Lepiej, żeby posłowie rozmawiali o skróceniu tygodnia pracy niż "kaczorze dyktatorze"
Brytyjczyków straszono, że zakaz pracy dzieci doprowadzi gospodarkę do ruiny. A ta ruszyła z kopyta. Dziś tak samo straszy się nas, że skrócenie dnia pracy do siedmiu godzin wpędzi świat w kryzys. Będzie raczej odwrotnie.
18.05.2018 | aktual.: 18.05.2018 12:22
Prawie 100 lat temu, pod koniec 1918 roku, premier Jędrzej Moraczewski (Polska Partia Socjalistyczna) wprowadził w świeżo odrodzonej Polsce ośmiogodzinny dzień pracy. Było to wtedy bardzo progresywne społecznie rozwiązanie, dopiero wprowadzane w znacznie bogatszych od międzywojennej Polski państwach. Od tego czasu minęło ponad 100 lat. Gospodarkę radykalnie zmieniło kilka technologicznych rewolucji, znacząco wzrosła wydajność pracy. Ciągle jednak przebywamy w niej ustawowo osiem godzin. Czy po 100 latach nie warto by tego czasu skrócić?
Tak uważa Partia Razem. Na ulicach miast całej Polski jej działacze i działaczki zbierają podpisy pod obywatelskim projektem ustawy o 35 godzinnym tygodniu pracy. Jeśli w określonym czasie zbiorą sto tysięcy podpisów, Sejm będzie musiał zająć się sprawą i przynajmniej przedyskutować projekt.
Jeśli do sejmowego czytania dojdzie, czeka nas z jedna najważniejszych dyskusji, jaka toczyła się w polskim parlamencie w ostatnich latach. Trudno bowiem o ważniejszą kwestię niż to, jak jako społeczeństwo określamy relację między czasem wolnym i pracą, jak poprzez instrumenty prawne regulujemy relacje między tymi dwoma sferami naszego życia.
Panie, ja pójdę z torbami!
Oczywiście, projekt Razem nastręcza też licznych trudności i budzi kontrowersje. Od początku protestują przeciw niemu środowiska pracodawców. Przedsiębiorcy skarżą się, że 35 godzinny tydzień pracy będzie oznaczał dla nich wyłącznie straty. I to tak wielkie, że cała polska gospodarka pójdzie na dno.
Z pewnością, skracając czas pracy, trzeba dokładnie przeanalizować jego skutki dla gospodarki. Warto jednak pamiętać, że w historii pracodawcy zawsze wysuwali te same argumenty wobec jakichkolwiek prób regulacji pracy przez rządy. Gdy w dziewiętnastowiecznej Anglii standardem była praca dzieci i kilkunastogodzinny dzień pracy, najbardziej nawet skromne i rozsądne propozycje regulacji spotykały się z tą samą odpowiedzią pracodawców: „tak się nie da prowadzić interesu, pójdziemy z torbami!”.
Przedsiębiorcom sekundowali niektórzy ekonomiści. Niejaki William Nassau Senior (1790-1864) przedstawiał uczone wyliczenia, mające niezbicie dowodzić, że robotnik pracuje na zysk przedsiębiorcy dopiero dwie ostatnie godziny swojej pracy. Dlatego też skrócenie czasu pracy, zwłaszcza o więcej niż dwie godziny, skończyć się musi masową plajtą brytyjskiego przemysłu.
Jak wiemy, wyliczenia tego typu nie okazały się zbyt wiele warte. Brytyjski przemysł przetrwał skrócenie dnia pracy z kilkunastu godzin do ośmiu, zakaz pracy dzieci, obowiązkowe ubezpieczenia zdrowotne i społeczne dla robotników oraz wysokie podatki finansujące powojenne państwo opiekuńcze. Nie przetrwał dopiero rządów pani Thatcher i neoliberalnej globalizacji, jaka w trakcie jej kadencji zawitała na Wyspy Brytyjskie.
Skrócenie tygodnia pracy do 35 godzin na przełomie XX i XXI wieku nie zabiło też francuskiej gospodarki. Wręcz przeciwnie, w ciągu pierwszych lat obowiązywania nowego prawa Francja radziła sobie lepiej niż większość państw zachodniej Europy. Sytuację gospodarki francuskiej pogorszyła dopiero radykalnie pro-eksportowa polityka Niemiec, oparta przede wszystkim o cięcie kosztów pracy i redukcję sieci zabezpieczeń społecznych. Pozwoliła ona niemieckim firmom skutecznie konkurować z francuskimi o rynki. Dziś jednak sami Niemcy coraz częściej dostrzegają koszty tego modelu: spadający udział płac w PKB, niski popyt wewnętrzny, nierównowaga w ramach europejskiego rynku między eksportującymi Niemcami, a zapożyczającymi się importerami.
Więcej nie znaczy lepiej
Przykład francuski pokazuje, że także dla biznesu krótszy czas pracy to niekoniecznie, a na pewno nie tylko kłopot. Również przedsiębiorcom krótszy czas pracy może opłacić się na dłuższą metę. Bogactwa nie tworzy się przecież, pracując dużo i ciężko, ale mądrze. Tak by każda godzina była maksymalnie produktywna. Ktoś, kto przez osiem godzin układa płytki chodnikowe, wytwarza mniejszą wartość niż programista w trzy kwadranse.
Przepracowani pracownicy zaczynają gorzej pracować, częściej chorują, do pracy podchodzą z większą niechęcią i mniejszym sercem. Przedsiębiorcy powinni spojrzeć na krótszy tydzień pracy, jak na inwestycję w sprawniejszą, bardziej zmotywowaną siłę roboczą.
By radzić sobie na rynku, przedsiębiorstwa potrzebują nie tylko pracowników, ale i konsumentów, odbiorców swoich produktów i usług. 5 godzin wolnego więcej w tygodniu to więcej czasu na konsumpcję. Na pójście do kawiarni, kina, poczytanie książki czy obejrzenie kolejnego serialu. Wszystkie te branże, które zarabiają na wypełnianiu czasu wolnego mogą bardzo zyskać na tym, że będziemy pracować krócej.
Oczywiście także osoby powołujące się na przykład francuskie wiedzą doskonale, że Polska to nie Francja, a nasza gospodarka ma inną strukturę i inne miejsce w globalnym podziale pracy. Krytycy pomysłu Razem wskazują, że na eksperymenty z 35 godzinnym tygodniem pracy nasza gospodarka jest zbyt silnie zależna od taniej pracy oraz od sukcesu tych branż, gdzie stopa rentowności jest tak niska, że podwyższenie kosztów pracy naprawdę mogłoby wypchnąć polskie firmy z rynku.
To bardzo ważne argumenty i należy im się przyjrzeć. Nie są on jednak powodem, by projekt skrócenia czasu pracy wyrzucić do kosza. Można jego wprowadzenie rozłożyć przecież na kilka lat, tak by przedsiębiorcy mieli czas, by dostosować się nowych warunków. W branżach, gdzie krótszy czas pracy stwarza największe obciążenia, można by ten okres szczególnie wydłużyć. Warto też zastanowić się, czy 35 godzinny dzień pracy miałby oznaczać 7 godzinny dzień pracy, czy np. zdecydowanie krótszy czas pracy w jeden dzień lub dłuższy weekend co dwa tygodnie. Najważniejsze jest na razie to, byśmy w dyskusji o pracy wyznaczyli sobie pewne cywilizacyjne cele.
Dobrobyt to nie tylko PKB
Cywilizacyjne, bo krótszy tydzień pracy zmienia nie tylko relacje w przedsiębiorstwie, ale całe społeczeństwo. Rozmawiając o skutkach skrócenia czasu pracy, warto pamiętać, że społecznego dobrobytu nie tworzy wyłącznie PKB (suma wyprodukowanych towarów i usług) i jego wzrost. Na nasz społeczny i indywidualny dobrostan składają się też przecież takie czynniki jak ilość czasu wolnego, zdrowie, jakość usług publicznych, dostęp do zieleni, świeżego powietrza i czystej wody, siła i gęstość więzi społecznych, kultura obywatelska, wolność od nadmiernego stresu itd. Skrócenie czasu pracy może w odpowiednich warunkach pozytywnie wpłynąć na wiele z nich.
Często słyszymy, że Polska ma problemy z zaangażowaniem obywatelskim. To prawda, niewielu z nas udziela się w stowarzyszeniach, partiach politycznych i innych organizacjach, nie angażuje się w żadną społeczną pracę nad rzecz dobra wspólnego. Jednak do tego, by zorganizować sąsiadów, by wspólnie rozwiązać problem okolicy, by naciskać na posła z naszego okręgu wyborczego w ważnej dla nas sprawie, a nawet by przyjść na demonstrację – obojętnie, czy w obronie wolnych sądów przed Ziobrą czy przeciw zalewowi „ideologii gender” – trzeba jednego: czasu.
Dobrze funkcjonującej demokracji nie da się zbudować w społeczeństwie, gdzie większość ludzi jest przepracowana i ciągle przemęczona tak, że nawet, gdy akurat nie pracuje, nie ma już siły w nic się angażować. Jeśli chcemy na serio bronić w Polsce demokracji przed niebezpieczeństwami populizmu, musimy na poważnie porozmawiać o tym, jak pogodzić wzrost gospodarczy z interesem społecznym i zagwarantowaniem każdemu tego, by naprawdę miał czas być zaangażowanym obywatelem lub obywatelką.
Innym polskim problemem jest demografia. Wskaźniki dzietności należą do najniższych w Unii Europejskiej, w 2016 roku niższe miała tylko Portugalia. Znów - problemu tego nie da się analizować w oderwaniu od kształtu polskiego rynku pracy i miejsca, jakie zostawia on - czy raczej nie zostawia - pracownikom na życie prywatne. Nikt rozsądny nie twierdzi, że wystarczy byśmy pracowali godzinę dziennie krócej, by demografia ruszyła z kopyta. Ale znalezienie lepszej niż obecna równowagi między czasem wolnym a pracą jest bardziej kluczowe dla problemów z zastępowalnością pokoleń i starzeniem się społeczeństwa niż 500+.
Sam przepis nie wystarczy
Samo skrócenie czasu pracy nie rozwiąże też wszystkich polskich problemów z pracą. W wielu miejscach pracodawcy nie przestrzegają nawet 40 godzinnego tygodnia pracy, pracownicy wypychani są na umowy cywilno-prawne tam, gdzie zgodnie z prawem przysługiwać im powinna umowa o pracę. Duża część prac jest tak mało rozwojowa, że nie chcemy w nich siedzieć z własnej woli nawet pięciu godzin dziennie. Zarabiamy też bardzo mało na tle Europy. Na tyle mało, że wielu z nas zmuszonych jest szukać nadgodzin czy dorabiać poza pierwszym miejscem pracy. Według danych GUS do podstawowej pensji oficjalnie dorabia ponad milion Polaków, nieoficjalnie pewnie sporo więcej.
By zbudować tu prawdziwie dostatnie społeczeństwo, spełniające europejskie aspiracje, musimy podnieść pensje i ich udział w PKB, wdrożyć efektywny system egzekwowania prawa pracy, tworzyć zachęty dla powstawania miejsc pracy, umożliwiających pracownikom rozwój osobisty i dających sensowne ścieżki kariery i awansu zawodowego. Wszystko to jednak może się odbywać razem ze skróceniem czasu pracy, nie zamiast niego.
Obywatelska inicjatywa skrócenia czasu pracy jest szansą na otwarcie poważnej dyskusji o pracy w Polsce, której, mam wrażenie, nigdy nie odbyliśmy na serio po roku ’89. Dlatego podpiszę projekt ustawy Razem, do czego i państwa zachęcam. Nawet jeśli macie państwo wątpliwości co do szczegółów, to warto zmusić Sejm, by po tysiącach godzin debat o niczym, wyzywania się posłów od „kanalii” i „kaczorów-dyktatorów” zajął się w końcu strategiczną refleksją nad czymś naprawdę ważnym dla przyszłości nas wszystkich.