Libia na prostej drodze ku przepaści. Rozdzierany walkami kraj znalazł się na skraju upadku
Niemal trzy lata po obaleniu Muammara Kadafiego, Libia coraz bardziej spełnia kryteria państwa upadłego. Rozdzierany wewnętrznymi walkami kraj stoi przed groźbą całkowitego rozkładu. Może się okazać, że nawet najczarniejsze scenariusze wyblakną wobec tego, co zgotuje rzeczywistość - pisze Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski.
04.09.2014 | aktual.: 04.09.2014 10:19
Był sobie piękny kraj. Może nie mlekiem i miodem płynący, ale ropą naftową i owszem. Na drodze do spokoju i dobrobytu jego mieszkańców stał jednak chciwy i krwawy dyktator. W końcu mieszkańcy pięknego kraju zbuntowali się, chwycili za broń i wypowiedzieli satrapie posłuszeństwo. Świat ochoczo ruszył im z pomocą, więc w ciągu zaledwie kilku miesięcy udało się obalić dyktatora. Od tego momentu kraj miał być już nie tylko piękny, ale bogaty, spokojny i szczęśliwy.
Póki co jednak nie jest i nie wiadomo, kiedy będzie (i czy w ogóle). W libijskiej układance trudno się połapać. Do tego stopnia, że nawet eksperci kreślą zupełnie różne scenariusze dla tego pustynnego kraju.
- Sytuacja w Libii nie jest dramatyczna. Ona jest tragiczna - uważa prof. Adam Bieniek, kierownik Katedry Arabistyki w Instytucie Orientalistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. I dodaje, że Libia jest już państwem tylko na papierze. Z kolei dr Hayssam Obeidat, politolog i badacz w Instytucie Studiów nad Islamem we Wrocławiu, jest przeciwnego zdania. Tuż po zamordowaniu Muammara Kadafiego w październiku 2011 roku w wywiadzie dla "Newsweeka" stwierdził: - Jestem przekonany, że Libijczycy jeszcze zadziwią świat i pokażą jak dojrzałym potrafią być narodem. Dziś mówi: - W dalszym ciągu tak twierdzę. W Libii toczy się walkę o władzę, tak bywa po każdej rewolucji. Ale kontrrewolucjoniści są o wiele słabsi, a rewolucjoniści już ustabilizowali sytuację, już kontrolują najważniejsze miasta, czyli Trypolis i Bengazi. Sprawy idą w dobrym kierunku.
Z kolei Ibrahim Dabbashi, ambasador Libii przy ONZ, na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ stwierdził niedawno, że Libia kroczy prostą drogą ku "wojnie domowej na pełną skalę". I że jedynie "bardzo ostrożne i rozsądne" działania ONZ są w stanie sprawić, by z tej wojennej ścieżki zboczyła".
Trzy kropki nad i
Samo obalenie reżimu Kadafiego w październiku 2011 roku nie rozwiązało sytuacji. Żeby odtrąbić zwycięstwo rewolucji, trzeba było jeszcze postawić kropkę nad i. A właściwie trzy kropki.
Pierwszą z nich miało być zabezpieczenie broni: zdobytej przez rewolucjonistów na pokonanych oddziałach armii Kadafiego, zrabowanej z rządowych arsenałów i tej dostarczonej przez sojuszników z zagranicy, przede wszystkim Francji i Kataru. Jak oszacowała ONZ, z chwilą upadku reżimu na terenie Libii mogło znajdować się nawet 700 tysięcy sztuk broni, głównie (70-80 proc.) karabinów maszynowych. Czyli jeden karabin na trzech dorosłych mężczyzn. Z kolei brytyjski wywiad wojskowy MI6 obliczył, że w pustynnym kraju znajduje się ponad milion ton różnego rodzaju broni - więcej niż w całym arsenale Wielkiej Brytanii. Drugim zadaniem było powołanie rządu i zbudowanie nowej armii - właściwie od podstaw, bo za rządów Kadafiego, zwłaszcza po nieudanym zamachu stanu z 1993 roku, dyktator konsekwentnie dążył do jej osłabienia, m.in. poprzez drastyczne ograniczanie awansów do stopni oficerskich.
Trzecim wyzwaniem, bez którego realizacja dwóch pierwszych była niemożliwa, a przynajmniej ekstremalnie trudna, było rozbrojenie kontrolujących poszczególne części kraju cywilnych milicji, których w czasie siedmiomiesięcznego konfliktu powstało kilkaset (a jeśli przyjąć luźniejsze kryteria klasyfikacji - kilka tysięcy). Dodatkowo, żeby zapewnić ich członkom bezpieczeństwo i zajęcie, konieczna była pomoc w powrocie do cywila albo możliwość zaciągnięcia do regularnej armii.
Postawienie trzeciej kropki miało być najłatwiejszym zadaniem, bo zdecydowana większość rewolucyjnych chatib (arab. brygada) deklarowała chęć zachowania zdobyczy rewolucji. Były nawet skłonne złożyć broń, ale pod pewnymi warunkami. Dowódca jednej z grup stwierdził w rozmowie z "International Herald Tribune", że nie spocznie, póki Libia nie będzie miała "konstytucji obywatelskiej i demokratycznego systemu". Lider innej milicji w wywiadzie dla "The Daily Star" zapewnił, że złoży broń. Ale, jak stwierdził enigmatycznie, dopiero wtedy, gdy władzę w kraju obejmą "ci, którzy na to zasługują". Na drodze ku rozbrojeniu stanęli też pospolici kryminaliści, którym - zgodnie z zasadą, że okazja czyni złodzieja - powojenny chaos umożliwił żerowanie na wyniszczonych konfliktem miastach i terroryzowanie ludności.
Dobre złego początki
Pod koniec 2011 roku i na początku 2012 wydawało się, że sprawy idą w dobrym kierunku, bo rebelianci sprawiedliwie podzielili się władzą. Liderzy dwóch najsilniejszych grup zbrojnych, które w największym stopniu przyczyniły się do obalenia Kadafiego, objęli najważniejsze teki w nowym rządzie. Na czele ministerstwa spraw wewnętrznych stanął Fauzi Abdel Al, przywódca milicji z Misraty, a resortu obrony - Osama al-Dżuawili, stojący na czele grupy z Zintan.
Ale kilka miesięcy później było już wiadomo, że budowanie nowej Libii nie pójdzie tak gładko, jak sobie tego większość życzyła (w tym zachodnia koalicja, która po obaleniu Kadafiego zwinęła manatki), bo - jak wyjaśnia prof. Bieniek - świat w Libii nie jest czarno-biały, tylko szary. A tej szarości odcieni jest cała gama. Na jednym jej krańcu są coraz bardziej blaknące resztki sił prorządowych, które właściwie nie kontrolują już tego, co dzieje się w kraju, na drugim - nabierający coraz wyraźniejszych konturów islamiści, głównie z Bengazi. Pomiędzy tymi dwiema głównymi siłami balansują panowie wojny (warlords) i różne plemiona. - O ile islamiści i siły prorządowe są względnie stałe, o tyle panowie wojny i siły plemienne tworzą doraźnie sojusze w zależności od tego, co im się w danym momencie opłaca - wyjaśnia prof. Bieniek.
Z tej otchłani różnych interesów wyłoniły się nowe konflikty. Na terenach, które do końca stały murem za Kadafim (a przynajmniej pozostały neutralne) zwycięzcy rebelianci nie mogli powstrzymać się od dorzynania niedobitków proreżimowej watahy. Z kolei w miastach-kolebkach rewolucji poszczególne dzielnice znalazły się pod kontrolą różnych chatib. I tak na przykład w Trypolisie brygady z Misraty kontrolowały port, milicje z Zintan lotnisko, a grupy Berberów z zachodu - Plac Męczenników. To, że każda z nich będzie miała apetyt, by przejąć pozostałe części, było tylko kwestią czasu.
Jednocześnie oswobodzone z żelaznego uścisku dyktatora plemiona odgrzały stare spory terytorialne i dorzuciły nowe: o kontrolę nad surowcami. - Libijczycy odczuwają silniejszą więź ze swoim plemieniem czy rodzinnym miastem niż centralnym rządem czy całym narodem - stwierdził w ubiegłym roku Ali Mohammed Mihirig, minister elektryczności, w rozmowie z "New York Timesem". Dr Obeidat przekonuje jednak, że podziały klanowe czy plemienne w Libii są w zagranicznych mediach nadmiernie demonizowane. - Pamiętajmy również, że ponad klanami istnieje bardzo silna więź islamska, która zwalczała ten plemienny fanatyzm. Wierzę, że libijscy muzułmanie zbudują społeczeństwo obywatelskie ponad rodowymi partykularyzmami - mówił w wywiadzie dla "Newsweeka". Dziś dodaje: - Sednem sprawy w walce o władzę w Libii jest to, czy wspierane przez Zachód libijskie siły liberalne i świeckie pogodzą się z tym, żeby partie islamskie rządziły w Libii.
Według większości wiodących zachodnich mediów i cytowanych przez nie ekspertów, to właśnie islam stał się iskrą zapalną, która podzieliła kraj.
"Islam jest rozwiązaniem"
Zdaniem ministra Mihiriga większość mieszkańców Libii nie pyta, co może dać swojemu krajowi, ale co może od niego dostać, a konkretnie: od rządu. Jeśli nie dostają nic, co jest raczej powszechne w warunkach transformacji, szukają wygodniejszego, łatwiejszego i przede wszystkim doraźnego rozwiązania. Według prof. Bienieka na ten problem trzeba jednak spojrzeć w szerszym kontekście. - Zachód zawsze miał pomysł, jak rozbić dotychczasowe struktury, obalić dyktatora czy, jak w przypadku Afganistanu, pomóc ludziom wypędzić okupanta. Ale już nie na to, co zrobić później, jak zagospodarować próżnię, w której zostają zwykli ludzie, pozbawieni środków do życia, opieki socjalnej, perspektyw na przyszłość. Stają się w związku z tym podatni na hasła ekstremistów, którzy przedstawiają bardzo czytelny, łatwo przyswajalny czarno-biały obraz. Mówią: teraz jest źle, bo rządzą wami świeckie reżimy. Powierzcie swoje losy rządom opartym na prazie muzułmańskim, a będzie lepiej - uważa arabista z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
To właśnie dlatego politolodzy Christopher S. Chivvis i Jeffrey Martini w opublikowanym na początku bieżącego roku raporcie dla Smith Richardson Foundation ostrzegali: zbrojne grupy islamistów, które opanowały Cyrenajkę (czyli północno-wschodnią część Libii), przejęły pola naftowe i dążą do utworzenia państwa w państwie. Ich przewidywaniom stało się za dość pod koniec lipca, kiedy Mohammed al-Zahawi, przywódca Ansar al-Sharia (jednej z najsilniejszych zbrojnych grup, wyrosłych w kraju w czasie walki z reżimem Kadaefiego), ogłosił w eterze: - Bengazi właśnie stało się islamskim emiratem.
Od tego czasu krążą informacje o nadużyciach, a wręcz zbrodniach popełnianych przez islamistów, zjednoczonych pod sztandarem Ansar al-Sharia (arab. obrońcy szariatu). Według portalu Morning Star News, który koncentruje się głównie na prześladowaniach chrześcijan na świecie, po Trypolisie krążą bandy uzbrojonych salafitów, którzy żądają od sprzedawców w sklepach jubilerskich, by przestali sprzedawać krzyże i inne symbole chrześcijańskie. Same mniejszości religijne, przede wszystkim mieszkający w Libii Koptowie, padają z kolei ofiarami brutalnych ataków, porwań, tortur i mordów, a ich kościoły są dewastowane. Z kolei Ahram Online (internetowe wydanie największej egipskiej grupy medialnej) podaje, że co najmniej setka innowierców została zatrzymana w Bengazi pod zarzutem prowadzenia chrześcijańskiej agitacji. W areszcie są podobno goleni do łysa i torturowani, a wytatuowane na ich nadgarstkach krzyże są wypalane kwasem.
Dwa scenariusze
Dr Obeidat przekonuje, że to czysta propaganda. - Czy media mają na to jakiekolwiek dowody? Przecież różne rzeczy można mówić - zauważa dr Obeidat. Wyjaśnia też, że Libijczycy po prostu dążą do zachowania zdobyczy rewolucji. - Wojny domowej nie ma, ale to nie oznacza, że nie może do niej dojść. Może też dojść do podziału kraju na autonomiczne regiony. W polityce nic nie jest albo czarne, albo białe - mówi dr Obeidat. I dodaje: - Ludzie, którzy obalili Kadafiego po prostu bronią rewolucji. Musieli stoczyć walkę z kontrrewolucją, zorganizowaną przez Egipt, Zjednoczone Emiraty Arabskie i ludzi Kadafiego, ale już ją wygrali, większość Libii jest pod ich kontrolą, nawet ambasador Stanów Zjednoczonych zwróciła się do nich z prośbą o ochronę ambasady. Toczą się też rozmowy ze Stanami Zjednoczonymi i ONZ, bo rozpad Libii nie jest w interesie Zachodu. Dlatego Zachód będzie wspierał tych, którzy mają w Libii realną siłę - przewiduje politolog.
Inaczej na sytuację w Libii patrzy prof. Bieniek. Arabista podkreśla przede wszystkim, że Libia, która uzyskała niepodległość w 1951 roku, jest organizmem sztucznym, utworzonym na początku XX wieku przez europejskie mocarstwa. A dziś, w atmosferze wojennej zawieruchy, po prostu wraca do korzeni, czyli podziału na dwa, względnie trzy sąsiadujące ze sobą regiony: Trypolitanię, Cyrenajkę i Fazzan. - To jest proces nieuchronny, w końcu powstaną dwa państwa, Trypolitania i Cyrenajka. Nie wiadomo, co się natomiast stanie z Fazzanem, gdzie znajdują się największe - obok Cyrenajki - pokłady ropy libijskiej ropy naftowej. Najprawdopodobniej te plemienne tereny na południu kraju zostaną wchłonięte przez islamistów ze wschodu - przewiduje prof. Bieniek.
Jego zdaniem na podziale Libii prawdopodobnie się nie skończy, bo na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej toczy się już zimna wojna 2.0 - tyle tylko, że głównymi jej aktorami są kraje rywalizujące o rząd dusz arabskich: Turcja, Katar, Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Egipt. - Mamy obecnie do czynienia z czymś, co jest pewnym odbiciem zimnej wojny, czyli konfliktami zastępczymi. Zainteresowane państwa, które rywalizują w wpływy na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej nie toczą wojny między sobą, tylko wspierają różne siły w krajach trzecich - wyjaśnia.
Problem w tym, że - jak przekonuje arabista - sytuacja już wymknęła im się spod kontroli. I może się okazać, że nawet najczarniejsze scenariusze wyblakną wobec tego, co zgotuje rzeczywistość.
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.