Koronawirus. Raport z frontu, dzień dziewiętnasty. "Zaraziłam się podczas dyżuru w szpitalu, a szpital zapomniał o moim istnieniu"
Chorobę przyniosłam do domu z zakładu pracy, a zakład pracy się na mnie wypiął. Zero wsparcia, zero realnej pomocy. Od trzech tygodni wraz z rodziną siedzimy w domu odizolowani od świata. Nikt się nami nie zainteresował. Sanepid miał dzwonić, nie zadzwonił. Ktoś miał przyjechać po wymazy, nie przyjechał.
Natalia - pielęgniarka. Pracuje na oddziale Intensywnej Opieki Kardiologicznej w jednym ze szpitali wojewódzkich. Imię i niektóre szczegóły pozwalające na identyfikację bohaterki zmienione.
Wszystkie części cyklu znajdziesz tutaj >>>
Patrzę na te brawa w telewizji, okrzyki o bohaterstwie personelu medycznego i pytam: co z bohaterami, których najpierw odesłano do domu, a później zapomniano o ich istnieniu? Ta bezradność jest wykańczająca. Jestem pewna, że gdy epidemia minie, znów będziemy dla społeczeństwa zwykłą obsługą.
Do "pozytywnych" nie jeździmy
Łóżka tu nie stygną, cisza nie zapada. Nawet w nocy, gdy świat tkwi w głębokim śnie, maszyny pracują tu bez przerwy. Siedzisz w dyżurce, słyszysz charakterystyczny syk respiratorów. Pisk kardiomonitorów. Dziewięć łóżek, dziewięć stanowisk krzyczących, że toczy się tu walka o życie.
I w nocy się to wszystko zaczęło. Zadzwonił telefon, koleżanki z SOR-u dały znać, że można się bezpłatnie, profilaktycznie przebadać. Która chce, niech przyjdzie. We cztery byłyśmy, cztery chciałyśmy skorzystać. Kierowniczka SOR-u, gdy to zobaczyła, próbowała nas powstrzymać.
- Nie macie prawa pobierać sobie tego wymazu! Nie macie objawów, z jakiej racji tu przyszłyście?! - warknęła i od razu dorzuciła dwa kluczowe zdania: - Jeśli wyjdzie wam pozytywny wynik, będziecie objęte kwarantanną! I kto wtedy będzie pracował?!
Wynik nadszedł dwa dni później. Pozytywny. Akurat dniówkę miałam. Zaczęło się kombinowanie, szukanie rozwiązań. Byłam pierwszą zakażoną osobą na kardiologii. Niby na papierze są przeróżne procedury, ale w praktyce nikt nie miał pojęcia, co począć. Na pół dnia zamknęli mnie w małej sali na oddziale. Przepraszam, odizolowali. Konsultowali z epidemiologią, sama dobijałam się do sanepidu. Nic, zero odzewu. Zajęte. Sanepid powinien podjąć decyzję, czy mogę w ogóle opuścić oddział i w jaki sposób miałabym to zrobić. A że się nie odezwał, wzięła to na siebie nasza epidemiologia. Dobra, idź sobie do domu. Byle na piechotę, w masce i rękawiczkach. Ktoś się do ciebie odezwie.
- Jest pani objęta 14-dniową kwarantanną. Po około tygodniu będą pobrane wymazy od pani oraz członków pani rodziny. Dziękuję, do widzenia – tak powiedziała kobieta, która zadzwoniła z sanepidu następnego dnia. Bym mogła wrócić do normalności, wymaz musi być ode mnie pobrany dwukrotnie.
Od tej rozmowy minęły właśnie trzy tygodnie. Nie skontaktował się ze mną nikt. Ani sanepid, ani mój zakład pracy. O wymazach nawet nie wspominam, bo po nie też nikt nie przyjechał. Cierpliwie czekałam 14 dni. Wiem, że koledzy mają urwanie głowy. Że się nie obijają. Ale trzy tygodnie? Znów dzwonię do sanepidu, tam pozwalają mi robić coś na własną rękę.
- Jak to, przecież dotychczas jasno mówiliście, że wszystko musi przechodzić przez was.
- Nie wiem, dlaczego tak pani powiedziano.
Po omacku, rozpaczliwie szukam rozwiązań, strzępków informacji. Pytam. Od koleżanek z pracy dowiaduję się, że organizowane są pobrania wyjazdowe. Dzwonię więc do naszej izby przyjęć.
- Nic z tego. Do "pozytywnych" nie jeździmy – taka odpowiedź. Znów mnie ktoś traktuje z góry. Po co w ogóle dzwonię? Czego ja w ogóle oczekuję? Emocje wzięły górę, przepłakałam pół dnia. Z bezradności, bezsilności, smutku. Z oburzenia na to, jak szpital traktuje własnych pracowników, którzy zarazili się podczas wykonywania swoich obowiązków. Nie jestem w stanie tego pojąć. Szpital zapomniał o moim istnieniu. W czasie epidemii, gdy każda para rąk do pracy jest na wagę złota...
Mam być z wami szczera? W ogóle mnie to nie dziwi. Wiem, jakie są realia. Wiem, jak od lat jesteśmy traktowane. Jak powietrze.
Jeden fartuch, mycie przyłbic
Nasz szpital ma już za sobą aferę na całą Polskę, ogromne ognisko choroby. Nie mogło być inaczej, skoro nikt nie przestrzegał procedur bezpieczeństwa.
Przyjeżdża pacjent. Ewidentne objawy COVID-u. Idę z tym do lekarza z koleżanką pielęgniarką.
- Proszę, chociaż wymaz od niego pobierzcie. To chyba koronawirus.
- Nie, to zapalenie płuc.
I tak kilka razy. No to chyba nie dziwne, że tak się to rozwinęło? Że się pozarażałyśmy, pracując w takich warunkach?
Miałyśmy polecenie oszczędzania środków ochrony osobistej. Przełożona kazała nam myć jednorazowy sprzęt. Przyłbice miałyśmy do dyspozycji dwie, później jedną. Na erce kardiologicznej jest ponad 20 pracowników, a do dyspozycji w tamtym czasie był jeden fartuch. Śmiałyśmy się, że będziemy losować, kto go będzie zakładał. Gdy o naszym szpitalu zrobiło się głośno w mediach, sytuacja z dnia na dzień się poprawiła. Nagle w magazynie pojawił się sprzęt. Mamy podejrzenie, że był tam już wcześniej, ale ktoś podjął decyzję o oszczędzaniu.
Do dziś są do naszego szpitala przyjmowani chorzy na COVID, choć nie mamy stworzonych oddziałów zakaźnych. Pielęgniarki nie zawsze są informowane, że pacjent jest podejrzany o zakażenie. Idziemy do niego, pracujemy przy nim, bez wiedzy, że istnieje uzasadnione ryzyko, podejrzenie. Komunikacja między pielęgniarką i lekarzem jest żadna. To u nas nic nowego. Może na innych oddziałach jest lepiej, ale my jesteśmy traktowane jak gorszy sort. Z pogardą. Jak mięso armatnie. Jak ktoś, kto może się zarazić, bo nikt się tym nie będzie przejmował.
Kable i kartony
Może wyda wam się to dziwne, ale ja lubię swoją robotę. Pracuję na oddziale typowo ratunkowym. Lubię ludzi. Lubię pomagać. Codziennie wyciągamy kogoś z zaświatów. No i uwielbiam najbliższy zespół, z którym działam. Koleżanki pielęgniarki, salowe. To jeden z niewielu aspektów, które trzymają mnie w tej robocie. W tym miejscu. Warunki na oddziale mamy bowiem tragiczne.
Sala erkowa jest malutka, przepełniona sprzętem, którego nie ma gdzie trzymać. Wszędzie stoją przez to kartony. Sprzęty, o które można się zabić, biegając wokół łóżek i ratując ludziom życie. W sytuacjach kryzysowych, gdy podejmujemy reanimację, nie ma jak podejść do łóżka - kombinujemy, suwamy kartonami, przeciągamy kable przez całą salę, by cokolwiek zrobić. Jest takie nieładne powiedzenie: syf, kiła i mogiła. I ja nie waham się użyć tych słów w kontekście miejsca, w którym pracuję. Mało jest oddziałów szpitalnych, na których wciąż trzeba sobie radzić z takimi warunkami. Wiem, bo się dokształcam. Odbywam praktyki w różnych szpitalach. U nas jest koszmar. Tragedia.
A robota jest niesamowicie odpowiedzialna. Trudna. Czasem wyczerpująca. Zaczynamy o siódmej, zdajemy sobie raport. Później – ruszamy do toalet. Myjemy pacjentów. Radzimy sobie same. Własnymi rękami. Żadnej pomocy nie mamy. Na oddziale są najczęściej pacjenci leżący, również nieprzytomni, pod respiratorami.
Później śniadanie, karmienie tych, którzy nie są w stanie zjeść sami. Przyjmowanie zleceń lekarskich, przekładanie pacjentów, odsysanie. Czynności pielęgnacyjne. Obiad, zlecenia według godzin, znów przekręcanie. Od 14 czas dla rodziny. Czyli moment, w którym najczęściej musimy się nasłuchać, jakimi jesteśmy nierobami. Bo siedzimy i kawkę popijamy. Gdyby tylko ci ludzie wiedzieli, że w tym czasie naszym obowiązkiem jest monitorowanie urządzeń, kontrolowanie sytuacji…
Są też przypadki nagłe. Zawały, obrzęki płuc, ciężkie stany. Czasem nawet kilka dziennie. Rzadko się zdarza, że łóżko stoi puste. Bardzo często jest tak, że aby przyjąć ciężki stan zawałowy, musimy kogoś błyskawicznie przenosić na oddział. Reanimacje, czasem godzenie się ze śmiercią, częściej wyciąganie ludzi na siłę zza drugiej strony rzeki. Sprawia mi to satysfakcję. Dlatego nie mogę się pogodzić, że w sytuacji, w której się znalazłam, jestem traktowana jak zbędny, niepotrzebny, wadliwy element.
To wszystko odbija się też na moich zarobkach. Jestem na zwolnieniu, które jest inaczej opłacane. Nie mam dyżurów, nadgodzin. Dostaję tylko gołą pensję. To samo jest z mężem. Na samym początku dostaliśmy zapewnienie, że zostanie do nas wysłany papier: potwierdzenie objęcia kwarantanną. Do dziś w skrzynce pusto. Mąż nie ma żadnego dokumentu, który może pokazać w pracy.
Najbardziej irytuje bezradność. Próbuję coś zrobić i nic nie mogę. Żyję już prawie 40 lat, wiem, jaki jest świat. To nie jest pierwsza trudna sytuacja, z którą muszę się zmierzyć. Nie zmienia to faktu, że jest mi przykro, bo chorobę przyniosłam do domu z zakładu pracy, a zakład pracy się na mnie wypiął. Denerwuje też instytucja kompletnie niewydolnego sanepidu. Nie ma tam odpowiednich zasobów, by ktoś mi przekazał podstawowe, sprawdzone informacje. Tak, bym nie musiała żyć w niewiedzy. Patrzę na te brawa w telewizji, okrzyki o bohaterstwie personelu medycznego i pytam: co z bohaterami, których najpierw odesłano do domu, a później zapomniano o ich istnieniu?
Ta bezradność jest wykańczająca. Jestem pewna, że gdy epidemia minie, znów będziemy dla społeczeństwa zwykłą służbą. Obsługą.
Poziom mojego stresu sięga zenitu. Muszę przyklejać sobie uśmiech na twarz, bo patrzą na mnie dzieci. Z każdym dniem jest to dla mnie coraz trudniejsze. Wyglądam przez okno i widzę ludzi pędzących po zakupy, wyprowadzających psy w piękną, wiosenną pogodę. A ja? Mogę co najwyżej wyjść na balkon. Codziennie muszę odpowiadać dzieciom na pytanie, dlaczego nie mogą wyjść na dwór. I wciąż czekam na telefon, na jakąkolwiek informację. Na koniec tej farsy. Tylko jak długo można czekać?!