Kto tu kogo skrzywdził
Miała być wielka afera z molestowaniem seksualnym. Wyszła wielka klapa. Sąd najpierw wszystkich oskarżonych skazał, potem uniewinnił
Molestowanie seksualne Małgorzaty B. to historia przez nią wymyślona – uznał dzierżoniowski sąd, choć dwa i pół roku wcześniej skazał za ten czyn dziesięciu pracowników Bielbawu. Dla oskarżonych to jeszcze nie koniec horroru. Pani prokurator wierzy niezłomnie rzekomo pokrzywdzonej i zapowiada dalszą walkę.
Bo czy aż tak mógł się pomylić sąd przed dwoma laty! Wtedy ta historia wstrząsnęła nie tylko mieszkańcami Bielawy, niegdyś uprzemysłowionego dolnośląskiego miasteczka (pisaliśmy o tym w numerze 3/2005). Od stycznia 2001 r. do kwietnia 2002 r. w Bielbawie w godzinach pracy kilkunastu zatrudnionych tam mężczyzn, w tym kierownik działu, miało wykorzystywać seksualnie jedną z pracownic. Tłumaczyła, że poddawała się tym praktykom, bo przełożony straszył ją wymówieniem. Ale jej uległość nie pomogła i Małgorzata B. znalazła się w grupie zredukowanych.
Kiedy sprawa znalazła się w dzierżoniowskiej prokuraturze, oskarżeni mężczyźni natychmiast trafili do aresztu z zakazem odwiedzin. Święta Bożego Narodzenia spędzili za kratkami, bez rodziny... – Przyznasz się, powiesz coś na innych zatrzymanych, wyjdziesz, już zaraz, dzieci czekają – kusiła ponoć pani prokurator. Żaden się nie złamał. W sumie oskarżono dziesięciu mężczyzn i pod koniec 2004 r. wszystkich skazano na kary więzienia od pół roku do trzech lat. Wyrok wywołał w Bielawie oburzenie, nie tylko wśród rodzin oskarżonych. Sąd wyższej instancji w Świdnicy skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia. I pod koniec kwietnia tego roku dzierżoniowski sąd rejonowy całą dziesiątkę uwolnił od winy. Prokurator Elżbieta Smolny, zajmująca się tą sprawą, odmówiła rozmowy. Jest jednak przekonana o swojej racji. Przed kamerami stwierdziła, że według niej Małgorzata B. nie jest kłamczuchą, a postawa pracowników Bielbawu jest przykładem zmowy milczenia.
Wszystko prawda
– Kiedy po raz pierwszy odczytywano mi zeznania tej pani, przestałem się denerwować. Przecież nikt nie uwierzy w taki stek bzdur – wspomina Marcin Blukacz przesłuchania w 2004 r. Żonę też wówczas uspokajał.
Oskarżano go np., że molestował koleżankę z pracy w okresie, kiedy jeszcze nie pracował w Bielbawie. Małgorzacie B. mieszały się nie tylko daty, ale również liczba wykorzystujących ją mężczyzn. Do prokuratury zgłosiła ich w dwóch partiach w odstępie pół roku. Ci drudzy mieli szczęście i nie trafili do aresztu. Pan Marcin, oskarżony w drugim rzucie, mógł sobie nawet jakiś czas dworować. Kiedy znajomi pytali go, co dzieje się u nich w zakładzie, próbował odpowiadać coś dowcipnego. Później też ratowało go poczucie humoru. Jak tu się nie śmiać, kiedy podczas wizji lokalnej pokrzywdzona musiała wprost upychać swoich rzekomych dręczycieli w ciasnym pomieszczeniu. Demonstrowała, jak była przymuszana do seksu zbiorowego.
Kanciapa kierownika jest mała, zastawiona kartonami z różnymi niezbędnymi w tym dziale dodatkami. No więc kiedy by ją mieli brać w sześciu, to musieliby stanąć jeden przy drugim na tych kartonach. Przyszedł na wizję lokalną, choć nie pracuje już w Bielbawie. Zresztą z tej grupy oskarżonych chyba tylko jeden jeszcze tu pozostał. Jakoś tak się powykruszali, niby nie z powodu tej sprawy. Nie ma się czego wstydzić, powtarzał sobie, a dawne koleżanki przywitały go sympatycznie i żartowały na temat bananów i plastikowych łyżeczek. Małgorzata B. na jednym z etapów „ujawniania prawdy” twierdziła, że prześladowcy kazali jej w wiadome miejsce wkładać sobie owe przedmioty czy też sami jej to robili. Płynność relacji o tamtych wydarzeniach była zadziwiająca nawet dla prawników, obytych z sądową rzeczywistością. Mec. Tadeusz Roczniak, obrońca jednego z oskarżonych, przyznał, że w swojej zawodowej karierze nie spotkał się z taką historią. Chętnie skomentowałby to wszystko, ale sąd proces utajnił. Tyle powie, że zeznania
pokrzywdzonej były sprzeczne i niespójne; podobnie jej konkubenta, który w tej sprawie odgrywał istotną rolę inicjatora „ujawniania prawdy”. Niektórzy mówią, że nawet autora pisemnych wyznań pokrzywdzonej.
Pod koniec 2004 r. dzierżoniowski sąd rejonowy, nie wiedzieć czemu w składzie trzech sędziów zawodowych, wydał wyrok skazujący, nie przeprowadzając nawet wizji lokalnej (ta, o której opowiadał Marcin Blukacz, odbyła się po uchyleniu tej decyzji przez sąd drugiej instancji) ani nie dopuszczając świadków obrony. Wówczas uznał, że wszystko, co mówi Małgorzata B., to prawda.
Żarty się skończyły
Marcin Blukacz nie może sobie darować, że od razu nie zwrócił się do mediów. Trzeba było krzyczeć na całą Polskę o krzywdzie, jaka im się dzieje. Przypominały mu się znane z opowiadań głośne procesy z czasów PRL. Niesprawiedliwe. Mieliby ich tak samo „zamordować” w majestacie prawa?
Za poradą adwokatów nie rozmawiali wtedy z dziennikarzami, a regionalna prasa nie zostawiła na nich suchej nitki.
– Teraz po wyroku uniewinniającym przeproszono mnie za te słowa, ale co z tego. Bolą, podobnie jak niektóre uwagi internautów – mówi Marcin Blukacz. Trudno będzie mu jednak zapomnieć tamte prasowe tytuły i wpisy internetowe typu „trzeba im urwać jaja”. Żarty się jednak skończyły – uznał wtedy i poważnie zabrał do obrony. Wynajął detektywa, który zrobił to, z czym nie poradził sobie sąd i sama pokrzywdzona. Ustalił listę rzekomych seksualnych prześladowców, Małgorzata B. bowiem wymieniła ich... 16. Sąd dotarł do dziesięciu. I nie było to jedyne zadziwiające niedopatrzenie.
„W celu ustalenia, czy godziny pracy pokrzywdzonej pokrywają się z godzinami pracy oskarżonych, dokonałem sprawdzenia, na jakie zmiany pracowali wszyscy oskarżeni. (...) W analizie wynotowałem tylko te dni, w których pokrzywdzona pracowała na jednej zmianie z A.P., gdyż z jej zeznań wynika, że przy jej wykorzystywaniu seksualnym zawsze był on obecny”, pisał w sprawozdaniu detektyw.
Okazało się, że niektórzy bardzo rzadko w tym czasie pracowali z Małgorzatą B. Jeden z nich – niemal przez cały czas w innym dziale i nie sprawdzono, czy miał możliwość przychodzenia na te seks-spotkania. Detektyw przeanalizował zeznania pokrzywdzonej i stwierdził multum nieścisłości. Np. opowiadała, że na przełomie stycznia i lutego 2001 r., pracując na zmianie popołudniowej z Andrzejem P., otrzymała od niego propozycję, że jeżeli chce nadal pracować, musi dawać d... Tymczasem z analizy grafików wynikało, że Andrzej P. w tych miesiącach w ogóle nie pracował na zmianach popołudniowych. Małgorzata B. zmieniała i skład osobowy lubieżników, i sposoby ich zachowań. Na pewnym etapie pojawia się druga kobieta, która również miała być seksualnie molestowana. Ona zaś konsekwentnie wszystkiemu zaprzeczała. Sąd po raz pierwszy rozpatrując sprawę, nie dokonał także tego, co zrobili m.in. dziennikarze jednej ze stacji telewizyjnych. Zweryfikowali miejsca spotkań podane przez niezwykle wówczas chętnego do rozmowy
konkubenta. Dwa z nich w ogóle nie istnieją. Do tego pokój kierownika – główne miejsce molestowań – nie tylko jest nie za duży, to jeszcze ma prześwitujące ściany. A co chwilę zaglądają tam w różnych sprawach pracownicy.
Zagmatwany był też tok informowania prokuratury o tym, co miało spotykać Małgorzatę B. Raz twierdzi, że poskarżyła się konkubentowi. To znów, że zawstydzona wyznała wszystko w liście, który on zaniósł do prokuratury. Była też wersja, że wcześniej powiedziała o tym ówczesnemu prezesowi. W trakcie czynności prokuratorskich pojawiło się też jej oświadczenie z opisami zdarzeń. W każdym razie detektyw ustalił listę pozostałych sześciu mężczyzn, ale sąd pozostał przy „swojej” dziesiątce oskarżonych.
Po bitwie
Czy w Bielbawie myślą jeszcze o sprawie Małgorzaty B.? Główni bohaterowie dramatu niemal w komplecie opuścili zakład. Znaleźli lepszą pracę, wyjechali nawet za granicę. Jednemu przytrafiła się dyscyplinarka, bo pozwolił kobietom nieco wcześniej opuścić stanowiska. Pięć minut przed dziesiątą wieczorem zjawił się ktoś z zarządu i zamiast przy pracy zastał je w szatni. Uznano to za rozprężenie dyscypliny i ukarano tego, który na to pozwolił. Tymczasem Bielbaw jest jak twierdza.
– Odmawiam, kategorycznie. Żadnych dziennikarzy na terenie zakładu – brzmiała odpowiedź nowego prezesa firmy. Na żer mediów rzucił przewodniczącego Międzyzakładowego Samorządnego Niezależnego Związku Zawodowego.
Do biura Jerzego Jankowskiego wchodzi się wprost z ulicy. W rozmowie przewodniczący przytoczył ogólnie znane fakty, w tym najbardziej nielogiczny wybór miejsca spotkań.
– Sam mógłbym podać kilka takich zakamarków, gdzie intymność byłaby zapewniona. Małgorzata B. dlatego podała ogólnie dostępny pokój kierownika, bo innych miejsc nie znała, bo nikt jej takich propozycji nie składał. Dla mnie to jest oczywiste – mówi Jankowski. Skończyła się pierwsza zmiana i do biura związku zajrzało kilka pracownic. Z trudem namówiłam je na rozmowę. Są z innych działów, nieco tylko o tym słyszały. Na szczęście, podkreśliły, „od zawsze” miały majstrową.
– Nie wiem, czy uwierzyłabym mężowi, że jest niewinny, gdyby to jemu przytrafiła się taka historia – zastanawiała się głośno jedna z pań. Tego się nie zapomina
Marcin Blukacz chyba nadrabia miną i jakby wciąż udowadniał sobie, że z tym można normalnie żyć. Nie chce być taki jak jego współtowarzysze niedoli... Jeden boi się opuszczać dom. Niefortunnie mieszka w pobliżu tej... no tej, która ich oskarżyła. Kiedy jej było na wierzchu i cała dziesiątka została uznana za winnych, pluła na jego okna. Teraz to ona chodzi jakaś skurczona, ale on nadal woli jak najrzadziej wychodzić z domu. I nie chce rozmawiać z dziennikarzami. Tłumaczy, że tak mu doradza adwokat.
– Zniszczyli chłopa, leki uspokajające bierze i tak wciąż dygocze – współczuje Marcin Blukacz. On tam żadnych leków, żadnego chowania się. Cały czas chodził z podniesioną głową i nigdy złego słowa nie usłyszał, choć pracę ma wśród ludzi. Prowadzi firmę „ozdabiającą mieszkania”, jak sam to określa. Wykonuje prace w domu klienta i nieraz zostaje sam na sam z jego żoną. Żeby choć raz dano mu odczuć, że się go obawiają. Nigdy.
Leków uspokajających brać nie musi... ale czasem w nocy coś tak ściśnie koło serca. I nadciśnienie mu „wyskoczyło”, choć przecież nie wiadomo, czy właśnie z tego powodu.
– Tobie, Marcin dobrze – mówili inni oskarżeni, masz małego syna. Jeszcze długo nie będzie nic rozumiał. Rozpiętość wieku tych mężczyzn jest znaczna, więc i problemy różne.
Małgorzata Śliwa od razu powiedziała dzieciom prawdę. Troje ich mają; 13-letnia wówczas Kamila najbardziej to przeżyła. Starsi chłopcy trzymali się dzielnie, ale musiało bardzo boleć, bo przecież ich ojciec został aresztowany. – Kamila wciąż się o nas boi. Musimy zawsze ją informować, gdzie będziemy i kiedy wrócimy. Wieczorem sprawdza, czy jesteśmy w domu. Nie była taka wcześniej – opowiada Małgorzata Śliwa.
Zastanawia się też głośno, jak sobie z tym poradziła pani B. – przecież też ma dzieci i wcale nie takie małe. Słyszała, że u niej w domu to temat tabu, ale w końcu zadadzą jej pytania o to, jak to było. Zresztą, zastanawia się dalej, te dzieciaki musiały jakoś przyzwyczajać się do kolejnych związków ich matki. Z mężem się jej nie ułożyło, z kolejnym – Robertem R. też nie wyszło. Teraz ludzie mówią, że ma następnego. Czy tym oskarżeniem mściła się za swoje nieudane życie, ale dlaczego niszczy inne rodziny?
To jeszcze nie koniec
Ludzie mówią, że Małgorzata B. chciała na tej sprawie zarobić, wyciągając od zakładu odszkodowanie. Mówią też, że to wszystko wymyślił jej ówczesny konkubent. Niedawno uniewinnieni dociekają, skąd taka zaciekłość pani prokurator. Czy wzięła sobie za punkt honoru wsadzić ich do więzienia? Czy ma na to wpływ jej pozycja w kościelnych organizacjach charytatywnych? A może autorytet męża – przewodniczącego Rady Miasta Dzierżoniowa. Czy dlatego uważa, że nie może przyznać się do błędu? I pewnie jeszcze długo nastoletnia Kamila będzie wieczorami sprawdzać, czy oboje rodzice są w domu.
Violetta Waluk