PolskaKrok do Polski

Krok do Polski


Wojna zaczęła się dla nich bladym świtem, gdy Niemcy bombardowali pobliski Wieluń. Nie mieli wątpliwości, że Polska wojnę wygra. „Nie oddamy ani guzika” – w to wierzyli.

01.09.2004 | aktual.: 01.09.2004 10:51

Żytniów, wieś koło Radłowa, województwo opolskie. Piętnastoletni Stefan Baros otwiera oczy i widzi twarz przerażonego szwagra. To wojna – te słowa kołaczą mu w głowie do dziś. Jest godzina 4.15, może 4.30, na pewno nie później. Płacze. Ale strach i poczucie zagrożenia szybko przegrywają z typową dla nastolatków ciekawością. Biegnie z kolegami na granicę polsko-niemiecką. Nie ma daleko, może dwa kilometry. Tuż za laskiem kończy się Polska. W pobliskich Sternalitz (dziś Sternalice) zaczynają się Niemcy.

- To wszystko rozgrywało się na moich oczach – opowiada osiemdziesięcioletni dziś Stefan Baros, stojąc na polnej dróżce, dawnej granicy dwóch państw.
- Tam, gdzie to drzewo, był kopiec graniczny, z polskim herbem po polskiej stronie – dodaje, wskazując ręką. - Wzdłuż granicy stało wojsko niemieckie, które zgromadziło się dzień wcześniej, wieczorem 31 sierpnia. Dowodzący nimi major niemiecki wygłosił przemówienie, po czym wydał komendę naprzód i zrobił jeden krok w kierunku Polski. I padł, od kuli polskiego strażnika.

Ruiny strażnicy, siedziby polskiej straży, są schowane głęboko w lesie. Stefan Baros pamięta, jaką cenę zapłacił za ten czyn polski strażnik. Został dosłownie zaszczuty przez Niemców. Uciekał w kierunku Cieciułowa na rowerze, a Niemcy go gonili czołgami, siejąc za sobą spustoszenie. Spalili każdy napotkany budynek, miejsce potencjalnej kryjówki uciekiniera. Ślad po strażniku urwał się w Jaworznie, obok Julianpola. Mieszkańcy Żytniowa do dziś nie wiedzą, co się z nim stało. Wiedzą natomiast, że polscy żołnierze uciekający przez ich wioskę stoczyli jedną z ważniejszych bitew w kampanii wrześniowej, pod Mokrą.

- Z pierwszych dni wojny najbardziej utkwił mi w głowie ten kontrast, między polskimi żołnierzami, którzy jeździli na koniach lub rowerach i karabiny mieli przywiązane na sznurku, a uzbrojonymi niemieckimi czołgami – opowiada 80-latek.
Mimo to ani on, ani żaden kolega z jego rocznika nie miał wątpliwości, że Polska tę wojnę wygra.
- Byliśmy prawdziwymi patriotami i aż rwaliśmy się, żeby walczyć. Wszyscy mężczyźni z wioski uciekli do polskiego wojska. Ten patriotyzm wpojono nam w szkole – wspomina.

Kowale, wioska pod Praszką. Dziewiętnastoletni Leon Owczarek pracuje tu jako piekarz, w piekarni brata. Do granicy z Niemcami ma trzy kilometry (w Praszce granica biegnie wzdłuż rzeki Prosny). Budzą go odgłosy strzelaniny.
- W pierwszym odruchu chciałem pobiec do takiej stodoły, która zasłaniała widok, żeby zobaczyć co się dzieje. Dobrze, że tego nie zrobiłem, bo chwilę później stodoła została ostrzelana. Był-bym zasiekany na kapustę – wspomina 84-letni Leon Owczarek. Polska straż graniczna uciekała w kierunku na Ożarów. Za nimi podążała uzbrojona po żeby armia niemiecka.

- W pewnym momencie zobaczyłem „zielonkę”, jak nazywaliśmy polskich strażników, który biegnie sam po ulicy z karabinem. „Chłopie, co ty tu robisz, przecież tu pełno wojska niemieckiego, zabiją cię” ostrzegłem go. Wtedy rzucił karabin w „majs” (pole z kukurydzą) i poszedł za mną do domu. Schowałem go w piwnicy. Wiem, że przeżył wojnę – opowiada pan Leon.

Julianpol, okolice Rudników. Jedenastoletni Tadeusz Słonina słyszy płacz mamy. Wojna, wojna! Ojciec na froncie, w domu troje dzieci, za oknem huk niemieckich samolotów. W pierwszym odruchu biegnie do przydrożnego krzyża, ale nie po to, by modlić się o ocalenie rodziny. Krzyż stoi na najważniejszym skrzyżowaniu we wsi, stąd widać, co się dzieje. Widzi kilkunastu polskich ułanów jadących z Jaworzna w stronę lasu i nadlatujące niemieckie samoloty. Polacy uciekli do Parzymiechów, tam stoczyli ciężką walkę z Niemcami.

- Bombardowanie zaczęło się w Wieluniu, a to od nas raptem 24 kilometry, huk pierwszych ostrzeliwań było u na słychać doskona-le. Dobrze, że wreszcie historycy przyznali, że wojna zaczęła się w Wieluniu, a nie na Westerplatte – dodaje staruszek (76 lat). Z tamtych dni zapamiętał piękną słoneczną pogodę i to, co nadawała z głośników radiowych polska propaganda. „Jesteśmy silni, zwarci i gotowi” , a polska armia nie odda ani guzika. Te słowa słyszał po raz ostatni dzień wcześniej, 31 sierpnia.

- Rychło się okazało, że nie tylko guzik, ale cały mundur i wszystko musieli oddać – ironizuje pan Słonina. – My zostaliśmy z widłami i kosami, a Hitler uzbroił swoich po zęby. Choć rodzina Słoninów była z dziada pradziada polska, a w Julianpolu mieszkali sami Polacy, mama pana Tadka, w odruchu paniki i poczucia bezradności wydała dzieciom komendę – uciekamy do Niemiec. Do granicy mieli jakieś 12 kilometrów.

- Pamiętam, jak spakowaliśmy toboły, zabraliśmy krowy z obory i ruszyliśmy do Żytniowa. Doszliśmy do granicy, a tam nas zawrócili strażnicy i musieliśmy z powrotem, z tymi krowami wracać do domu – opowiada pan Tadeusz.

Bliskość granicy sprawiała, że choć byli Polakami i patriotami, nie czuli wtedy niechęci do Niemców, tych zwykłych obywateli zza miedzy. Do 1939 roku po stronie polskiej przejścia do sąsiadów bronili „zielonki”, po stronie niemieckiej „jegry”, czyli niemieccy strażnicy, a jednych i drugich dało się przegadać, przekupić lub zwyczajnie wykiwać, przechodząc przez zieloną granicę. W każdej wsi byli szmuglerzy. Z Niemcami handlowano kartoflami, mięsem zbożem, nawet sardelą na pasze dla bydła, bo po stronie niemieckiej wszystko było droższe. Z Niemiec przemycano rozłożone na części rowery i „krople”, czyli eter, środek odurzający.

Szmuglowaniem ludzi i towarów przez granicę zajmował się, wspólnie ze szwagrem, swoim opiekunem, młody Stefan Baros. Raz został przyłapany przez polską straż graniczną na nielegalnym przekraczaniu granicy państwowej, było to na kilka miesięcy przed wojną.
- Dobrze, że stało się to właśnie wtedy, bo dzięki temu unik-nąłem kary. Polscy strażnicy byli bardzo ciekawi, jaka jest sytuacja po niemieckiej stronie, czy duży jest ruch wojsk. Najpierw mnie dokładnie wypytali, potem puścili wolno.
Ignacy Bełkot ze Starokrzepic opowiedział „NTO” o ostatniej majówce przed wojną. Do Polski przyszli sąsiedzi z niemieckiej strony, pili tanią polską wódkę, jedli kiełbasę z czosnkiem i tańczyli z polskimi pannami. – To było ostatni raz przed wojną, kiedy Niemcy chodzili po Starokrzepicach pijani przez trzy dni, a Jurgaś, właściciel bufetu, nie mógł im nastarczyć wódki - wspomina.

- Prawda jest taka, że my przed wojną bardzo dobrze żyliśmy z Niemcami, ja sam chodziłem do Niemców zarabiać przy rozładunku węgla, chodziłem przez Prosnę, bo wody w rzece było tylko po kolana – wspomina Leon Owczarek. – Polskie gospodarki, które przekazaliśmy swoim dzieciom, nasi ojcowie kupili w Polsce za pieniądze, zarobione u Niemców – podkreśla.

1 września 1939 roku dobrosąsiedzkie stosunki się skończyły, ale u starszych mieszkańców przygranicznych polskich wsi pozostało coś w rodzaju fascynacji niemieckim dostatkiem i gospodar-nością.
- Mnie, młodego patriotę, wychowanego na kulcie Józefa Piłsud-skiego, bardzo to wtedy bolało, ale wielu mieszkańców mojej wioski przyjęło wejście wojsk niemieckich z nadzieją, że „jak nastaną Niemcy” będzie im się żyło lepiej – wspomina Stefan Baros. Nadzieje szybko prysły, gdy zaczęły się wywózki na roboty przymusowe do Niemiec i koszmar wysiedleń.

Dziś o dawnej granicy dwóch państw przebiegającej przez Prasz-kę i okoliczne wsie pamiętają nieliczni. W Praszce fotografie z dawnego przejścia granicznego (tak zwanej mokrej granicy) można podziwiać w miejscowym muzeum, a w miejscu dawnego posterunku granicznego wybudowano stację benzynową. W Żytniowie (tak zwana sucha granica) nie ma ani jednej historycznej pamiątki, ani pół tablicy, ani śladu kopca granicznego. Nawet przydrożny rów, naturalna granica oddzielająca oba państwa, już zarósł. O historii przypominają jedynie schowane wśród drzew ruiny strażnicy...

Ewa Kosowska-Korniak

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)