Lewica sklejona strachem
We Włoszech zanosi się na cud. W państwie 60 powojennych rządów i wiecznego kryzysu politycznego rodzi się system dwupartyjny jak w Wielkiej Brytanii i USA. Lewica utworzyła megapartię, to samo chce zrobić prawica
Prawie trzy i pół miliona mieszkańców Włoch pofatygowało się 14 października do urn, by podpisać akt urodzenia Partii Demokratycznej (PD) i wybrać lidera. Głosować mogli wszyscy, którzy ukończyli 16. rok życia, również obcokrajowcy. Wszystko odbyło się według sprawdzonej recepty sporządzonej lata temu na Kremlu. Światli przwódcy największych lewicowych partii przedstawili narodowi pięciu kandydatów na sekretarza generalnego, a potem dali do zrozumienia, że trzeba głosować na Waltera Veltroniego, 52‑letniego byłego burmistrza Rzymu. Wynik wyborów był więc w zasadzie znany już miesiąc temu. Faktycznie Veltroni otrzymał 75 procent głosów i otrąbiono wielki sukces demokracji. Bywało, że jedna osoba głosowała pięć razy i że wyborców zwożono ciężarówkami. Z niejasnych powodów gremialnie do wyborów ruszyli obcokrajowcy, nawet ci niewładający włoskim. Można podejrzewać, że nie za darmo.
Jakkolwiek było, dwie największe lewicowe partie, postkomuniści Demokratycznej Lewicy i Margerytka chrześcijańskiej lewicy, rozwiążą się już w przyszłym miesiącu. Wraz ze zbiegami z innych lewicowych partii i partyjek utworzą Partię Demokratyczną, która według sondaży stanie się największą polityczną partią Włoch. Jeśli ten twór z powodu kłótni i walk o stołki nie skończy jak wieża Babel, wymusi zjednoczenie centroprawicy. Forza Italia Berlusconiego połączy się z Sojuszem Narodowym Gianfranco Finiego, unią chadeków i przystawkami. Wówczas Włochy po raz pierwszy w powojennej historii doczekają się czytelnej, dwubiegunowej sceny politycznej z podziałem na lewicę i prawicę i szansami na stabilny rząd.
Bo nie lubili Berlusconiego
Przed wyborami w 2006 roku lewica nie miała kogo wystawić przeciw Berlusconiemu, bo już zgrała wszystkie karty, więc sięgnęła do Brukseli po Romano Prodiego, wówczas szefa Komisji Europejskiej. Potężna machina propagandowa lewicy wykreowała mit znakomitego menedżera, mediatora, mistrza zakulisowych gier i przekonała wyborców, że za nieciekawą profesorską fasadą kryje się reformatorski geniusz.
Prodi minimalnie wygrał wybory, ale wiedział, że jako człowiek pozbawiony partyjnego zaplecza będzie miał kłopoty. Tak powstała idea lewicowej superpartii z Prodim jako liderem.
Koalicja Prodiego, czyli nieprawdopodobny melanż kilkunastu lewicowych i lewackich partii i partyjek, okazała się jednak niezdolna do rządzenia. Sojusz zawiązany na potrzeby wyborcze opierał się na kruchej podstawie – nienawiści do Berlusconiego. Wróg przegrał, więc sens tej koalicji zaraz się wyczerpał. Rząd Prodiego stał się zakładnikiem skrajnej lewicy, związków zawodowych i radykałów. Kryzys zaczął gonić kryzys. W lutym Prodi musiał podać się do dymisji, bo pacyfiści we własnych szeregach głosowali przeciw polityce zagranicznej rządu, czyli przeciw obecności włoskich wojsk w Afganistanie i rozbudowie amerykańskiej bazy wojskowej w Vicenzie. Równocześnie wybuchł konflikt wokół praw obiecanych gejom i rząd musiał wycofać się rakiem. Tym razem okoniem stanęła katolicka lewica. Związki zawodowe zażądały dalszych przywilejów pracowniczych. Doszło do tego, że w antyrządowych demonstracjach brali udział ministrowie skrajnej lewicy i przewodniczący Izby Deputowanych.
Reszty dokonała książka „Kasta”, w której dziennikarze „Corriere della Sera” obnażyli finansowe kulisy włoskiej polityki. Włosi zobaczyli, że rządzą nimi skorumpowani politycy. W rezultacie we wrześniu pod hasłem wysłania wszystkich zawodowych polityków na zieloną trawkę satyrykowi Beppemu Grillo udało się zmobilizować kilka milionów osób. Przy okazji okazało się, że jedna trzecia Włochów nie ma nic przeciw temu, żeby rządził nimi komik. Nic więc dziwnego, że w sondażach koalicja Prodiego przegrywa z opozycją aż 18 punktami procentowymi.
Największym przegranym jest sam Prodi. Dotychczas przezywano go „Mortadela” – od grubej kiełbasy, która podobnie jak Prodi pochodzi spod Bolonii. Teraz jedni nazywają niezdarnego premiera „Valium”, a inni – na podstawie fatalnych sondaży – „Dyrygentem na Titanicu”.
Powstaje więc Partia Demokratyczna, która zgodnie z zamysłem Prodiego ma zjednoczyć wiernych, niewiernym zagrozić polityczną śmiercią, a harcowników w koalicji, czyli betonowych komunistów, lewaków, anarchistów, pacyfistów, ekologów i radykałów, po prostu wyrzucić na polityczny śmietnik. Prodi jednak nie przewidział, że to on jako pierwszy będzie musiał dać głowę. Stratedzy lewicy zrozumieli wreszcie, że jeśli ta chce mieć szanse w wyborach, musi poszukać sobie charyzmatycznego lidera.
Człowiek z teflonu
Wybór padł na Waltera Veltroniego. Spokojny, ujmujący, elegancki, o nienagannych manierach, używa wyszukanego języka. Na tle innych polityków lewicy prezentuje się zdrowo i młodo. Co więcej, jest anglofilem z predylekcją do sztuki najwyższej. Poza tym kocha Beatlesów, jazz i Woody’ego Allena. Jako burmistrz sprowadzał do Rzymu gwiazdy swojej młodości: McCartneya, Stonesów, Cohena czy Dylana. Zorganizował festiwal filmowy, który może już wkrótce będzie konkurował z weneckim. Dziś Veltroni jest mężem opatrznościowym lewicy, którego może zaakceptować każdy. To człowiek z teflonu. Powiada, że choć nie wierzy w Boga, to na swój sposób wierzy. Nie jest komunistą, choć należał do partii komunistycznej. To on ma poprowadzić lewicę do zwycięskich wyborów.
A te z kilku powodów powinny odbyć się przed 2011 rokiem, kiedy wygasa mandat obecnego parlamentu. Obiecywanych przez Veltroniego reform nie można przeprowadzić w obecnym składzie obu izb. Poza tym trzeba wykorzystać moment mobilizacji i entuzjazmu lewicowego elektoratu; pokazać, że obietnice błyskawicznych zmian i zerwania z marazmem Romano Prodiego nie są pustymi słowami. Nie ma czasu. Za trzy i pół roku PD może być już kolejnym włoskim politycznym trupem.
Piotr Kowalczuk, Rzym
Ludzie tego nie kupią
Dla „Przekroju” Ignazio la Russa, szef klubu parlamentarnego Sojuszu Narodowego
14 października widzieliśmy wybory, jakie wy w Polsce mieliście za czasów komunizmu. Mobilizuje się naród, żeby wziął udział w przedstawieniu, którego zakończenie wszyscy znają. Po zakończeniu tej farsy wszyscy sobie gratulują, choć nie wiadomo czego. Veltroni pięknie się prezentuje na Kapitolu, gdzie urzęduje jako burmistrz, obok pomnika Marka Aureliusza, ale jest jak ten pomnik reliktem przeszłości. Przecież to komunista, a komunizm historia wyrzuciła na śmietnik. On o tym wie, dlatego przedstawia się jako człowiek bez poglądów.
Partia Demokratyczna to sztuczny twór. Skupia postkomunistów i katokomunistów. Ci ludzie nigdy nie zgodzą się w kwestiach światopoglądowych. To się rozpadnie, zanim na dobre powstanie. Włosi tego nie kupią. To nieprawda, że teraz prawica musi się zjednoczyć, żeby stawić czoła wielkiej PD. Włoska lewica w naszych oczach popełnia seppuku. Właściwie nie musimy nic robić.
notował Piotr Kowalczuk