Urynowicz: PiS uprawia parodię samorządności. Z każdą rzeczą lecą do "centrali"
- Adamczyk i Szydło pilnowali, by radni nie cofnęli swojej deklaracji "anty-LGBT" i w ten sposób przeprowadzili szarżę przeciwko Komisji Europejskiej. Myślę, że miała ona tę samą genezę co odwołanie wojewody Piotra Ćwika, czyli stawanie okoniem wobec premiera Mateusza Morawieckiego. PiS wykazuje absolutną niesamodzielność w samorządach. Wygrywają walki frakcyjne - mówi w rozmowie z WP były wicemarszałek województwa małopolskiego Tomasz Urynowicz, który w ostatnim czasie walczył o odrzucenie deklaracji "anty-LGBT".
Marcin Makowski: Czy to będzie polityczna spowiedź?
Tomasz Urynowicz, były wicemarszałek województwa małopolskiego: Może być spowiedź, tylko nie wiem, czy będzie żal za grzechy.
Etap funkcjonowania w Zjednoczonej Prawicy się skończył, po trzech latach sprawowania urzędu został pan usunięty ze stanowiska wicemarszałka województwa małopolskiego. Jak do tego doszło?
Najprościej powiedzieć, że o rozstaniu zadecydowały ostatnie trzy miesiące i walka o unieważnienie słynnych deklaracji "anty-LGBT", przez które województwo mogło stracić ogromne środki na rozwój. Walka o tyle istotna, że pokazywała patologiczne mechanizmy działające wewnątrz PiS-u, których nie dało się już zatrzymać.
Czyli?
Absolutne niesamodzielność i niesamorządność samorządowców. Każda sprawa, która powinna być rozstrzygana na poziomie województwa, była konsultowana przez ludzi z Prawa i Sprawiedliwości w centrali. To była rzecz, która dla mnie - a jestem w samorządach od 1998 r. - była najtrudniejsza do zaakceptowania. Ona objawiła się wyraźnie przy tych nieszczęsnych deklaracjach, ale towarzyszyła nam w codziennej pracy od początku. W praktyce był zarząd województwa, ale w kluczowych sprawach też "nadzarząd", bo wiele spraw marszałek uzgadniał jeszcze z Beatą Szydło albo Ryszardem Terleckim lub jeździł na Nowogrodzką po wytyczne. Czasem także drobne sprawy nabierały politycznych rozmiarów.
Zastanawiam się, na ile wiarygodnie brzmią te słowa z ust człowieka, który w 2018 r. dostał się do sejmiku wojewódzkiego z list PiS-u. I przez lata jakoś te wszystkie rzeczy tolerował.
Gdyby tylko dało się startować w wyborach samorządowych inaczej niż z listy partii albo komitetu politycznego, mógłbym się zarumienić, ale taki mamy ustrój. Jako przedstawiciele Porozumienia Jarosława Gowina mieliśmy wynegocjowane miejsca na listach PiS-u, w moim przypadku trzecie. Ponoć bez szans, ale udało się wywalczyć mandat. Uważam, że reprezentowałem swoich wyborców, a nie szyld partyjny, dlatego moje drogi ze Zjednoczoną Prawicą się rozeszły.
To raczej panu podziękowano.
To raczej ja do tego dojrzewałem, bo informacje o naszych różnicach czasem do opinii publicznej docierały. Ale to nie jest tak, że zajmowaliśmy się tylko polityką partyjną i nagle zrozumiałem, co się dzieje. Przecież przez ostatnie półtora roku, gdy byłem wicemarszałkiem, skupialiśmy się na kwestiach pandemicznych, tarczach antykryzysowych, ktoś musiał to robić.
Prawdziwy heroizm.
Ja tego nie powiedziałem. Miałem na głowie sprawy pomocy dla przedsiębiorców, bo za to odpowiadałem. Rynek pracy, turystkę, kwestie ochrony środowiska. Elementy sporne z czasem zaczęły przeważać, innej drogi nie było.
W jakich sprawach zaczęły się pojawiać różnice?
Mam na myśli choćby zdecydowaną politykę antysmogową w Małopolsce, której marszałek Witold Kozłowski nie chciał wspierać. Radni PiS nie mieli jednoznacznego stanowiska ws. zwiększenia wydatków samorządów w walce ze smogiem czy odejścia od węgla. Skoro jednak zapytał pan o spowiedź, na pewno mogę mieć do siebie żal, że w wielu sprawach nie reagowałem szybciej i głośniej. Zwłaszcza odnośnie niezrealizowanych inwestycji, takich jak centrum muzyki czy centrum administracyjne. Tymczasem 3,5-milionowe województwo stało się obiektem przeciągania sporu między frakcjami. Zarząd województwa musi stawiać na rozwój, technologie, miejsca pracy, a niekoniecznie mieć zapełniony kalendarz spotkaniami z kołami gospodyń wiejskich czy ochotniczymi strażami pożarnymi.
Powiedzmy wprost: walki frakcyjne między środowiskiem premiera Morawieckiego a Beatą Szydło czy ministrem Ziobrą?
Tak, spory frakcyjne są także punktami odniesienia również w polityce regionalnej. Z mojej perspektywy premier Morawiecki nie wypada w tym zestawieniu tak źle, bo przed jego przyjściem PiS nie podejmował tematów transformacji energetycznej. Beata Szydło raczej kojarzy się tutaj z takim tradycyjnym podejściem: przecież węglem się paliło, palić się będzie, a najlepiej trzymać jeszcze kozę w domu.
Beata Szydło pochodzi z Małopolski. Mówi pan tak, jakby nie rozumiała regionu.
Z pewnością rozumie, jak dzięki województwu budować swoją pozycję w Warszawie i cały czas duże grono wysokich urzędników orientuje się na byłą premier. Do tej pory bierze udział w najważniejszych zamkniętych debatach z radnymi sejmiku województwa. Tak było odnośnie deklaracji "anty-LGBT", bo to Szydło powiedziała podczas posiedzenia klubu radnych PiS-u znamienne słowa: "Ani kroku wstecz". Była również inicjatorką próby budowy inicjatywy wśród lokalnych posłów i radnych, która miała na celu hamowanie procesów transformacji energetycznej na sąsiednim Śląsku, które wówczas wspierał Morawiecki.
Czy polityka warszawska często wchodziła w kolizję z krakowską, regionalną? Co się działo, gdy np. Jarosław Kaczyński przyjeżdżał na Wawel w miesięcznicę smoleńską?
Powszechnie wiadomo, że po miesięcznicach aktyw partyjny spotykał się wieczorem w siedzibie partii przy ul. Retoryka, ale nigdy nie byłem na tych spotkaniach.
Koalicjantów nie wpuszczano?
Nie. To zamknięte spotkanie PiS.
Wróćmy do deklaracji "w sprawie sprzeciwu wobec wprowadzenia ideologii 'LGBT' do wspólnot samorządowych", która zamroziła wypłatę środków unijnych w województwie. Jak doszło do stworzenia tego dokumentu?
Sytuacja była absurdalna od sposobu uchwalania po obronę. W 2019 r. mamy sesję sejmiku - jedną z wielu - i przed głosowaniami spotyka się klub PiS. W pewnym momencie do sali wpada Rafał Bochenek z prof. Janem Dudą i mówią, że mają projekt uchwały "uzgodnionej z kierownictwem" i trzeba go przegłosować. To wszystko dzieje się w tle kampanii wyborczej, polaryzacji i potrzeby pokazania, że staje się "w obronie rodziny". Radni przyjmują to do wiadomości. By wprowadzić projekt w trybie nagłym pod obrady, marszałek Kozłowski zarządza głosowanie na zarządzie i poleciało. Na klubie ludzie ponieśli rękę i na sejmiku poszło bez większej dyskusji. Oczywiście opozycja była przeciw, ale kto na to zwraca uwagę. Zawsze byli przeciw, więc to zbagatelizowano.
I tyle? Żadnej refleksji?
A później przyszły pytania z Brukseli, monity, wpis do protokołu z rozmów, oficjalne ostrzeżenia. Mimo kolejnych upomnień i ostrzeżeń ze strony Brukseli - brak reakcji marszałka. Mówi, że musi to konsultować. Ja decyduję się zaprotestować i sprawę ujawnić, zgłaszałem propozycje unieważnienia uchwały, w zamian zostałem wysłany na urlop. Mamy awanturę w mediach. Podjąłem ostatnią próbę przekonania radnych PiS, że trzeba unieważnić deklarację, bo stracimy olbrzymie pieniądze, przecież nie chcą nikogo dyskryminować. Nie pomogło. Zrezygnowałem z członkostwa w klubie PiS, no to mnie odwołali, uniemożliwiając nawet dyskusję na ten temat radnym sejmiku. Tak to wyglądało z mojej perspektywy.
Mało stanowczo pan protestował, jeżeli dymisja nastąpiła dopiero w 2021 roku. Dzisiaj to wygląda jak budowanie legendy. Gdy Porozumienie wypadało już ze Zjednoczonej Prawicy, dobrze było zbudować opowieść o nieugiętym marszałku, który broni mniejszości seksualnych.
Nie wiążmy tego z Porozumieniem, bo ono w niektórych sejmikach wojewódzkich jest nadal w koalicji z PiS. Nie byłoby tej sprawy, gdyby nie bezsensowny upór polityczny, jakieś konsultacje z abpem Markiem Jędraszewskim, twierdzenie, że Warszawa trzyma nad tymi deklaracjami pieczę i będzie jednolite stanowisko dla wszystkich sejmików, nie zostaniemy z tym sami. Wyszło, jak wyszło. Minister Adamczyk i premier Szydło pilnowali, by radni nie cofnęli swojej deklaracji i w ten sposób przeprowadzili szarżę przeciwko Komisji Europejskiej. Myślę, że miała ona tę samą genezę co odwołanie wojewody Piotra Ćwika, czyli stawanie okoniem wobec premiera Mateusza Morawieckiego (Piotra Ćwika odwołano na początku sierpnia, na jego miejsce powołano 35-letniego Łukasza Kmitę - przyp. red.). Jestem wdzięczny, że minister Waldemar Buda w porę zareagował i udało nam się uchwałę wycofać.
To wszystko wygląda, jakby w województwie trwała regularna bitwa między poszczególnymi frakcjami PiS.
To przecież nie jest żadna tajemnica. Kto jest z kim, kto przeciw komu.
Kurator Barbara Nowak ostatnio odradziła szkołom udział w inscenizacji "Dziadów" w teatrze Słowackiego. To też element walk frakcyjnych?
Bardzo mnie to bawi, bo przecież teatr jest instytucją kultury województwa małopolskiego, więc oświadczenie kurator Nowak musiało mieć swoje drugie dno. Należałoby to czytać tak, że niczego gorszego już marszałek Kozłowski i zarząd województwa nie może zrobić. W końcu to oni nie dopilnowali tego "strasznego teatru". Ja się na spektakl wybieram, ale wiem, że dzięki inicjatywie pani kurator jest problem z biletami. Tak wiele osób chce to zobaczyć.
Szybko przeskoczył pan z pozycji sojusznika politycznego do krytyka. Takie Porozumienie w pigułce - niby się nie cieszą, jak głosują, ale gdy są poza władzą, nagle pierwsi "antypisowcy" III RP i wywiady w TVN.
O Jezu, TVN, straszne rzeczy. Dodajmy jeszcze TOK FM, bo tam też czasami bywam.
Przecież wie pan, o co chodzi.
Nie czuję się źle, mówiąc to, co myślę. Gdybym był koniunkturalistą, bielanistą albo innym ociepistą, spokojnie mógłbym pozostać marszałkiem. Zagryzłbym język, może nawet bym sobie go odgryzł i byłbym dalej. Ale ja się w tym układzie już zwyczajnie nie mieściłem. To przestała być moja bajka.
Nie żal służbowego samochodu i kierowcy?
Jeżdżę komunikacją miejską, bardzo często pociągami. Mam prawo jazdy, daję sobie radę.
Polityka każe czasami płacić za siebie większą cenę. Pytam oczywiście o Jarosława Gowina i jego stan zdrowia, znają się panowie bardzo dobrze.
Mam nadzieję, że Jarosław Gowin wróci do zdrowia, polityki i pełnej sprawności. Mówię to z troską - nie jako działacz, ale jako kolega. Wiem, jak bardzo osobiście przeżywał politykę i ostatnie miesiące, bo polityka nie jest zabawą. Dla obserwatora zewnętrznego to może być spektakl, po którym ktoś wraca do domu, zmywa makijaż i idzie na wódeczkę z kolegami. Pewnych rzeczy nie da się jednak z siebie zmyć. Skoro moja dymisja była dla mnie i rodziny trudna, co dopiero miał powiedzieć Jarek? Partia, którą przez lata budował, została mu rozebrana, a ludzie, których wykreował, zwyczajnie go zdradzili.
A może polityka nigdy nie była inna?
Działania, które podejmowano wobec niego, były zwykłym draństwem, ale sami wybraliśmy sobie ten los. Nie możemy się skarżyć. Trzeba to brać na klatę, ale ostatecznie nie można zapominać, że polityka dzieje się naprawdę i czasem może realnie zniszczyć człowieka.
Co dalej? Założył pan stowarzyszenie 1.Kraków. To szukanie miejsca po dymisji, podstawa pod większych ruch, platforma pod start w wyborach na prezydenta Krakowa?
O potrzebie stworzenia stowarzyszenia rozmawialiśmy w gronie osób zaangażowanych w życie Krakowa, samorządowców, ale też aktywnych mieszkańców czy przedsiębiorców od dawna. Chcieliśmy wystartować w połowie roku, ale wtedy wydarzyły się te wszystkie polityczne rzeczy, o których rozmawialiśmy, więc musieliśmy odłożyć na chwilę start projektu. Celem stowarzyszenia jest dążenie do tego, żeby Kraków był po prostu dobrym, wygodnym miejscem do życia, czystym, ze zrównoważonym systemem komunikacyjnym, dostępnymi dla wszystkich miejscami do rekreacji, nie wykluczającym nikogo z dostępu do edukacji czy kultury tylko dlatego, że mieszka w tej, a nie innej dzielnicy.
Bez urazy, ale to brzmi jak budowanie tratwy po tym, gdy Porozumienie zaczęło tonąć.
Zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka, że ponieważ na czele stowarzyszenia stanęliśmy ja i Anna Kornecka, media będą z automatu przypisywały mu cele polityczne. Nam zależało jednak przede wszystkim na daniu mu impulsu rozwojowego – oboje jesteśmy osobami publicznymi, rozpoznawalnymi w Krakowie. To na starcie duży atut. Chcemy jednak, mogę to panu nawet obiecać, oddać teraz kreowanie programu i działalności stowarzyszenia osobom, które zaangażują się w jego działalność. Dajmy im - także wy, dziennikarze - szansę na wykazanie się, na pokazanie, że nie są niczyją polityczną przystawką, a aktywnymi mieszkańcami, chcącymi działać dla dobra miasta.
Rozmawiał Marcin Makowski dla WP Wiadomości