Kto kazał im strzelać?
Był ostrzał, zginęło sześciu cywilów – tylko tyle wiemy o tym, co 16 sierpnia wydarzyło się w wiosce Nangarchel. Reszta to pytania. Trzeba zadać te, które jeszcze nie padły. I oddzielić odpowiedzi rozsądne od nierozsądnych
Pojechali, wycelowali, wystrzelili. Żołnierze z 1. Plutonu Szturmowego Zespołu Bojowego „C” z bazy w Wazi Chwa zjawili się pod Nangarchel, bo kilka godzin wcześniej ktoś zaatakował tam polski patrol. Ostrzelali wioskę z moździerzy i karabinu maszynowego, a kiedy zdali sobie sprawę z tego, że dokonali jatki na kobietach i dzieciach, wrócili do bazy. Kilka dni później do Polski dotarła informacja, że żołnierze zaliczyli wpadkę: zostali zaatakowani, a kiedy odpowiedzieli ogniem, doszło do nieszczęścia. Sprawa przycichła, gdyż polskie władze zachowały się po dżentelmeńsku – wysłały negocjatorów do starszyzny wioskowej i sprowadziły do Warszawy na leczenie trzy ciężko ranne kobiety. Pod koniec października dowodzący pierwszą zmianą PKW Afganistan generał Marek Tomaszycki uroczyście podziękował całej załodze Wazi Chwa za ponadpółroczną służbę. Kilka dni później wrócili do Polski. Wtedy się zaczęło. Najpierw było zatrzymanie siedmiu żołnierzy w dobrze znanym stylu: kominiarki i wykręcanie skutych kajdankami rąk.
Potem zarzuty potwierdzone w akcie oskarżenia. Sześciu usłyszało, że grozi im dożywocie za zbrodnię wojenną. Siódmy – że dostanie 25 lat za zaatakowanie niebronionego obiektu cywilnego. Po raz pierwszy po wojnie żołnierz Wojska Polskiego został oskarżony o naruszenie konwencji haskiej i genewskiej.
Co się stało w Nangarchel?
Naczelna Prokuratura Wojskowa oszczędnie dawkuje informacje o wynikach śledztwa. Z lakonicznych oświadczeń prokuratora Karola Frankowskiego wynika, że żołnierze przyznali się do złożenia fałszywych zeznań. Wbrew wcześniejszym zapewnieniom mieli zaatakować afgańską wioskę, choć sami wcale nie byli celem ataku. I tyle. Stanowczo za mało, by pokusić się choćby o grubo ciosaną rekonstrukcję zdarzeń.
Ale wielu się pokusiło. Gazety, które wcześniej broniły komandosów z Bielska‑Białej, w zasadzie od razu wydały na nich wyrok, sugerując, że przeprowadzili pacyfikację. Jeden z komentatorów zrobił z polskich żołnierzy morderców ludności cywilnej, choć mylił się nawet w tak podstawowych sprawach jak ta, czy do Afganistanu można legalnie wwieźć alkohol (można). Inny z kolei napisał, że skoro zarzut postawiony szóstce zatrzymanych dotyczy artykułu 123 paragraf 4 kodeksu karnego, to znaczy, że Polacy w Afganistanie są okupantami. Paragraf ten wspomina wprawdzie o „ludności cywilnej obszaru okupowanego”, ale o określanie charakteru misji polskiego kontyngentu w Afganistanie na podstawie kodeksu karnego nie pokusiłby się najgorszy nawet kauzyperda. W tym chórze brakowało tylko kogoś, kto publicznie ogłosi, że „ci panowie już więcej nikogo nie zbombardują”.
W ten sposób, jeszcze zanim rozpoczął się proces, ba!, jeszcze zanim prokuratura sformułowała akt oskarżenia, niektórzy wydali wyrok skazujący. Za dużo wątpliwości nagromadziło się wokół tej sprawy, by uznać to za zrozumiałe. Nawet litościwie pomijając to, że w państwie prawa o winie decyduje sąd ostatniej instancji.
Był rozkaz czy nie?
Kto próbuje odtworzyć przebieg zdarzeń z 16 sierpnia, od razu trafia na przeszkodę. Nie wiadomo nawet, czy żołnierze strzelali, bo ktoś wydał im taki rozkaz. A jeśli tak, to kto go wydał? Dowódca plutonu (o którym się mówi, że nie miał doświadczenia w misjach wojskowych i po półrocznym przeszkoleniu nie radził sobie z podwładnymi)? Może dowódca bazy? Czy rozkaz został wydany na podstawie danych wywiadu, czy może poczynionych na miejscu obserwacji?
Ci, którzy służyli w zagranicznych misjach, nie mają wątpliwości, że decyzja o wycelowaniu moździerzy w wioskę musiała być podjęta „gdzieś wyżej”. – Żołnierz nie zrobi niczego, jeśli nie będzie rozkazu – mówi rzecznik dowództwa operacyjnego, major Dariusz Kacperczyk. Innej możliwości nie dopuszcza również ekspert wojskowy Stanisław Koziej. – Mogę sobie wyobrazić, że to była akcja grupy szybkiego reagowania podjęta na podstawie danych z rozpoznania mówiących, że w tej miejscowości znajdują się rebelianci – i chodziło o to, żeby ich zlikwidować albo aresztować – mówi „Przekrojowi” generał. – Nie mieści mi się w głowie, że to była akcja celowo wymierzona w niewinnych ludzi, raczej błąd w rozpoznaniu. W winę komandosów nie wierzy również generał Waldemar Skrzypczak, dowódca wojsk lądowych. – Dopóki nikt ich nie skaże prawomocnym wyrokiem, są niewinni – tłumaczy. – To moi ludzie i będę o nich walczył, bo dowódca zostawiający żołnierza w potrzebie nie jest nic wart – dodaje. Najbardziej smuci go to, że wyrok na
żołnierzy właściwie wydali już politycy, którzy osobiście wpakowali armię w afgańską misję. – Łatwo się ocenia, jeśli samemu nigdy nie było się w takiej sytuacji. Ja bywałem w różnych sytuacjach i będę bronił tych ludzi – zapewnia Skrzypczak.
Przekonania o niewinności oskarżonych nie podziela byłe kierownictwo Ministerstwa Obrony Narodowej. 13 listopada Aleksander Szczygło – jeszcze jako szef resortu – wydał oświadczenie, w którym zastrzegł co prawda, że o winie lub jej braku zdecyduje sprawiedliwy proces sądowy, ale zaraz potem dodał, że nie można dopuścić do tego, „aby dochodziło do patologii”. MON wie znacznie więcej o efektach śledztwa niż generałowie. – Prokurator Frankowski pominął milczeniem wiele rzeczy, które do mnie dochodziły – mówił mi wysoki rangą urzędnik resortu obrony, zastrzegając anonimowość. – Wiedza, którą dysponuję, a której nie wolno mi ujawnić, sprawia, że nie mogę przyłączyć się do tych, którzy bronią żołnierzy. Kto mówi, że oni wykonywali rozkazy, nie wie, co się stało. Ostrzał wioski nie był przypadkowy. Mój informator jest za ujawnieniem tych szczegółów. – Prokuratura powinna oddzielić to, co tajne, od tego, co można powiedzieć bez szkody dla polskich żołnierzy w Afganistanie – przekonuje.
Na co czekali?
Jeśli MON wie, co mówi, to dlaczego mówi to tak późno? Oficjalne wyjaśnienie, że w bazie cały czas trwało śledztwo i że dopiero teraz wyszły na jaw matactwa podejrzanych, rodzi więcej pytań niż odpowiedzi. Bo znający się na procedurach w wojsku nie mają wątpliwości co do tego, że prawdziwą wersję wydarzeń – bez względu na to, jaka ona jest – żandarmeria poznała znacznie wcześniej.
NATO ma dostęp do zdjęć satelitarnych, niczego więc nie da się ukryć. Trudno też sobie wyobrazić, by siedmiu żołnierzy przez trzy miesiące wodziło za nos żandarmerię, wywiad i kontrwywiad, nabierając ich na wyssaną z palca wersję zdarzeń. Tym bardziej że – o czym dopiero w poniedziałek napisali reporterzy „Gazety Wyborczej” – patrol, który ostrzelał Nangarchel, nie składał się wcale z siedmiu żołnierzy. Sam widziałem, że nawet krótki wypad z bazy w Szaranie do miasteczka po wodę zamieniał się w wyprawę czterech hummerów. – Polacy pakują do nich po pięciu żołnierzy. Żeby nie ułatwiać pracy talibom, zawsze zmieniamy skład patrolu, ale za każdym razem są to przynajmniej trzy hummery i rosomak – wyjaśnia rzecznik drugiej zmiany PKW Afganistan, major Mirosław Ochyra. Trzy hummery i rosomak to prawie 25 żołnierzy. W takiej grupie trudno o skuteczną zmowę milczenia. Choć z drugiej strony wiele wskazuje na to, że rosomaka w Nangarchel nie było, bo gdyby był, to do ostrzelania domniemanych pozycji wroga dowódca
wykorzystałby zapewne jego szybkostrzelną armatę, znacznie precyzyjniejszą niż moździerz.
Był rosomak czy go nie było, to zagadnienie drugorzędne. Nie zmienia ono narzucającego się przekonania, że przebieg śledztwa był zupełnie inny od tego, co sugerują doniesienia z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Komuś zależało na tym, by sprawa nie wyszła na jaw. Być może dlatego, żeby nie utrudniać pierwszej zmianie PKW wykonywania misji (ale dlaczego w takim razie utrudnia się pracę drugiej zmianie?). A być może dlatego, że w Polsce ruszała kampania wyborcza i dla rządzącej ekipy ujawnienie wpadki w Wazi Chwa byłoby gwoździem do trumny znacznie większym niż dyktafon ministra Ziobry.
Pokonał ich stres?
Szef Sztabu Generalnego, generał Franciszek Gągor, uważa, że żołnierze w Nangarchel działali pod wpływem ogromnego stresu. Jeśli prawdą jest, że nikt do nich nie strzelał, nie może być mowy o ogromnym stresie, to jasne. Niektórzy snują inną hipotezę: chłopaki chcieli się zemścić za podporucznika Łukasza Kurowskiego, który zginął dwa dni wcześniej z rąk rebeliantów. Jeśli tak, to może polska misja jest po prostu nieprzygotowana do pełnienia swoich zadań?
To chyba zły trop. W porównaniu z innymi misjami tym razem można mówić o starannym przygotowaniu polskiej armii. Wojskowi, mając świadomość, z kim i gdzie będą walczyć nasi żołnierze, postarali się, żeby szkolenie było maksymalnie intensywne i odpowiadające realiom. O zakwalifikowaniu się na misję decydował wynik osiągnięty podczas 10‑dniowego szkolenia w natowskim ośrodku w Hohenfels. To niemal wierna kopia kilku afgańskich wiosek, w których żołnierze ćwiczyli różnego rodzaju manewry – od przeszukiwania podejrzanych osób, pojazdów i budynków po szturmowanie obiektów. – Dla nas to był szok. Kiedy jechałem do Iraku, to połowę z nas przebrali w prześcieradła i udawaliśmy rebeliantów. Jak w cyrku. A strzelało się tylko do tarczy i na komendę. W Hohenfels strzelało się w ruchu. Puszczali nas na wioskę z konkretnym zadaniem, a w karabinach mieliśmy ostrą amunicję i jak było trzeba, to grzaliśmy, ile wlezie – wspomina Krzysiek, który szkolił się tam przed wyjazdem do Afganistanu.
Wina, a może błąd?
Błędy zdarzają się jednak nawet najlepiej wyszkolonym żołnierzom. Generał Waldemar Skrzypczak, który nie wierzy w winę swoich podwładnych, dopuszcza mimo wszystko możliwość, że zawiódł sprzęt. Albo człowiek.
Moździerze kaliber 60 milimetrów to broń prosta, ale morderczo skuteczna. Pocisk po uderzeniu w cel rozrywa się na blisko 1500 odłamków, które niszczą wszystko w promieniu 15 metrów. – To dobra broń, ale żołnierze działający w stresie mogli popełnić błąd przy jej rozkładaniu – przypuszcza generał. – Zarządziłem testy moździerza. Wykazały, że jeśli płyta oporowa jest ustawiona na sypkim lub niestabilnym gruncie, to z celnością może być problem. W tej sprawie mogło tak właśnie być.
Jako dowódca popiera pomysł zgłoszony przez kolegów aresztowanych, żeby założyć fundację zbierającą pieniądze na pomoc rodzinom, które czeka wiele wydatków, w tym na adwokatów, bo nikt o to wcześniej nie zadbał. – To są dla nas nowe sytuacje, nie potrafiliśmy wszystkiego przewidzieć – broni się szef dowództwa operacyjnego, generał Bronisław Kwiatkowski.
Kwiatkowski podobnie jak Skrzypczak nie dopuszcza do siebie myśli, że atak na Nangarchel był przeprowadzony z zimną krwią, ale już wie, że ta sprawa utrudni prowadzenie misji w Afganistanie. Dla niego to także osobisty cios, bo w latach 80. był szefem sztabu 18. batalionu z Bielska‑Białej – jednostki, z której pochodzą oskarżeni. Uważa, że niektórzy dziennikarze i politycy zbyt szybko wydali na nich wyrok.
Obok generała Skrzypczaka leży siedem reklamówek, które przygotował dla aresztowanych. W każdej są witaminy, batony czekoladowe i sok. Tyle może wnieść do aresztu. Chce przekazać te rzeczy osobiście.
Rafał Kostrzyński
współpraca jull
Amerykańskie zbrodnie wojenne
Niezwykle trudno doprowadzić do sądowego wyroku, jeśli oskarżenie dotyczy zbrodni wojennej. W przypadku Amerykanów takie próby miały miejsce tylko trzykrotnie.
Pierwsza sprawa dotyczyła „masakry w Biscari”. Gdy latem 1943 roku Amerykanie wylądowali na Sycylii, wiele niemiec-kich i włoskich oddziałów poddawało się bez walki. Do masakry jeńców wojennych doszło w pobliżu lotniska w Biscari, gdzie z rąk amerykańskich żołnierzy zginęło 76 Niemców i Włochów. O zbrodnię wojenną oskarżono kapitana Johna Comptona. Prokurator twierdził, że Compton jest bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć 40 osób, ale kapitan przekonywał, że działał na polecenie przełożonych. Sąd go później uniewinnił.
Drugi przypadek dotyczył zbrodni popełnionej na terenie USA w lipcu 1945 roku. Oskarżonym był szeregowy Clarence Bertucci, strażnik obozu dla niemieckich jeńców wojennych w stanie Utah. Bertucci otworzył ogień do namiotów, w których przebywali jeńcy. Zginęło dziewięciu z nich. Sąd uznał, że szeregowy jest chory umysłowo, i nie wydał wyroku.
Trzeci, najgłośniejszy przypadek to masakra w wietnamskiej wiosce My Lai. W 1968 roku Amerykanie wybili tam kilkuset cywilów. Zbrodnia wyszła na jaw dopiero rok później. O kierowanie masakrą oskarżono porucznika Williama Calleya. W 1971 roku został on uznany za winnego zbrodni wojennej. Dostał dożywocie, ale wyszedł z więzienia po dwóch dniach po osobistej interwencji prezydenta Richarda Nixona. Sąd zamienił mu karę na trzy i pół roku aresztu domowego.
LUC
Generał Sławomir Petelicki, twórca i dwukrotny dowódca jednostki specjalnej Grom:
Będę bronił tych żołnierzy
Dochodzenie w sprawie, w której giną ludzie, składa się z kilku elementów. Same zeznania żołnierzy to tylko jeden z nich. Są jeszcze służby: kontrwywiad, wywiad, żandarmeria, zdjęcia satelitarne. To jest absolutnie niemożliwe, żeby MON nie znał prawdziwego przebiegu zdarzeń w Nangarchel.
Wszystko wskazuje na to, że ktoś w ministerstwie chciał ukręcić łeb sprawie, ale z jakichś dziwnych przyczyn wyszło to na jaw. I znowu zaserwowano nam aresztowanie z kajdankami, z wykręcaniem rąk. Żandarmeria za-chowała się skandalicznie. Nie było szacunku dla munduru.
Będę bronił tych żołnierzy, bo oni na to zasługują. Walczą na pierwszej linii, biorą na siebie największe ryzyko. A wypuszcza się ich z dowódcą, który jest zupełnie nieprzygotowany do swojej roli. Akcja, którą przeprowadzono pod Nangarchel, była klasyczną demonstracją siły. Jeżeli większość pocisków spadła w pobliże zabudowań, a tylko jeden w samą wioskę, to znaczy, że ktoś wydał rozkaz pokazania mieszkańcom, że mamy ciężką broń. Tyle że dowódca, który wprowadza takie obyczaje, powinien iść pod sąd. Tymczasem przez trzy miesiące nic się nie stało.
Można zakładać, że starano się sprawę wyciszyć. Gdyby żołnierzy odesłano do kraju i zatrzymano, sprawa nabrałaby szerokiego rozgłosu, który – jak można się domyślać – nie był wskazany przed wyborami. Jeśli nadal wysyłano ich na patrole, to było to niezgodne z obowiązującymi w NATO procedurami. Oni powinni znaleźć się pod opieką psychologów, którzy ocenią ich zdolność do pełnienia dalszej służby w warunkach działań wojennych.
Żołnierz jest w bardzo trudnej sytuacji. Jeżeli rozkaz: „Macie pojechać do wioski i rozwalić ją”, padł w bazie, to wtedy może poprosić o wydanie go na piśmie. I ma z głowy. Ale jeśli taki rozkaz pada podczas patrolu, to mamy problem. Jeśli żołnierz nie wykona rozkazu, a potem okaże się, że uniknął zbrodni wojennej, to jest dobrze. Ale jeśli rebelianci zabiją jego kolegów, to idzie pod sąd. Mam nadzieję, że rzetelne zbadanie tej sprawy pozwoli zmienić zwyczaje w MON, gdzie najczęściej kozłem ofiarnym jest zwykły żołnierz – czyli ten, kto na co dzień najbardziej ryzykuje.