Idą do pralni, żeby wysłać maila
Klaudia wpada na godzinę do pralni, pije kawę, plotkuje, a brudy się piorą. To nie jest scena z amerykańskiego serialu. W Krakowie powstały dwie samoobsługowe pralnie, w których nie dość, że zrobi pranie, to i odpiszesz na maile, czy nadrobisz czytelnicze zaległości. Pod Wawel dotarła moda na samoobsługowe pralnie.
Popularne w USA i na Zachodzie pralnicze kombinaty, zaczynają nieśmiało wyrastać na Starym Mieście. Ewa Partyka, szefowa pralni PePe przy ul. Dietla, która działa od trzech tygodni, prorokuje, że za parę lat z podobnych usług będzie można skorzystać przy każdej większej ulicy w mieście. Tak jest na przykład w Paryżu, gdzie Ewa mieszkała. Pierwszą pralnię krakowską Frania Cafe przy ul. Wrzesińskiej otwarli studenci.
Był lipiec. Choć jej pomysłodawcy: Aleksandra Miarecka i Andrzej Radwański nie mieli pieniędzy na reklamę, miejsce i tak od razu zwęszyli studenci, obcokrajowcy i okoliczni mieszkańcy. Między nimi była też i Klaudia. Przez 16 lat mieszkałam w Brukseli i tam jest to zwyczajna oferta- zauważa. Gdy po powrocie odkryłam takie miejsce w Krakowie, zrezygnowałam nawet z własnej pralki. Wolę przychodzić tutaj.
Klaudia przynosi swoje brudne ciuchy do Frani Cafe raz na dwa tygodnie. Zanim się wypierze, zdąży poczytać książkę na wygodnej kanapie lub porozmawiać z obcokrajowcami. Usługa kosztuje ją 14 złotych (z suszeniem). Gdyby była studentką, zapłaciłaby dwa złote mniej. Ceny w otwartej trzy tygodnie temu kolejnej krakowskiej pralni są porównywalne. By wyprać sobie brudne rzeczy u PePe-go, trzeba mieć w kieszeni 12 złotych. Żak wysuszy je za darmo.
Ewa Partyka, zanim uruchomiła ten interes pod Wawelem, napatrzyła się na sposób funkcjonowania samoobsługowych pralni w Paryżu. Korzystali z niej zwykle emigranci, a to Chińczycy, a to przybysze z Afryki- opowiada. Pomyślałam, że można by i u nas taką otworzyć dla tych wszystkich, którzy mają dość prania w rękach, czy wożenia brudnej bielizny do rodziców. Szybko okazało się, że nie tylko brać studencka potrzebuje takich miejsc.Do PePe-go przychodzą starsi ludzie z grubymi zasłonami i wielkimi obrusami, są też jednak i tacy klienci, którzy podjeżdżają na ul. Dietla dobrymi samochodami.
Niektórzy niosą brudy w walizkach, inni w płóciennych siatach. Przy wejściu dostają żeton, który uruchamia pralkę. Do tej największej można wsadzić naraz prawie 10 kilogramów. Potem zostaje tylko kanapa, gazeta, internet, bądź zwykłe plotki. Niektórzy są tak zagadani, że przez zapomnienie zostawiają w pralkach część swojej garderoby. W biurze rzeczy znalezionych u PePe-go są już na przykład męskie slipki i kilka skarpetek nie do pary.
Katarzyna Kachel