Koziński: Orban i Morawiecki razem do końca. I z szansą na przełom bez sięgania po weto [Opinia]
Czyżbyśmy byli o krok bliżej porozumienia w sprawie budżetu UE? Komentarze w tej sprawie są lakoniczne - ale wsłuchując się w nie uważnie, można usłyszeć lekki ton optymizmu.
Sekwencja zdarzeń była następująca. Najpierw Mateusz Morawiecki spotkał się w Budapeszcie z Viktorem Orbanem, co zaowocowało podpisaniem wspólnej deklaracji, w której obaj deklarowali, że jeden za obu, obaj za jednego. Następnie polski premier rozmawiał (przez wideo-połączenie) z Angelą Merkel. Dzień później Orban przybył do Warszawy.
Jednocześnie na konferencji prasowej niemiecka kanclerz wyraziła nadzieję, że na szczycie UE 10 grudnia uda się znaleźć porozumienie w sprawie budżetu UE. W podobnym tonie wypowiedział się rzecznik rządu Piotr Müller w (lakonicznym) komunikacie po rozmowach polskiego i węgierskiego premiera. Słów niewiele, ale zaskakująco zbieżne w tonie. Czy szykuje się przełom?
Fidesz jak PO-PiS
Na historię Węgier pod rządami Viktora Orbana można też patrzeć jak na historię alternatywną Polski. W naszym kraju od 2005 r. rządzi PO-PiS. Te dwie partie zbudowały sobie dominującą pozycję po tym, jak w aferze Rywina wypaliły się rządy postkomunistów z SLD - i od przejęcia od nich władzy na zmianę rządzą państwem.
Z kolei Fidesz przejął władzę na Węgrzech w 2010 r., po skompromitowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej ("kłamaliśmy rano, nocą i wieczorem" - te słowa z taśmy premiera Ferenca Gyurcsany'ego były gwoździem do trumny postkomunistów). Od tamtej pory rządzi ugrupowania Orbana. I szybko władzy nie odda.
Jak to możliwe? Wystąpił podobny mechanizm przemiany politycznej, jaki obserwowaliśmy w Polsce po 2005 r. Z jednym wyjątkiem - u nas elektorat postsolidarnościowy podzielił się na PO i PiS. Na Węgrzech wyborców niechętnych rządom postkomunistów w całości zagarnął Fidesz. W tym sensie można mówić o historii alternatywnej Polski. Gdyby doszło do koalicji PO-PiS (w 2005 r. było jej bardzo blisko), to dziś dominacja ugrupowania, które by z tej koalicji wyszło z tarczą, byłaby identyczna jak Fideszu nad Dunajem.
Orban zawsze miał świetne relacje z Donaldem Tuskiem, dziś ma bardzo dobre z Morawieckim. Z polskiej perspektywy to sprzeczność. Nie da się jednocześnie obchodzić świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy, nie da się w tym samym momencie mieć dobrych relacji z PO i PiS-em. A Orban to umiał. To pokłosie węgierskiego sposobu uprawiania polityki - ale też tego dziedzictwa politycznego.
Jakby na to nie patrzeć, Fidesz, PiS i Platforma mają ten sam rodowód, wszystkie trzy wywodzą się z ruchów tworzonych przez opozycję antykomunistyczną. W Polsce nikt już o tym nie pamięta. Orban inaczej.
To dlatego nie miał on oporów przed tym, żeby w 2017 r. nagle zmienić zdanie i jednak poprzeć w głosowaniu Tuska, gdy ten walczył o ponowny wybór na szefa Rady Europejskiej. Dziś ten przykład często powraca. Nie brakuje dyskusji o tym, że Węgrzy na ostatniej prostej jednak dogadają się z Berlinem poza plecami Warszawy i znowu sprawią, że Polska z wetem zostanie osamotniona.
Ale tak się nie stanie. Z prostej przyczyny: bo węgierski premier ma jeszcze więcej do stracenia w tej rozgrywce niż Morawiecki. Dlatego podpisana w ubiegłym tygodniu deklaracja (jeden z obu, obaj za jednego) obowiązuje - i będzie obowiązywać jeszcze długo.
Sztama bratanków
Nie znaczy to oczywiście, że sojusz polsko-węgierski jest niczym z żelaza. Nie. Wystarczy porównać różnice w podejściu do relacji z Rosją czy Chinami, by zauważyć, jak wiele nas dzieli. Andrzej Duda pojechał w październiku do Tallina na szczyt Trójmorza - a Węgrzy (w końcu ważna część Trójmorza) dzień później w Budapeszcie podpisywali ważne porozumienie z Chińczykami dotyczące rozwoju sieci 5G. Tak wygląda współpraca z Madziarami.
Morawiecki zresztą też to widzi. Gdy w październiku nie mógł wziąć udział w szczycie UE (był na kwarantannie) o zastępstwo poprosił premiera Czech, a nie Orbana. Może drobiazg, ale znaczący.
Skąd więc przekonanie, że w tym przypadku Polak i Węgier rzeczywiście będą jak dwa bratanki i do końca dotrzymają sobie złożonych obietnic. Bo wspólnota interesów w tej sprawie rozgrywa się na zbyt wielu płaszczyznach, by odpuścić.
Chodzi o kwestię najbardziej prozaiczną. Bruksela zbyt wiele sygnałów wysłała (artykuł 7), by teraz Warszawa i Budapeszt mogły spokojnie podpisać dowolną wersję mechanizmu "pieniądze za praworządność". Ich przekonanie, że byłby on od razu użyty przeciwko nim, jest oparte na zbyt wielu przesłankach, by je puścić mimo uszu. Tu muszą dmuchać na zimne.
Ale też nakładają się na to argumenty bardziej fundamentalne. Przecież Unia składa się z 27 państw, każde ma prawo bronić swojej wizji Wspólnoty. Polska i Węgry właśnie to robią. Ten mechanizm, gdyby wszedł w życie, przeniósłby kolejny mały kawałek kompetencji ze stolic narodowych do Brukseli. Orban i Morawiecki uważają, że unijnej centrali wzmacniać się nie powinno. Że UE powinna być organizacją bardziej międzyrządową, a nie zbudowaną wokół wspólnych instytucji.
Tego elementu w tej dyskusji lekceważyć też nie można - a przecież on niemal nie wybrzmiewa. Nikt nie dyskutuje o tym, że przy okazji uchwalania budżetu Unii na lata 2021-2027 trwa de facto debata o tym, jak ma wyglądać UE. Przecież proponowane przy tym rozwiązania (mechanizm praworządności, fundusz odbudowy Europy) mocno zmieniają istotę samej Unii. Na to się muszą zgodzić wszyscy, w końcu taka jest logika Wspólnoty. W tym sensie Polska i Węgry też mają prawo do własnego zdania - i jego obrony.
"Nieprawdą jest, iż pomysł warunkowości został wprowadzony tylnymi drzwiami" powiedziała w powiedziała w poniedziałek Merkel na konferencji. To prawda. Unia mogłaby przepchnąć mechanizm praworządności tylnymi drzwiami, jak kilka innych rozwiązań dotyczących praworządności w ostatnich latach. Dyskusja dzieje się jednak przy otwartych drzwiach. Każdy może sobie wyrobić opinię, czy tego mechanizmu chce, czy nie.
Polska i Węgry temu się sprzeciwiają - i mają do tego prawo. Niemcy mają inne zdanie w tej kwestii i też nie można się im dziwić, że próbują partnerów przekonać do niego. Tak wygląda optymalny sposób kształtowania wspólnego zdania.
Dziś coraz więcej znaków wskazuje na to, że 10 grudnia ostatecznie dowiemy się, jak ta dyskusja się zakończy. Intuicja na dziś - mechanizm praworządności zostanie wprowadzony, ale w bardzo wąskim tego słowa znaczeniu, będzie dotyczył tylko kwestii związanych z finansami (czytaj: z korupcją). Inne sprawy zostaną z niego wyłączone. To wydaje się być rozwiązanie optymalne - i satysfakcjonujące wszystkich. Także Warszawę i Budapeszt.
A cała Europa w 2021 r. weszłaby z dużym optymizmem. Z przekonaniem, że z takimi narzędziami jak wspólnoty budżet i fundusz odbudowy będzie można wykonać solidny krok naprzód. Wspólnie - a właśnie fakt, że 27 krajów potrafi się cały czas razem porozumieć nad ważnym, dużym projektem, jest największym sukcesem UE. Bo zawsze lepiej razem budować niż mówić "weto".