Makowski: "Mamy przestać jeździć samochodami? Najpierw miasta muszą dać coś od siebie" [OPINIA]
Okolice ogromnego centrum handlowego, siedziba wielu biur i korporacji. Jeden mały przystanek, piesi prawie wchodzący na jezdnię, obok ruchliwa droga. Tak Kraków zachęca do korzystania z komunikacji miejskiej. I potem się dziwić, że kto może, w większych miastach wybiera samochód.
Przystanek na ulicy Kamieńskiego pod centrum handlowo-biznesowym Bonarka w Krakowie, jest niemal wbity w ścianę. To jedyna ulica wyjazdowa, prowadząca z molocha liczącego osiem biurowców (dwa kolejne w budowie) i galerię na 270 sklepów, przez którą można dojechać na Podgórze, Zabłocie, Kazimierz czy Nową Hutę. I codzienność tysięcy pracowników oraz osób chodzących na zakupy, które wybierając komunikację miejską, tłoczą się na nim do takiego stopnia, że niemal wychodzą na jezdnię.
Dantejskie sceny na przystanku
- Na 174 czekam niemal codziennie 45 minut. A to jedyny autobus z Bonarki na Hutę - żali mi się znajoma, która ma to szczęście, że pracuje w jednej z korporacji w "hubie biznesowym", dumnie nazwanym nowym "city center". Tak reklamowana była Bonarka, która 26 października pod hasłem "Rajska przyjemność zabawy", świętowała swoje dziesiąte urodziny. Miała być miastem w mieście, ze swoim centrum, przedszkolami, sklepami, basenem, kinem, miejscem pracy i wypoczynku. Zabrakło tylko jednego detalu - sensownej komunikacji z resztą miasta.
Od lat na tym przystanku wieczorami dzieją się dantejskie sceny. Autobusy się spóźniają, odjeżdżają przepełnione, przez to część pasażerów musi czekać na kolejne. Połączenia nie są dobrze skomunikowane, a niejednokrotnie po chwili zniecierpliwienia obserwuje się eksodus pracowników korporacji, którzy wybierają marsz wąskim chodnikiem przy ruchliwej drodze na kolejny przystanek na Wiadukt Kamińskiego. Niejednokrotnie dochodzą tam jeszcze przed autobusami, które wpuszczały ludzi, gdy oni ruszali. Korki to tutaj przecież w takich chwilach codzienność.
Komunikacja miejska do wymyślenia na nowo
A przecież to tylko jedno z setek podobnych wąskich gardeł komunikacyjnych w całej Polsce i właściwie w każdym większym mieście. Często odległość, która w linii prostej wynosi kilka kilometrów, pokonuje się z przesiadkami w ciągu godziny. Samochodem, mimo wszystko, wychodzi szybciej. Tylko czy tego chcemy, nieustannie narzekając na smog, hałas i zatłoczone centra Krakowa, Wrocławia, Poznania czy Warszawy?
Niestety, jeśli nie zmieni się mentalność i polityka władza miejskich, które najpierw pozwalają na agresywną zabudowę, a następnie rozkładają ręce, że nie da się z niej normalnie korzystać - z roku na rok będzie coraz gorzej. W Krakowie od dekad dyskutuje się o metrze, a od dziesięciu lat mówi o "studium wykonalności" podobnej inwestycji, ostatecznie dochodząc do wniosku, że z tym metrem to będzie więcej kłopotu, niż pożytku, bo jeszcze podczas kopania pozapadają się kamienice na Rynku. Jakby Praga, Budapeszt czy Wiedeń nie miały podobnej zabudowy, i nie radziły sobie z sukcesami z podobnymi wyzwaniami wcześniej.
Powiedzmy to w końcu na głos. To nie jest normalne i nie powinno być legalne, aby otwierając nowe inwestycje, można było machnąć ręką na przestrzeń wokół nich licząc, że ludzie jakoś sobie poradzą. Owszem, jakoś poradzą - zamiast zatłoczonego i spóźniającego się autobusu, wybierając samochód. Czy tego chcemy? Zamiast kolejny stref płatnego parkowania, zakazów wjazdu i podobnych obostrzeń, może wreszcie Kraków, a za nim inne miasta, zaczną myśleć, jak ucywilizować komunikację miejską.
Marcin Makowski dla WP Opinie