Polska"Licencja na niewidzialność", czyli jak wygląda służba strzelców wyborowych

"Licencja na niewidzialność", czyli jak wygląda służba strzelców wyborowych

- Strzał to ostatnia rzecz w tej robocie - mówi mł. chor. Przemysław Wójtowicz, który szkoli strzelców wyborowych. W rozmowie z "Polską Zbrojną" żołnierz odsłonił nieco kulisy szkolenia i działań wojskowych snajperów, a nawet opowiedział o operacji w Afganistanie, z której ledwo uszedł z życiem. Są jednak pytania, których się strzelcom nie zadaje.

"Licencja na niewidzialność", czyli jak wygląda służba strzelców wyborowych
Źródło zdjęć: © zoom.mon.gov.pl | mjr Szczepan Głuszczak/11LDKPanc

20.03.2015 | aktual.: 20.03.2015 12:15

Nie zapytam, ilu ludzi zabił, bo takich pytań snajperom się nie zadaje. O niektórych sprawach nie będziemy rozmawiać. Nie dowiem się, co czuje strzelec, gdy w krzyżu celownika widzi cel, obserwuje go, widzi twarz. Takiego obrazu nie ma przed oczami pilot śmigłowca czy celowniczy karabinu maszynowego, którzy także zabijają. Człowiek, który strzelił do innego człowieka, wcześniej czy później musi zmierzyć się ze swoim sumieniem, bo przekroczył linię niedostępną dla tych, co zostali po drugiej stronie.

W polskim wojsku zamiast słowa "snajper" używa się określenia "strzelec wyborowy", chociaż obaj wykonują takie same zadania. W powszechnym odczuciu snajper budzi skojarzenie z mordercą, który naciska spust i zabija. Mł. chor. Przemysław Wójtowicz, starszy instruktor w pionie szkolenia 1 Warszawskiej Brygady Pancernej z Wesołej, nie zgadza się z takim zaszufladkowaniem, bo jak mówi: "strzał to ostatnia rzecz w tej robocie". W negatywnym świetle opisał środowisko amerykański snajper Chris Kyle, który publicznie przyznawał się, że zabił 255 osób. Przemek nie rozumie, jak z tego powodu mógł on czuć się bohaterem.

Mł. chor. Wójtowicz szkoli żołnierzy-strzelców wyborowych, przygotowuje ich do działania w warunkach bojowych. Pomaga też rannym weteranom w rehabilitacji, organizuje dla nich rajdy rowerowe i obozy sportowe. Jest jednym z najlepszych strzelców wyborowych w Polsce. W ubiegłym roku podczas zawodów strzeleckich organizowanych przez Stowarzyszenie Rannych i Poszkodowanych w Misjach poza Granicami Kraju na 70 możliwych punktów zdobył 70.

Dobre oko to za mało

Wyszkolenie dobrego snajpera zajmuje minimum pięć lat. - Chodzi o to, aby oddać jak najcelniejszy strzał, z jak najdalszej odległości i w jak najtrudniejszych warunkach - tłumaczy Przemek.

Do celnego strzelania na dużą odległość nie wystarczy tylko dobre oko. Strzelec musi znać matematykę i fizykę, wiedzieć, co się dzieje z pociskiem podczas strzału (to balistyka wewnętrzna), po opuszczeniu przewodu lufy (balistyka zewnętrzna) oraz gdy dotknie on celu (balistyka końcowa). Te obliczenia są ważne, bo przy strzale na odległość kilometra wiatr może kilkakrotnie zmienić tor lotu kuli. - Lot pocisku zależy też od jego wagi, temperatury i wilgotności powietrza. Im cięższy pocisk, tym bardziej płaski lot. Lżejszy najpierw wznosi się do góry, a potem opada. Gdy jest cieplej, pocisk leci dalej - tłumaczy Przemek. Uważa, że dziś jest łatwiej o takie obliczenia, bo strzelcowi pomagają także stacje meteorologiczne, komputery i dalomierze, a wiele karabinów ma wkomponowane w lunetę komputery balistyczne.

Od 2003 roku Przemek prowadzi dziennik, w którym zapisuje każdy oddany strzał - ten przy minus 22 stopniach, oraz te przy plus 50. Tak powstała mapa karabinów i amunicji, która dziś przydaje się w obliczeniach: wystarczy odnaleźć w zeszycie podobny strzał, porównać warunki atmosferyczne i można przewidzieć tor lotu pocisku.

Ale nie tylko na oddaniu celnego strzału polega praca strzelca wyborowego. Dziś jest on głównie zwiadowcą, który musi rozpoznać i namierzyć nieprzyjaciela. Strzelcy dysponują sprzętem fotograficznym, nawigacyjnym, meteorologicznym, kierują ogniem, wskazują cele lotnictwu czy artylerii. Strzał, jeśli w ogóle pada, jest na końcu. Zadanie nie zawsze musi polegać na likwidowaniu żołnierzy przeciwnika, można zniszczyć celownik czołgu czy anteny nadajników.

Snajper musi być mistrzem kamuflażu, wtopić się w tło. Zdemaskować może go najmniejszy ruch lub cień. W byciu niewidocznym pomagają siatki maskujące oraz mundury we wzorze MultiCam - łączące siedem różnych odcieni zieleni, brązu i beżu. Kształt i kolory mają oszukiwać mózg ewentualnego obserwatora i wtopić osobę w otoczenie. - Człowiek w MultiCamie, siedzący w bezruchu, między skalami jest niewidoczny - zapewnia Przemek.

Snajper musi umieć niepostrzeżenie wejść na teren nieprzyjaciela, dowiedzieć się, jak są rozmieszczone jego siły (gdzie znajdują się pojazdy, a gdzie magazyny czy stanowiska dowodzenia), a potem równie niepostrzeżenie się wycofać. Wtedy do akcji mogą przystąpić regularne oddziały, uzbrojone także w wiedzę o siłach przeciwnika.

Skryte podejście

W 2009 roku Przemek ukończył sześciotygodniowy kanadyjski kurs strzelców wyborowych. Jego instruktorem był między innymi snajper armii kanadyjskiej, który brał udział w wielu operacjach w Mogadiszu, Iraku, Afganistanie i na Arktyce.

Przemek opowiada o ćwiczeniach nazywanych stalking exercises, skrytym podejściu i oddaniu strzału. Polegają one na tym, że strzelec musi się przemieszczać w terenie, dotrzeć z punktu wyznaczonego, w którym ma oddać strzał, do punktu obserwacyjnego, gdzie znajdują się instruktorzy, próbujący go wychwycić.

W Wędrzynie grupę strzelców wywieziono w nieznanym kierunku, podano im współrzędne punktu obserwacyjnego oraz boksu, do którego mieli dotrzeć w ciągu trzech godzin. Boks był otwartym terenem o wymiarach 100x200 m. Strzelcy (każdy maskował się indywidualnie) mieli się tam niepostrzeżenie wślizgnąć i oddać dwa strzały. Działo się to pod czujnym okiem obserwatorów, którzy znajdowali się 100 m dalej. Ich zadanie polegało na wypatrzeniu strzelców, których mógł zdradzić błysk wylatującej łuski lub jakikolwiek wstrząs. - Udało mi się wykonać to zadanie za siódmym razem - przyznaje Przemek.

- Zazwyczaj strzelcy wyborowi nie podchodzą na tak krótki dystans, ale gdy nauczymy ich podejścia do celu na 200 m, to potem na polu walki podejście na 600 m nie będzie żadnym wyzwaniem, bo zdobyli już licencję na niewidzialność - mówi Przemek. - Dzięki temu w Afganistanie wiedziałem, co mnie może zdemaskować i jaki kamuflaż mam dobrać do zadania - dodaje.

W kurorcie talibów

Dwukrotnie w 2010 roku Przemek wyjeżdżał na misję do Afganistanu. Jak wspomina, najcięższa była siódma zmiana, która przypadała na czas wyborów. Zginęło wówczas siedmiu żołnierzy, ponad 120 zostało rannych.

- Nasza sekcja strzelców wyborowych była oczami grupy bojowej - mówi Przemek. Nie zawsze byli potrzebni. Na odkrytej przestrzeni, gdzie stały niskie budynki, wystarczały rosomaki, które mają doskonałe przyrządy celownicze i termowizję. - Nasze zadania polegały głównie na rozpoznaniu, wychodziliśmy nocą z bazy, zajmowaliśmy stanowisko w wiosce, zazwyczaj w dwóch punktach, z których była dobra widoczność. Mogliśmy wskazać do TOK-u (tactical operations center) cel, podać jego koordynaty i potem, w razie potrzeby, pokierować atakiem artylerii lub lotnictwa - naprowadzić pilota śmigłowca na cel. Kto mógł być celem? Na przykład grupa ludzi z bronią - mówi.

Wypadek wydarzył się w 2010 roku pod koniec zmiany. Dostali zadanie, aby wesprzeć posterunek afgański w Adżiristanie. Było to wyjątkowo paskudne miejsce, 160 km od Ghazni, otoczone przez wysokie na 5000 m góry. Polscy żołnierze nazywali je kurortem dla talibów, bo to głównie oni tam mieszkali i robili, co chcieli. Tam zginął kpt. Daniel Ambroziński.

Na tym posterunku, czyli w budynku (90x100 m) bez wody i kanalizacji, spędzili zamiast zaplanowanych czterech dni - 12. - Cały czas trwała wymiana ognia. Wszyscy byliśmy ranni. Dziesiątego dnia skończyły się woda i jedzenie. Gdyby nie przyleciały amerykańskie apache i black hawki, nie rozmawialibyśmy dzisiaj - wspomina Przemek.

Po tym wydarzeniu pozostała mu "pamiątka": pięć odłamków w nodze, które dają o sobie znać po dłuższym biegu lub gdy jest zimno. - Ale i tak miałem szczęście. Gdybym dostał 2 cm dalej, miałbym porozrywane ścięgna i więzadła - mówi.

Rambo odpada

Nie każdy żołnierz może zostać strzelcem wyborowym. Dawniej wyznaczano do tej roli tych, którzy dobrze strzelali. Dziś są sprawdzane też predyspozycje psychiczne. Nie wystarczy dobre przygotowanie fizyczne i orientacja na polu walki. Potrzebna jest zimna krew.

Przemek podkreśla, że strzelcy powinni być spokojnymi i pogodnymi ludźmi, mieć poukładane życie prywatne. Nie nadają się palacze, bo zapach tytoniu może zdradzić pozycję strzelca i jest nienaturalny na przykład w lesie, a brak nikotyny dekoncentruje. Odpadają też żołnierze, którym marzy się kariera Rambo, a także pieniacze i osoby mało odpowiedzialne.

Słyszałam o snajperze, który w cywilu został myśliwym. Wrócił jednak na wojnę, bo polowanie na grubego zwierza nie zapewniało wystarczającej dawki adrenaliny. - W naszym szkoleniu chodzi o to, żeby nie było jak u Ernesta Hemingwaya - kto raz zapoluje na człowieka, nie będzie mógł o tym zapomnieć i zechce to zrobić ponownie - dodaje Przemek.

Małgorzata Schwarzgruber, "Polska Zbrojna"

Lead pochodzi od redakcji.

Zobacz również wideo: Wielkie manewry w krajach bałtyckich.
Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (97)