Lekcje Gyurcsányiego, czyli czego Polska może się nauczyć z afery podsłuchowej na Węgrzech
Nie od dziś wiadomo, że jedno niewinne nagranie może wywrócić do góry nogami całą scenę polityczną. Zaledwie pięć lat temu państwo, które podobnie jak Polska, jest młodą postkomunistyczną demokracją, przeżywało swoją aferę taśmową. Węgry, bo o nich mowa, często są stawiane za wzór przez niektóre polskie kręgi polityczne. Czy faktycznie chcemy Budapesztu w Warszawie i jakie lekcje płyną z afery, która odebrała władzę premierowi Gyurcsányiemu? Na te pytania odpowiada prof. Bogdan Góralczyk, który przez wiele lat był wysokim rangą dyplomatą w Ambasadzie RP w Budapeszcie.
Afery podsłuchowe nie są w dzisiejszym świecie niczym nowym, raczej zjawiskiem nagminnym. Aktualnie borykają się z ich konsekwencjami były prezydent Francji, Nicholas Sarkozy i obecny premier Turcji Recep Tayyip Erdogan. Konsekwencje takiej afery też mogą być poważne, czego dowodem upadek prezydenta USA Richarda Nixona, a także węgierskiego premiera Ferenca Gyurcsányiego.
Temu ostatniemu przypadkowi warto się przyjrzeć głębiej, bowiem zasługuje na to co najmniej z kilku podstawowych powodów: chodzi też o młodą demokrację w państwie pokomunistycznym, bliskiego nam partnera z Grupy Wyszehradzkiej, a ponadto są w Polsce siły, które chętnie widziałyby Budapeszt w Warszawie. Jakie więc przesłania płyną z Węgier w związku z ostatnią aferą podsłuchową wykrytą w Polsce? Okazuje się, że lekcji i wniosków jest całkiem sporo. Przyjrzyjmy się im po kolei.
"Kłamaliśmy rankiem, w dzień i w nocy
Premier Gyurcsány w kwietniu 2006 r. wygrał wybory, a już pod koniec maja na zamkniętym konwentyklu Partii Socjalistycznej, którą kierował, postanowił rozliczyć się z wynikami oraz nakreślić zadania na przyszłość. Nie spodziewając się przecieku, wśród swoich użył mocnych argumentów i brutalnego języka, a przy okazji przyznał, że chcąc wygrać drugie z kolei wybory on sam i socjaliści "kłamali rankiem, w dzień i w nocy". Upiększano rzeczywistość, by przypodobać się wyborcom.
Ta, słynna potem, wypowiedź z nadbalatońskiej miejscowości Őszöd 17 września niespodziewanie znalazła się w węgierskich mediach. Wybuchł skandal, który szybko stał się głośny także poza granicami kraju. Stąd pierwszy prosty wniosek: media i opozycja natychmiast podchwytują temat, a skandal niesie się głośniej niż największe sukcesy. Cierpi na nim wizerunek kraju, a jego pozycja na zewnątrz obniża się.
Swoi czy obcy?
Jak zwykle w takim przypadku, kluczowa kwestia, jaką się rozpatruje, jest taka - kto za tym stoi, kto ma w tym interes? Spekulacje rosną, a wyniki mogą być różne, jeśli nie zaskakujące.
Choć w przypadku przecieku z wypowiedzi Gyurcsányiego do dziś do końca nie wiadomo, kto go spowodował, bogaty materiał medialny, prasowy, a nawet książkowy, jaki się na Węgrzech na ten temat pojawił (oprawa medialna to też konsekwencja skandalu!) skłania do wniosku, że stał za nim jeden z politycznych rywali premiera wewnątrz własnej partii do najwyższych stanowisk, Imre Szekeres. Jego nazwisko wielokrotnie w tym kontekście wymieniano, a on nikomu nie wytoczył procesu, co prowadzi do określonych wniosków. Inaczej ujmując: do przecieku mogą doprowadzić zarówno swoi, jak obcy (jakkolwiek oba te terminy rozumiemy). Zawsze jednak - to kolejny kardynalny wniosek - są to ataki starannie wymierzone, mające na celu osłabienie (lub obalenie!) rządzących.
Przeciek i upadek
Sekwencja wydarzeń na Węgrzech po przecieku wypowiedzi premiera z Őszöd też jest pouczająca. Na Węgrzech było tak. Najpierw, w październiku, opozycja wykorzystała okazję i doprowadziła do masowych demonstracji w okrągłą rocznicę rewolucji 1956 roku. Budapeszt wówczas zapłonął. Upór szefa rządu w trzymaniu się stanowiska doprowadził do fermentu w koalicji, a następnie liberałowie, czyli słabszy koalicjant, wyszli z rządu, co odebrało socjalistom większość i wywołało polityczną lawinę: 21 marca 2009 r. Ferenc Gyurcsány, z dużym opóźnieniem, zdaniem analityków, zrezygnował ze stanowisk w partii i w rządzie, na rok powstał "technokratyczny gabinet" Gordona Bajnaiego, wspieranego przez socjalistów, ale nawet i on - mimo skutecznego porządkowania gospodarki - nie zapobiegł klęsce socjalistów i dojściu opozycyjnego Fideszu do władzy.
Wnioski? Brak zdecydowania w walce z konsekwencjami przecieku, czy to w decyzjach personalnych, czy programowych, prowadzi do fermentu wewnątrz rządzącego obozu, jego erozji, a następnie nieuchronnego upadku.
Różnice
Sytuacja w Polsce AD 2014 oraz na Węgrzech w 2006 roku i latach następnych różni się pod dwoma zasadniczymi względami. Po pierwsze, Węgry w chwili przecieku były już mocno gospodarczo podminowane i w konsekwencji w początkach 2008 r., jeszcze przed wybuchem światowego kryzysu, musiały prosić MFW i instytucje europejskie o finansowe wsparcie i dodatkowe kredyty.
Obecna sytuacja gospodarcza w Polsce, choć różnie oceniana, aż tak groźna nie jest. Natomiast druga istotna różnica, to rozproszona, mimo wszystko, opozycja w Polsce. Na Węgrzech naprzeciw Gyurcsányiego stał charyzmatyczny Viktor Orbán, który natychmiast "poczuł krew" i wzmógł ataki na rząd tak w parlamencie i w mediach, jak też na ulicach, czego świadkami byliśmy w Budapeszcie we wrześniu i październiku 2006 roku.
Stąd następne kluczowe pytanie: czy na "kryterium uliczne" zdecyduje się po przecieku jakaś siła opozycyjna? Nie jest ono, niestety, wykluczone, ale wymaga jednego - włączenia się do procesu szerokich mas. Innymi słowy, obóz zaatakowany musi położyć wszystkie ręce na pokład, by postulatów opozycji nie poparła - i tak wzburzona przeciekiem, jego treścią i formą - opinia publiczna. Bo gdy do akcji wkroczy lud, wynik na ogół jest znany (ten końcowy, choć dochodzenie do niego może być różne - np. z użyciem przemocy lub bez).
Czy naprawdę chcemy Budapesztu w Warszawie?
W Polsce do niedawna królowało w niektórych kręgach zawołanie: będziemy mieć Budapeszt w Warszawie. Ostatnio, w związku z wydarzeniami na Ukrainie, na Krymie i w kontekście "nieortodoksyjnych" zachowań premiera Orbána w stosunkach ze wschodnimi sąsiadami, jakoś mniej o nim słychać.
Ale przecież Budapeszt, który po wyborach w 2010 r. doprowadził do zmiany nazwy państwa (z Republiki Węgierskiej na Węgry - przyp.), Konstytucji i odejścia od liberalnej demokracji na rzecz reżimu nieliberalnego, zwanego Systemem, od swych antykapitalistycznych i antyunijnych haseł nie odszedł.
Stąd wniosek ostatni, jaki płynie z Węgier po "aferze Gyurcsányiego" jest mocny: brak należytej, skutecznej i mocnej reakcji na przeciek na szczytach władzy może w konsekwencji prowadzić nie tylko do upadku zaatakowanych polityków, ale nawet zmiany Konstytucji i gruntownej zmiany systemu (nie tylko politycznego, także gospodarczego, prawnego, itd.).
Czy więc naprawdę chcemy Budapesztu w Warszawie? Jeśli tak, to warto dokładniej się przyjrzeć, czego nie robimy, co się na Węgrzech w ostatnich latach stało. A stało się wiele, zaś iskrą zapalną była afera podsłuchowa. Jak wiadomo, historia nigdy dokładnie tak samo się nie powtarza, szczególnie w różnych państwach, ale to nie oznacza, że nie należy jej znać.
Bogdan Góralczyk dla Wirtualnej Polski
Autor w latach 1991-98 był wysokim rangą dyplomatą w Ambasadzie RP w Budapeszcie. Wydał dwa tomy o tematyce węgierskiej (w tym jeden na Węgrzech) i dużo na ten temat pisze, także nad Dunajem.
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.