Król Polski
W arcyciekawych „Dziennikach” Jarosława Iwaszkiewicza zachwyt życiem sąsiaduje z narzekaniami pieszczocha losu
Na ten dziennik czekaliśmy. Najpierw pojawiły się fragmenty w „Twórczości”: późne, przejmujące zapiski. A zanim jeszcze ukazał się pierwszy tom obejmujący lata 1911–1955, ekscytowano się sensacyjnym zapiskiem, jak to Iwaszkiewicz „chędożył” Czesława Miłosza w 1936 roku w Wilnie w celi Konrada. Czekaliśmy jednak nie tyle na dalsze sensacje, ile na autoportret jednego z najważniejszych polskich pisarzy. Jak pisał o swoim czasie? Inaczej niż w dziennikach Dąbrowskiej czy Nałkowskiej nie znajdziemy tu obrazu otaczającej autora rzeczywistości.
Iwaszkiewicz oddziela się od niej, jak może, skupiając się na podróżach – mroczny, stalinowski 1951 rok to Włochy i langusty z Rubinsteinami. Iwaszkiewicz pisze głównie o sobie, portrety innych osób pojawiają się incydentalnie. Dziennik to miejsce, gdzie może się użalić nad sobą, ze świadomością jednakże, że ktoś to kiedyś będzie czytał, a może nawet opublikuje.
To nie jest dziennik myśliciela, nie zaskoczy nas celnością uwag, ale są tu fragmenty wzięte z jego wierszy czy opowiadań, które chciałoby się wynotować, na przykład: „spokój, spokój, prawie szczęście”. Wzrusza, gdy pisze o swojej samotności i dążeniu do niemożliwego szczęścia, ale i konsternuje objawami manii wielkości i egocentryzmu. Pewna tłumaczka ponoć nazwała go „królem Polski”. Iwaszkiewicz przypomina sobie, że chciał nim zostać w dzieciństwie. Sam strofuje się za podobne myśli, lecz jednocześnie czuje dumę iście królewską, kiedy może gościć u siebie królową belgijską. Ale to nie wszystko. Widzimy tu także Iwaszkiewicza jako dionizyjskiego kochanka życia. Bez tej intensywności przeżyć nie byłoby pewnie jego genialnych opowiadań. Taki jest ten zakochany młodzieniec, którego poznajemy w 1911 roku. Później wraca pamięcią do tego rajskiego czasu, do Byszew (pierwowzoru Wilka) i przede wszystkim do postaci Jury Mikłucho‑Makłaja, jednej z jego największych miłości. W pewnym sensie emocjonalnie Iwaszkiewicz
późniejszy, pisarz – można by rzec – państwowy jest tym samym młodzieńcem, który czeka na poruszenie duszy przez muzykę, widok Sandomierza czy Sycylii i przede wszystkim miłość. Tym boleśniej odczuwa z czasem wdzierającą się oschłość starości.
Dziennik wojenny brzmi najbardziej oficjalnie, większość zapisków była już publikowana. Dom pisarza służył wtedy za przechowalnię, Iwaszkiewiczowie uratowali kilkoro Żydów. Życie pod okupacją, jak pisze, okazuje się dość nudne. Uderza za to zapis pewnego dnia: Iwaszkiewicz jedzie przez getto, by zjeść z kimś obfitą kolację, wraca do szpitala do córki, znowu przez getto, by resztę nocy balować znów przy wyszukanym jedzeniu. Frag-ment nieznośny, bo jakby nieświadomy potworności tego zderzenia.
Po wojnie dziennik robi się znowu emocjonalny, głównie pełen żalu: „Nikt nie dba o moje skarpetki” – narzeka autor. Śledzimy słynny dom na Stawisku i losy małżeństwa z Hanią, w którym oboje są samotni i osobni, połączeni za to miłością do sztuki. I co najbardziej uderzające, widzimy, jak Iwaszkiewicz buduje wokół siebie balon, automistyfikację, dzięki której nie dopuszcza do świadomości tego, co się dzieje w kraju. Lata 50. spędza na podróżach, ale co krok tłumaczy, dlaczego nie opuści kraju. Bo „kocham mój naród” – powiada. Trudno zresztą wyobrazić sobie Iwaszkiewicza, który przecież ciągle tęskni, mieszkającego poza Polską. Jeżdżąc na Zachód, bez wahania twierdzi, że socjalizm jest najlepszy. To samooszustwo pozwala mu żyć, otula się nim jak kokonem. Wścieka się na „Poemat dla dorosłych” Ważyka: „Ja z moim »Listem do Bieruta«, »Felkiem Okoniem« nagle się okazuję ten naiwniaczek, który wierzył we wszystko. (…) Ja już mam taką naturę, że nie mogę widzieć samego negatywu”. Ta naiwność była też i wygodną
strategią. Dzięki niej mógł koncentrować się tylko na sztuce i pisaniu. Inni, jak choćby Dąbrowska, brali udział w grze z pełną świadomością.
Dziennik wciąga, czyta się go jak zbiór opowiadań, czekam na kolejne tomy. I tylko szkoda, że tak fatalnie został opracowany. Przypisom daleko do doskonałości, a wstęp Andrzeja Gronczewskiego jest po prostu grafomańskim naśladowaniem stylu Iwaszkiewicza. Może to cień wielkiego „Iwachy” odebrał wydawcom rozum?
Justyna Sobolewska
lllll
Jarosław Iwaszkiewicz
„Dzienniki 1911–1955”, Czytelnik, Warszawa 2007,
s. 576, 52,25 zł
Nowe szaty Mocka
Swój piąty kryminał Krajewski napisał już chyba tylko dla pieniędzy
Najpierw Krajewski się zarzekał, że o Eberhardzie Mocku już nie napisze. Potem okazało się, że tekst nowej powieści Krajewskiego aż do dnia premiery trzymany będzie przez wydawcę w tajemnicy, co – jak rozumiem – zapowiadać miało niezwykłą sensację. Wreszcie odbyła się premiera kolejnej książki o Eberhardzie Mocku, a autor wytłumaczył, że uległ namowom czytelników i wrócił do swego bohatera, choć najpierw wracać nie zamierzał. No i pięknie. Książka pewnie sprzeda się świetnie, więc o merkantylny aspekt przedsięwzięcia martwić się nie ma potrzeby. Pozostaje jednak aspekt artystyczny, bo Krajewski, choć zawsze nazywał się li tylko rzemieślnikiem, nigdy literackich ambicji nie był pozbawiony. I tu zaczyna się kłopot, bo „Dżuma w Breslau” wygląda, jakby napisano ją na odczepnego i tylko dla kasy. Brak więc w nowym Mocku jakiejkolwiek wartości dodanej, mamy natomiast koktajl niedbale zmieszany ze wszystkiego, co u Krajewskiego było i jest najsłabsze: z dziwacznych motywów zbrodni, nieuzasadnionego epatowania
brutalnością, przesłaniania intryg-i natrętnym historycznym detalem. A najgorsze, że sam Mock, najmocniejszy atut pisarza, jest tylko bladym cieniem samego siebie – na przykład z „Festung Breslau”, choć przecież dwoi się i troi, kopuluje za trzech, pije za pięciu, morduje gołymi rękami etc.
Niby nic takiego, a żal.
Marcin Sendecki
lll
Marek Krajewski „Dżuma w Breslau”, W.A.B., Warszawa 2007, s. 259, 29,90 zł