Kto wygrywa mecze
Do wojny cywilizacji dojdzie już 12 października 2005 r. Wybuchnie w Manchesterze. Nie będzie to jednak zapowiadana przez Samuela Huntingtona wojna między Zachodem a islamem. Będzie to wojna cywilizacji piłkarskich, bo tym jest mecz Anglia - Polska na stadionie Old Trafford. Wbrew pozorom cywilizacja, a szczególnie poziom rozwoju mierzony PKB na mieszkańca, ma z piłką nożną wiele wspólnego. W futbolu na Starym Kontynencie obowiązuje wręcz prawo, że PKB na głowę poniżej 20 tys. dolarów oznacza przynależność do drugiej bądź trzeciej Europy (są oczywiście wyjątki, tak jak są kraje biedniejsze, ale szybko się rozwijające). Czarno na białym pokazuje to siła lig w poszczególnych krajach.
10.10.2005 | aktual.: 10.10.2005 10:00
Do wojny cywilizacji dojdzie już 12 października 2005 r. Wybuchnie w Manchesterze. Nie będzie to jednak zapowiadana przez Samuela Huntingtona wojna między Zachodem a islamem. Będzie to wojna cywilizacji piłkarskich, bo tym jest mecz Anglia - Polska na stadionie Old Trafford. Wbrew pozorom cywilizacja, a szczególnie poziom rozwoju mierzony PKB na mieszkańca, ma z piłką nożną wiele wspólnego. W futbolu na Starym Kontynencie obowiązuje wręcz prawo, że PKB na głowę poniżej 20 tys. dolarów oznacza przynależność do drugiej bądź trzeciej Europy (są oczywiście wyjątki, tak jak są kraje biedniejsze, ale szybko się rozwijające). Czarno na białym pokazuje to siła lig w poszczególnych krajach. Najlepsze ligi mają w Europie Hiszpania (23,3 tys. dolarów PKB na głowę), Anglia (29,6 tys. USD), Włochy (27,7 tys. USD), Francja (28,7 tys. USD) i Niemcy (28,7 tys. USD).
Dyktatura Ligi Mistrzów
Gdy prawie 15 mln Polaków zasiądzie 12 października przed telewizorami, by oglądać mecz z Anglią, będzie to wojna pierwszej i drugiej Europy. Będzie to wręcz mecz zastępczy, mający nam zrekompensować upokorzenia, jakich doznały polskie kluby w eliminacjach Ligi Mistrzów i w rozgrywkach UEFA. I to mimo że chodzi tu o narodową dumę i honor. Bo tak naprawdę o sile futbolu i trwałej satysfakcji z sukcesów decyduje obecnie nie pozycja narodowych reprezentacji (Anglia jest na przykład teraz 11., a Polska 17.), lecz udział klubów w Lidze Mistrzów, w której grają najlepsi piłkarze świata. Narodowe reprezentacje biedniejszych krajów mają pewne szanse, bo rywale, których zawodnicy grają na okrągło w najlepszych ligach i Lidze Mistrzów, są na mistrzostwach świata czy Europy ogromnie przemęczeni.
Przeciętnie każdy z nich rozgrywa z bardzo silnymi rywalami co najmniej trzy razy więcej meczów niż piłkarz w Polsce bądź Polak siedzący na ławie rezerwowych w dobrym zachodnim klubie. Gdy przed ostatnimi mistrzostwami Europy w Portugalii przebadano wydolność piłkarzy Anglii, Włoch czy Francji, okazało się, że jest ona o ponad 30 proc. niższa od na przykład wydolności Greków, którzy potem zdobyli mistrzostwo. Po prostu Grecy znacznie mniej się eksploatowali przed czempionatem. Mistrzostwa świata czy Starego Kontynentu są poza tym dla piłkarzy z drugiej i trzeciej Europy jedyną okazją do pokazania się i zdobycia dobrego kontraktu. I właściwie tylko ich motywują premie przyznawane za sukcesy przez narodowe federacje, bo gwiazdy z Francji, Włoch, Hiszpanii czy Anglii zarabiają w klubach po kilkanaście bądź kilkadziesiąt milionów euro rocznie i premie z narodowych federacji traktują symbolicznie. Nie ma się co oszukiwać: współczesny futbol to przede wszystkim biznes. Na premie w Lidze Mistrzów UEFA przeznacza co
roku ponad 600 mln euro. Mniej operatywne kluby zarabiają rocznie na uczestnictwie w tych rozgrywkach średnio 20 mln euro, najlepsze - ponad 100 mln euro. Zresztą w Anglii, ojczyźnie futbolu, to był biznes od początku, czyli już od końca XIX wieku (liga angielska zaczęła rozgrywki w 1888 r.). W 1901 r., gdy finał Pucharu Anglii oglądało 101 tys. widzów, futbol był już gigantycznym interesem. Tak dochodowym, że ówczesne klubowe korporacje płaciły wysokie dywidendy swoim akcjonariuszom. Obecnie tylko akcje Manchesteru United są warte na giełdzie 1,1 mld euro.
FC Żerań kontra FC Toyota
W piłce nożnej, podobnie jak w gospodarce, jesteśmy zapóźnieni o dziesięciolecia, i to nie tylko wobec Anglików. Mecz z Anglią będzie walką Dawida z Goliatem, starciem wybitnych graczy będących pracownikami największych futbolowych korporacji świata (Chelsea, Arsenal, Manchester, Liverpool) z anonimowymi w większości piłkarzami reprezentującymi przestarzałe manufaktury, jakimi są polskie kluby. Mizernymi zarówno od strony organizacyjnej, jak i sportowej. To mniej więcej tak, jakby autarkiczna FSO na Żeraniu miała się zmierzyć z globalnym koncernem w rodzaju Toyoty.
Siłą naszej drużyny narodowej, mozolnie kleconej z przeciętnych graczy drużyn typu FC Żerań, od lat pozostaje zdolność do nadzwyczajnej mobilizacji w kluczowych momentach oraz podsycająca tę zdolność irracjonalna wiara kibiców znad Wisły w zwycięstwo. Nie można go wykluczyć, bo to w końcu tylko sport, ale nawet ewentualna wygrana czy "zwycięski remis" w meczu na Old Trafford, ba, nawet awans do mistrzostw świata nie odmienią fatalnej pozycji biało-czerwonych w futbolowej hierarchii. Tak jak nie odmienił jej występ na ostatnich mistrzostwach świata w Korei. Stać nas było na wygranie jednego meczu.
Żaden z polskich zawodników nie przeszedł po mistrzostwach w Korei, w końcu swoistych targach dla piłkarzy, do lepszego klubu. I podobnie będzie teraz. Nawet jeśli wygramy w Anglii, będzie to tylko jednorazowa przepustka do lepszego świata. Sęk w tym, że w wielkim futbolu naprawdę uczestniczy tylko ten, kto wygrywa regularnie. Podobnie jest zresztą w gospodarce: wysoko rozwinięta łatwej znosi kryzysy i zawirowania. Żeby regularnie odnosić sukcesy, potrzebna jest dobra organizacja, sprawnie działający system, bo tylko dzięki niemu można pokonać coraz ostrzejszą konkurencję. A jak jest u nas? Arkadiusz Głowacki rozegrał jeden naprawdę dobry mecz w karierze - przeciwko USA w Korei i od razu okrzyknięto go wielkim piłkarzem. Tymczasem Brazylijczyk Roberto Carlos dobre mecze musi rozgrywać w Realu Madryt co tydzień. Żaden z Polaków na razie się do tego poziomu nie zbliżył, stąd motor napędowy naszej reprezentacji, Kamil Kosowski, gra tylko w drugiej lidze angielskiej. Na co dzień jedynie do tego się nadaje.
Paweł Zarzeczny
Juliusz Urbanowicz