Koronawirus w Polsce. Fotoreporter zakaził się na pogrzebie. Opisuje, co przeżył
"5 tygodni i jeden dzień. COVID-19 pokonany" - pochwalił się na swoim profilu na Facebooku fotoreporter Bartłomiej Jurecki. "Nie będę nikogo pouczał, choć czytając komentarze chciałoby się odpisać hejterom, którzy kompletnie nie mają pojęcia jak to wygląda. Nie życzę im źle, ale wiem, że zmienią zdanie jak oni albo ktoś z ich bliskich zachoruje" - napisał.
15.08.2020 23:50
Fotoreporter "Tygodnika Podhalańskiego" Bartłomiej Jurecki zaraził się koronawirusem po tym, jak osoba zarażona pojawiła się na pogrzebie Zofii Karpiel-Bułecki, w którym uczestniczył. Kilkanaście dni później było już ośmiu chorych. Sanepid rozpoczął poszukiwania wszystkich żałobników i apelował, by zgłaszali się na badania.
- Cały czas byłem w maseczce i zachowywałem zasady bezpieczeństwa, mimo że większość osób już tego nie robi. Dzięki temu nie zaraziłem się w czasie uroczystości. Niestety, przypadkiem kilka dni później spotkałem osoby, które były na pogrzebie i to wówczas się zaraziłem - opowiadał Wirtualnej Polsce Bartłomiej Jurecki.
Koronawirus. "5 tygodni i jeden dzień. COVID-19 pokonany"
Teraz Bartłomiej Jurecki przekazał dobrą wiadomość: już jest zdrowy. Opisał też więcej szczegółów przebytej choroby.
"Długo zastanawiałem się, w jaki sposób opowiedzieć Państwu o mojej przygodzie z tym wirusem. Pamiętam dzień, w którym dowiedziałem się, że ja i moi bliscy zaraziliśmy się" - napisał na swoim profilu fotoreporter.
"Pod moim postem, w którym poinformowałem Państwa o tym co nas spotkało od razu pojawiło się mnóstwo komentarzy. Ogromna ilość wsparcia przez cały okres mojej choroby. Miłe słowa, ale przede wszystkim ciekawość. Jak to jest? Jakie mam objawy? Jak to znoszę? Jak można przetrwać tyle czasu w 4 ścianach? Czy jestem kontrolowany przez policję? Czy mam kontakt z lekarzami? Czy oni kontrolują to, co się ze mną dzieje?"
- Dziś, kiedy dowiedziałem się, że mój drugi pod rząd test jest ujemny, już mogę zacząć odpowiadać na te pytania. Wcześniej nie byłem w stanie już słuchać, czytać i myśleć o tym wirusie. Dopadła mnie..., hmm nie wiem, jak to profesjonalnie powiedzieć. Ale nadmiar tego wirusa, kiedy jeszcze byłem zdrowy i lęk przed tym, żeby się nie zarazić, a potem już sama choroba. To ciężkie przeżycie. Myśl i strach przed tym, że nie tylko ja choruję, ale też moi najbliżsi była strasznie paraliżująca - wyznaje Bartłomiej Jurecki.
Fotoreporter przyznaje, że najgorsze były pierwsze dwa tygodnie choroby. "Gorączka, która skakała między 35 a 38°C powodowała ciągłe poty, dreszcze. Miałem też ciągły kaszel, niedający spokoju. Kiedy już wszystko wykrztusiłem mogłem swobodnie oddychać. Podobnie jak w przypadku grypy trzeba było to przeleżeć. Tak zrobiłem. Po tym czasie temperatura zaczęła wracać na swoje miejsce. W kolejnym tygodniu straciłem węch. To ciekawe uczucie, kiedy wącha się swoje ulubione perfumy i nie wyczuwa się zapachu. Tak jakby nagle straciły swoje największe zalety. Kaszel niepokoił w dalszym ciągu" - opowiada na swoim profilu na Facebooku.
Koronawirus. "Leczyliśmy się tak, jakby to była grypa"
Codziennie kontaktowała się z nim pracownica Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. "Doradzała nam, jakie lekarstwa powinniśmy zażywać. Paracetamol jak gorączka przekraczała 38 stopni, na ból głowy Panadol, syrop Pini na kaszel, przy mocnym bólu gardła jakieś tabletki do ssania. Wiedziałem, że nie ma lekarstwa bezpośrednio na tego wirusa, więc leczyliśmy się tak, jakby to była grypa" - opisuje swoje zmagania z koronawirusem Jurecki.
"Jakbym miał opisać, co było objawem, który mi najbardziej przeszkadzał, to wybrałbym chyba słabość. Częste zawroty głowy spowodowane wcześniejszymi objawami były dość uciążliwe. Kolejną rzeczą, która nieustannie towarzyszyła mi podczas tej choroby, były nocne poty. Pobudka między 2-3 w nocy i zmiana koszulek z tych przemoczonych na suche" - opisuje fotoreporter.
Zdrowy już Jurecki opowiada także o lekarce, która pewnego dnia powiedziała mu, że musi kończyć rozmowę, bo ma jeszcze do obdzwonienia "prawie 700 pacjentów". "Kilka dni później zadzwoniła, by się pożegnać, ponieważ jest taka masa chorych, że zmienili system i każdy pacjent od teraz musi się kontaktować na własną rękę ze swoim lekarzem rodzinnym. Wielokrotnie słyszałem od niej, że na Podhalu nie ma jeszcze żadnych dodatkowych restrykcji i bardzo dziwi się, bo to, co się teraz dzieje to dramat. A będzie jeszcze gorzej. Turyści wracają do swoich domów i to właśnie tam zaczynają zarażać kolejnych a w szpitalach już nie ma miejsc" - pisze fotograf na swoim profilu na Facebooku.
Koronawirus. Jurecki: "Nie będę nikogo pouczał, ale..."
Bartłomiej Jurecki pisze również o codziennych wizytach dzielnicowego, który sprawdzał, czy on i jego żona są w domu. "Nie wchodził do środka z wiadomych względów, ale trzeba mu było pomachać z okienka. To była jedna z nielicznych atrakcji izolacji domowej. Panowie z policji zawsze uśmiechali się szeroko i machali. Często też pytali, jak się czujemy i czy czegoś nie potrzebujemy. To było miłe. W ciągu dnia kilka razy trzeba sobie zrobić selfie i wysłać na aplikację" - opisuje fotoreporter.
Wyznaje, że jedną z najgorszych rzeczy dla zakażonych osób, szczególnie tych, które chorobę przechodzą łagodnie lub bezobjawowo, są testy. "Nieprzyjemne uczucie, kiedy długi patyczek zakończony jakąś watą przebija się przez gardło powodując odruchy wymiotne, a następnie dogłębna penetracja zatok, to coś okropnego. W moim przypadku było to 6 testów. Każdy zapamiętam do końca życia. Po każdym teście można było odczuwać ból zatok, jak i gardła, które boli mnie do dziś" - przekonuje Bartłomiej Jurecki.
"Nie będę nikogo pouczał, choć czytając komentarze chciałoby się odpisać hejterom, którzy kompletnie nie mają pojęcia jak to wygląda. Nie życzę im źle, ale wiem, że zmienią zdanie jak oni albo ktoś z ich bliskich zachoruje" - podsumował opis przebytego koronawirusa fotoreporter "Tygodnika Podhalańskiego".