Kosztuje bilion dolarów, ale może być jeszcze droższa
Ciągnąca się od dekady "wojna z terroryzm" kosztowała już amerykańskich podatników ponad bilion dolarów. Jednak jej faktyczna cena jest znacznie wyższa: większe kontrole i ograniczenia wolności obywatelskich, doniesienia o torturach w owianym złą sławą więzieniu Guantanamo i niezliczona liczba ludzkich istnień. Jak pisze "Polska Zbrojna", im więc dłużej trwa "wojna z terroryzmem", tym większa towarzyszy jej krytyka.
Jak stwierdził wybitny francuski uczony Gilles Kepel, po zakończeniu zimnej wojny amerykańscy neokonserwatyści (William Kristol, Robert Kagan, Dick Cheney, Donald Rumsfeld, Paul Wolfowitz i Richard Perle) uznali, że powinnością Waszyngtonu jest sprawowanie "przychylnej" hegemonii nad całym światem, w którym nie ma miejsca dla negocjacji lub kompromisu. "Narody cywilizowane gromadzą się pod jego egidą, dla dobra ich samych i dla dobra ludzkości. Inni to jedynie chuligani, którzy muszą się liczyć z tym, że jeśli nie okażą skruchy lub się nie wyzwolą, pewnego dnia ściągną na siebie grom" (Gilles Keppel, "Fitna. Wojna w sercu islamu"). Ci sami ludzie stali się podporą prezydentury George’a W. Busha w latach 2000-2008, kiedy ślepo wcielał w życie ich pomysły i w ten sposób wywracał do góry nogami politykę zagraniczną zachodniego supermocarstwa.
Brak porażki to zwycięstwo?
Tragiczny w skutkach akt terroru z 11 września 2001 roku dał amerykańskiej administracji pretekst do zmiany polityki wobec Bliskiego i Środkowego Wschodu, zgodnie z wizjami neokonserwatywnych polityków. Nikt nie mógł sprzeciwić się inwazji na Afganistan, gdzie talibowie ochraniali Osamę bin Ladena. Nikt wówczas nie przypuszczał, że zwarcie lidera Al-Kaidy z grupą waszyngtońskich "proroków" przyniesie tyle ofiar. Nikt nie spodziewał się tak wysokich kosztów kolejnych operacji zbrojnych, tworzących gigantyczny projekt o nazwie "wojna z terroryzmem", za który amerykańscy podatnicy zapłacili już grubo ponad bilion dolarów. Ciężko nie uwierzyć w to, że w całej tej awanturze chodzi przede wszystkim o olbrzymie pieniądze, które państwo przeznacza na tak zwany kompleks militarno-przemysłowy.
Zaczęło się od Afganistanu, gdzie mułła Muhammad Omar popełnił błąd i udzielił schronienia bin Ladenowi. 7 października 2001 roku Amerykanie, wraz z antytalibańską koalicją, zaatakowali górską krainę Pasztunów i w ciągu kilku tygodni obalili reżim mułły Omara. Piekło zaczęło się później, bo usunąć talibów było łatwo, znacznie trudniej natomiast pozostawić kraj w bezpiecznych rękach. Bin Laden uciekł wówczas do Pakistanu, a mułła Omar i jego towarzysze pozostali w afgańskich jaskiniach i przez kolejne dziesięć lat nękali wojska antyterrorystycznej koalicji. Tak jak żołnierzom radzieckim nie udało się podbić Afganistanu ponad dwadzieścia lat temu, tak i dziś najlepiej rozwinięta armia świata nie może rzucić talibów na kolana. O porażce nie może być mowy, ale czy brak porażki to zwycięstwo?
Zanim dojdziemy do Iraku, który z terroryzmem Al-Kaidy nie miał nic wspólnego, przynajmniej do momentu obalenia Saddama Husajna, przypomnijmy o akcjach mniej spektakularnych, aczkolwiek ważnych z punktu widzenia globalnej "wojny z terroryzmem".
W 2002 roku amerykańscy marines wylądowali na Filipinach, by zwalczać dżihadystów z organizacji Dżimah Islamija, którzy chcą zaprowadzić teokratyczne rządy w krajach Azji Południowo-Wschodniej. Podobnie jak w Somalii, gdzie od 2006 roku próbuje się zwalczyć tamtejszych bojowników Al-Kaidy, którzy, wykorzystując słabość struktur państwowych, stworzyli na Półwyspie Somalijskim przyczółek. W skład koalicji weszło wiele afrykańskich państw i armii, w tym Etiopia i wojska somalijskie, wiernie walczące u boku USA o pozbycie się z Rogu Afryki fundamentalistycznych terrorystów. Zapomniana wojna w tym upadłym – jak mawiają analitycy – kraju trwa do dziś i zbiera krwawe żniwo po obu stornach konfliktu.
Media wolą się jednak skupiać na wojnie irackiej, gdzie do 2003 roku dyktatorską ręką rządził niegdysiejszy przyjaciel Stanów Zjednoczonych prezydent Saddam Husajn. Był wrogiem bin Ladena i gwarantem bezpieczeństwa nad Tygrysem i Eufratem, ale uchodził też za poważnego konkurenta rodziny Saudów, co nie przysparzało mu za Atlantykiem przyjaciół. Konflikt w Iraku jest bardziej kontrowersyjny, intensywny i tragiczny w skutkach niż ten w Rogu Afryki.
W przedwojennym Iraku nie było ani Al-Kaidy, ani broni masowego rażenia, czyli dwóch (z trzech) głównych argumentów za inwazją. Nie było też demokracji. Było za to bezpiecznie – islamistyczni ekstremiści nie mieli tam łatwego życia, ponieważ stanowili śmiertelne zagrożenie dla dyktatury Husajna. Dlaczego więc go zaatakowano? Oprócz względów ideologicznych i ekonomicznych nie można lekceważyć interesów i bezpieczeństwa Arabii Saudyjskiej, dla której Irak, podobnie jak dziś Iran, stanowił zagrożenie. Husajn miał zapędy hegemonistyczne, a złoża ropy naftowej mogły zeń tego hegemona uczynić, co uderzyłoby zarówno w Rijad, jak i Jerozolimę – strategicznych sojuszników Waszyngtonu na Bliskim Wschodzie.
Dyktatura upadła wkrótce po inwazji, co jedynie otworzyło iracką puszkę Pandory – do głosu doszły skrywane konflikty religijne i klanowe. Rozmnożyły się partyzantki, czego przykładem jest Armia Mahdiego, dowodzona przez szyickiego radykała Muktadę as-Sadra, któremu bliżej do Teheranu niż Bagdadu. W końcu w doszczętnie zdezorganizowanym Iraku sunnicka Al-Kaida mogła czuć się swobodnie. Amerykanie rozwiązali bowiem irackie służby bezpieczeństwa wewnętrznego oraz armię, czego skutkiem jest chaos, a właściwie niekończąca się wojna domowa, która Stany Zjednoczone kosztowała już ponad cztery tysiące istnień ludzkich, o rannych i okaleczonych nie wspominając. Wojna w Iraku dała początek permanentnemu kryzysowi humanitarnemu, a liczba zabitych cywilów przekroczyła już sto tysięcy, i wciąż rośnie.
Fala krytyki
Trudno się zatem dziwić, że im dłużej trwa ta "wojna z terroryzmem", tym większa krytyka jej towarzyszy. W Stanach Zjednoczonych przyczyniła się do zaostrzenia prawa, co spowodowało, że wzrosła kontrola państwa nad życiem obywateli oraz ograniczono wolności obywatelskie. Amerykańska demokracja nie jest zagrożona, ale poczynania Busha i jego towarzyszy wystawiły ją na poważną próbę, podobnie jak nadwyrężone finanse publiczne. Państwo, szczególnie takie jak Stany Zjednoczone, może się zadłużać, czego nie da się powiedzieć o Al-Kaidzie. Zablokowano znaczną część jej kapitału, skazując tę organizację na powolną śmierć. Jej zwiastunem jest kontrowersyjne zabójstwo bin Ladena.
Krytyka obejmuje kilka kluczowych aspektów. Waszyngton, przystępując do wojny irackiej bez mandatu Rady Bezpieczeństwa ONZ, wystawił na szwank cały system międzynarodowego bezpieczeństwa. Co więcej, pogwałcił podstawowe wartości, na jakich zbudowana jest zachodnia cywilizacja. Torturowanie zatrzymanych w Abu Ghraib i wyjęte spod prawa więzienie w Guantanamo to najbardziej jaskrawe tego przejawy. Doprowadzono do sytuacji, w której znaczna część świata nienawidzi Stanów Zjednoczonych, co odbija się na bezpieczeństwie wszystkich zachodnich krajów. Przypomnijmy kazus Madrytu. Przeprowadzony tam zamach terrorystyczny miał sprawić, że Hiszpania wycofa się z Iraku, i tak się stało.
Niektórzy muzułmanie postrzegają "wojnę z terroryzmem" jako wojnę przeciwko islamowi. Pojęcia takie jak "terroryzm islamski" weszły na stałe nie tylko do języka polityki, ale też (sic!) publicystyki i analiz. Promowanie czarno-białej i dwubiegunowej wizji świata, polegającej na przyjęciu założenia "kto nie jest z nami, ten przeciwko nam", pchnęło wielu niezaangażowanych wyznawców islamu w objęcia fundamentalistów.
Pożywka dla demagogów
Jak wygrać "wojnę z terroryzmem"? Należy likwidować przyczyny, a nie koncentrować się na skutkach. Pomijając rozwój technologiczny, który umożliwił Al-Kaidzie działanie na skalę globalną, należy wspomnieć o powodach politycznych i ekonomicznych. Do tych pierwszych zaliczymy nierozwiązany konflikt izraelsko-palestyński, który jest pożywką dla demagogów. To również wspieranie przez kolejne amerykańskie rządy nielegitymizowanych arabskich reżimów, jak saudyjski czy egipski. Czynniki ekonomiczne to nie tylko bieda, ale przede wszystkim drastycznie nierównomierny rozkład bogactwa i towarzyszący mu tak zwany kapitalizm kolesiów, którego nieodłączną częścią jest wszechobecna korupcja. Słabość prawa i niedemokratycznych struktur państwowych stworzyły bowiem sytuację, w której neoliberalny kapitalizm spotkał się z bliskowschodnim sposobem załatwiania interesów (na styku państwa i gospodarki), co przez długi czas odpowiadało Amerykanom.
Autor jest doktorantem na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Zajmuje się systemami politycznymi, stosunkami międzynarodowymi oraz procesami społeczno-gospodarczymi na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Publicysta portalu Mojeopinie.pl.