PublicystykaKoziński: Koronawirus jest ciągle tak samo groźny. Na jakiej podstawie mniej się go boimy? [OPINIA]

Koziński: Koronawirus jest ciągle tak samo groźny. Na jakiej podstawie mniej się go boimy? [OPINIA]

Wiosną koronawirusa się przestraszyliśmy, dlatego też wszyscy tak karnie stosowaliśmy się do zaleceń. Jesienią wyraźnie widać, że Polacy COVID-19 już tak się nie boją. Ale nie oznacza to, że wirus jest mniej groźny.

Koronawirus jest ciągle tak samo groźny. Na jakiej podstawie mniej się go boimy?
Koronawirus jest ciągle tak samo groźny. Na jakiej podstawie mniej się go boimy?
Źródło zdjęć: © GETTY, Mikhail Tereshchenko/TASS | Mikhail Tereshchenko
Agaton Koziński

16.10.2020 21:55

Komunikat, który wystosowała w czwartek Światowa Organizacja Zdrowia (WHO), był prosty i bardzo dobrze uargumentowany. "Można w Europie uratować 280 tys. żyć, jeśli 95 proc. mieszkańców kontynentu będzie nosić maski oraz stosować się do reguł izolacji społecznej" - ogłosił szef organizacji na Europę dr Hans Kluge. "Jeśli restrykcje zostaną poluzowane, to liczba osób umierających z powodu koronawirusa będzie cztero-pięciokrotnie wyższa niż ta, którą można było zanotować w kwietniu" - dodał.

Dotknął on kwestii kluczowej - tego, że wszyscy w Europie mają dość pandemii. Dość do tego stopnia, że dostają gęsiej skórki na samą myśl o tym, że kolejne restrykcje mogą znów pozbawić ich tego, co kochają najbardziej: swobody decydowania o sobie. Gdy trzeba dokonać wyboru: własny sposób życia czy walka z pandemią, natychmiast wskazują pierwszą opcję. Bo koronawirus to inni - a nam tylko komplikuje życie, nie pozwala spotykać się w pubach ze znajomymi, chodzić na siłownię, tańczyć na imprezach. Same represje.

Tyle że komunikat ze strony WHO jest prosty, ale dobrze uargumentowany. Ten, kto z niego nie wyciągnie wniosków, skończy pandemię jako przegrany.

Koronawirus a element zaskoczenia

Bo pandemia to nie tylko kwestia tego, ile osób w danym momencie umiera z powodu Covid-19. Każda śmierć to dramat, nie można jej w żaden sposób banalizować czy lekceważyć. Ale też skokowego wzrostu zachorowań teraz zatrzymać już nie zdołamy. Widać wyraźnie konsekwencje letniego poluzowania. W wakacje cała Europa ruszyła tam, gdzie lubi najbardziej: nad morze, w góry, nad jeziora. Nadrabiała zaległości towarzyskie z miesięcy izolacji wiosną.

Wiosną koronawirusa udało się wypłaszczyć. Ale teraz wezbrała druga fala. Równie groźna jak pierwsza. A nawet groźniejsza.

Dlaczego groźniejsza? Bo na wiosnę koronawirus nas wszystkich zaskoczył. Byliśmy w szoku - a więc argument, że przed COVID-19 musimy się schować, trafił właściwie do wszystkich. Zbiorowa kwarantanna - wprowadzona w zdecydowanej większości państw europejskich - była generalnie przestrzegana i nawet niespecjalnie oprotestowana. Bo bali się wszyscy. A wiadomo, że jak strach, to lepiej z domu się nie ruszać.

Wiosną czarne scenariusze się nie sprawdziły. Media snuły porównania do "czarnej śmierci", kiedy dżuma wybiła 40 proc. mieszkańców Europy. Teraz koronawirus nie zabrał nawet procenta tamtej liczby ofiar. A gdy w okolicach czerwca wyraźnie dostrzegalny był spadek jego aktywności, to powszechnie uznano, że po problemie - i Europa ruszyła na wakacje.

Tyle że koronawirus się nie skończył. Skończył się za to strach przed nim. Skoro wiosną generalnie krzywdy nie zrobił, to dlaczego ma go zrobić jesienią? Wyraźnie widać ten sposób myślenia. To także jeden z powodów, dla którego liczba osób zarażonych przyrasta tak szybko.

Na to nakłada się problem drugi: pieniądze. Wiosną większość państw europejskich uruchomiła własne formy tarcz antykryzysowych. One pozwoliły zadbać o gospodarkę. Ludzie mogli zostać w domach, bo były pieniądze na to, by podtrzymać działalność firm wpadających w kłopoty z powodu braku pracowników czy klientów. Ale pieniędzy na drugą tarczę antykryzysową generalnie nie ma. Trzeba więc pracować - dlatego nikt nawet nie proponuje, by ogłosić kolejny lockdown. A skoro tego brakuje, to tym bardziej, nie traktuje się obecnego zagrożenia poważnie.

Wirus ciągle groźny

Tyle że tak pandemii pokonać się nie da. Owszem, można narzekać, że za mało łóżek, że brakuje respiratorów, że lekarze i pielęgniarki nie robią tyle, ile powinni. Ale to wszystko reakcja na bieżącą sytuację. Natomiast w walce z pandemią najważniejsza jest najbliższa przyszłość. Krzywej nie da się wypłaszczyć za dwa-trzy tygodnie, jeśli nie zacznie się działać teraz.

Przykład? Korea Południowa. Ten kraj pośród najbardziej rozwiniętych państw świata radzi sobie z pandemią najlepiej - tyle że sięga po metody, które w Europie trudno zaakceptować. Nie chodzi już nawet o to, że obywatele są powszechnie śledzeni, a restrykcje są bardzo surowe. W Korei zdarza się nawet, że politycy opozycji są zatrzymywani przez policję, jeśli władze uznają, że za daleko posuwają się oni w krytyce działań rządu. Zachowania, które w Polsce, w Europie są absolutnie niedopuszczalne, nie do zaakceptowania. Ale jednocześnie Kora Południowa z pandemią radzi sobie skutecznie.

Francja od soboty wprowadza godzinę policyjną w wybranych miejscach, w których koronawirus wywołuje najwięcej problemów (chodzi o miasta, w których mieszka łącznie ok. 20 mln osób). Podobne rozwiązania rozważa Wielka Brytania, próbuje się je wprowadzić w Berlinie - choć w nim tego typu rozwiązania blokuje sąd.

Ale fakty są niezbite: bez ograniczenia aktywności wzrostu liczby zarażeń COVID-19 zbić się nie da. Im więcej będziemy chodzić po ulicach, im rzadziej będziemy zakładać maseczki, tym więcej przypadków choroby będziemy notować.

W Polsce potrzeba powrotu do tej zbiorowej odpowiedzialności, która robiła takie wrażenie wiosną. Wtedy to był instynkt. Wszyscy się zwyczajnie przestraszyliśmy choroby i dlatego dostosowaliśmy się do zaleceń.

Teraz tego zbiorowego strachu nie ma. Ale nie sprawia to, że wirus jest mniej groźny. I jeśli nie poczujemy się wszyscy odpowiedzialni za to, jak rozwija się pandemia w Polsce, to zatrzymać się jej nie da.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)