Korea Północna pręży muskuły, groźba wojny jest całkiem realna
Oczy świata od dłuższego czasu są zwrócone na Półwysep Koreański, gdzie nakręca się spirala gróźb. Chociaż obu stronom konfliktu z różnych przyczyn nie zależy na pogłębianiu kryzysu, nie oznacza to, że nie może dojść do wybuchu wojny - pisze "Polska Zbrojna".
13.05.2013 | aktual.: 13.05.2013 10:17
Od lat Półwysep Koreański pozostaje jednym z najbardziej zapalnych regionów świata, ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy panujące tam napięcie wzrosło w sposób wyjątkowy. Udane testy, rakietowy i jądrowy, przeprowadzone przez Północ spotkały się ze zdecydowaną reakcją Rady Bezpieczeństwa ONZ, która w tym roku już dwukrotnie nałożyła na Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną sankcje za takie działania. Wydaje się jednak, że tym razem Pjongjang postępuje według innego niż dotychczas schematu. Nie wycofuje się do własnego narożnika, lecz coraz mocniej napina muskuły.
Zaklinanie rzeczywistości
KRLD 12 grudnia 2012 roku dokonała trzeciej próby wyniesienia satelity na orbitę. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich (kwiecień 2009 i kwiecień 2012 roku) była to próba udana (przynajmniej w wypadku rakiety nośnej Unha-3). Problem z koreańskim testem polega na tym, że rakieta nośna w niewielkim tylko stopniu różni się od pocisku balistycznego, takiego jak Taep’o-dong-2, którego dwie próby wystrzelenia (1998 i 2006 rok) zakończyły się niepowodzeniem.
Czy zatem ostatni sukces oznacza, że Pjongjang dysponuje systemem uzbrojenia, w którego zasięgu znajduje się kontynentalna część Stanów Zjednoczonych? Raczej nie, i to z dwóch powodów.
Po pierwsze, aby potwierdzić skuteczność operacyjną pocisku, konieczne będą kolejne testy (o ile komuniści spełnią swe zapowiedzi i na takowe się zdecydują).
Po drugie, pozostaje jeszcze kwestia głowicy nadającej się do zamontowania na pocisku. Zaklinanie rzeczywistości na niewiele się tutaj zda, buńczuczne zapowiedzi propagandy reżimu nie zmienią faktu, że nie istnieje najmniejszy nawet dowód potwierdzający zdolność KRLD do skonstruowania głowicy nuklearnej.
Umiejętność wyniesienia na orbitę relatywnie lekkiego urządzenia, jakim jest satelita (jego masę szacowano na około 100 kilogramów) o niczym jeszcze nie przesądza, ponieważ głowica miałaby masę zapewne około dziesięciu razy większą. Poza tym satelita pozostał w przestrzeni (choć, jak się okazało, nie na długo), a głowicę trzeba powtórnie i w sposób kontrolowany wprowadzić w atmosferę.
Rada Bezpieczeństwa ONZ 22 stycznia 2013 roku jednogłośnie podjęła decyzję o nałożeniu na Pjongjang nowych sankcji, ale komunistyczny reżim przygotowywał już kolejną demonstrację siły - test nuklearny. Wezwania społeczności międzynarodowej, w tym również Chin, do zaniechania tego kroku okazały się nieskuteczne. 12 lutego ładunek został odpalony, a opierające się na danych sejsmicznych szacunki USA określiły jego moc na 6-7 kiloton, co jest wartością wyższą niż w wypadku dwóch poprzednich eksplozji (w 2006 i 2009 roku odpowiednio poniżej 1 kilotony i od 2-6 kiloton).
W odniesieniu do testu nuklearnego kluczowe pozostają dwa pytania: w jakim stopniu udało się zminiaturyzować ładunek oraz jakiego rodzaju materiału rozszczepialnego w nim użyto? O ile w odpowiedzi na pierwsze z nich eksperci wydają się zgodni i w zasadzie wszystkie opinie skłaniają się ku tezie, że rozmiary północnokoreańskiego urządzenia jądrowego wciąż uniemożliwiają zamknięcie go w głowicy, o tyle próba odpowiedzi na drugie z pytań jest dużo bardziej skomplikowana.
Jesienią 2010 roku Północ zademonstrowała światu (zespołowi amerykańskiego fizyka Siegfrieda S. Heckera) bardzo nowoczesne, według Heckera, zakłady wzbogacania uranu. Od tego momentu pozostaje zagadką, czy KRLD może konstruować ładunki nie tylko plutonowe, lecz także oparte na wzbogaconym uranie (HEU). A jeśli tak, to ile zdążyła ich już wyprodukować? Użycie uranu niesie mniej problemów natury technologicznej, poza tym zakłady wzbogacające ten pierwiastek znacznie łatwiej ukryć, ponieważ nie wymagają one pracy reaktora nuklearnego. Czy zatem uzyskana trzy lata wcześniej zgoda reżimu na wyłączenie jedynego posiadanego reaktora w Yongbyon wynikała z przejścia na technologię uranową? Niestety, sposób przeprowadzenia ostatniej eksplozji uniemożliwił zebranie próbek pozwalających na jednoznaczną odpowiedź na to pytanie. 7 marca 2013 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ nałożyła na KRLD kolejne sankcje, na co ta odpowiedziała zerwaniem tak zwanych gorących linii (cywilnej i wojskowej) łączących ją z Seulem, zagroziła
wypowiedzeniem rozejmu, przeprowadziła cyberatak na południowego sąsiada, opublikowała serię filmów video ukazujących eksplozje nuklearne w amerykańskich miastach i wreszcie ogłosiła, że Północ znajduje się w stanie wojny z Republiką Korei (30 marca).
Nowy wódz, stara gwardia
Kim jest Kim? Pytanie to powraca za każdym razem, kiedy jest mowa o uwarunkowaniach i przyczynach kolejnych posunięć Pjongjangu. Niewiadomą pozostaje, na ile młody przywódca działa samodzielnie, a na ile jego posunięcia są ograniczone przez prominentnych przedstawicieli aparatu partyjnego oraz (a może przede wszystkim) armii.
Proces przejęcia władzy po zmarłym w grudniu 2011 roku Kim Dzong Ilu przebiegał sprawnie. Poszczególne jednostki wykonywały rozkazy sygnowane imieniem Kim Dzong Una, zanim jeszcze przekazana została informacja o śmierci jego ojca. Nowy przywódca cieszył się zatem autorytetem i miał władzę. Nie oznacza to jednak, że jest to władza absolutna.
Podczas uroczystości pogrzebowych tuż obok młodego (nie tylko stażem, lecz także wiekiem) lidera, który szybko przejmował wszystkie przynależne wcześniej ojcu tytuły i funkcje, na trybunie honorowej znajdowały się dwie osoby - jego wuj Jang Sung-taek, wiceprzewodniczący komisji obrony narodowej, oraz wicemarszałek Ri Yong-ho, szef sztabu generalnego i wiceprzewodniczący centralnej komisji wojskowej.
Najczęściej, bo aż 22 razy, powtarzanym słowem było "songun", czyli "przede wszystkim armia". W Korei Północnej, tak jak w stalinowskim pierwowzorze, władza opiera się bowiem na trzech filarach - partii, armii i służbach specjalnych, a realizowana przez Kim Dzong Ila polityka songun sprawiła, że drugi z nich został znacznie wzmocniony kosztem pierwszego. Roszady, które w ciągu ostatniego roku nastąpiły w siłach zbrojnych, wydają się jednak świadczyć o tym, że Kim Dzong Un próbuje te filary powtórnie zrównoważyć.
Jawiący się niemal jednym z triumwirów wicemarszałek został pozbawiony stanowiska i najprawdopodobniej osadzony w czymś w rodzaju aresztu domowego. Trzykrotnie zmienił się minister obrony (ostatnio został nim Kim Kyok-sik, któremu podlegała jednostka odpowiedzialna za ostrzał Yoenpyeongu). Ze stanowiskiem pożegnali się szef biura politycznego armii i sześciu z dziewięciu dowódców korpusów.
Kim Dzong Un ugruntowuje swoją władzę, a jednoczenie społeczeństwa wobec zewnętrznego wroga bez wątpienia temu służy. Co nie oznacza, że obecny kryzys musi być powodowany wyłącznie uwarunkowaniami wewnętrznymi KRLD.
Wybujałe ambicje
Głównym zewnętrznym adresatem działań Północy są oczywiście Stany Zjednoczone. Reżim od lat próbuje zmusić supermocarstwo do rozmów, których rezultatem miałoby być uzyskanie pomocy gospodarczej, a także podpisanie układu pokojowego i traktatu o nieagresji. Jednocześnie Pjongjang chciałby osiągnąć status mocarstwa nuklearnego, które Amerykanie będą traktować jak równego sobie. Oczywiście poza pierwszym, a i to po spełnieniu określonych warunków, cele te są niemożliwe do zrealizowania, co nie oznacza jednak, że ciesząca się poczuciem swego rodzaju "strategicznej nietykalności" Korea Północna ma zamiar je porzucić.
Wspomniana "strategiczna nietykalność" wynika z kurateli, którą nad północną częścią półwyspu sprawuje Państwo Środka. I choć Chiny są coraz bardziej poirytowane działaniami Kim Dzong Una, to w kategoriach militarnych wciąż może on czuć się niezagrożony. Wojenna retoryka wpływa oczywiście na Seul, tym bardziej że komuniści przy każdej okazji obiecują zamienić go w razie konfliktu w morze ognia. Republika Korei inwestuje zarówno w systemy obrony antyrakietowej (częściowo oparte na wyposażonych w system Aegis niszczycielach), jak i we wzmocnienie własnych zdolności ofensywnych. Na mocy podpisanego w październiku 2012 roku porozumienia ze Stanami Zjednoczonymi zasięg rakiet Południa może zostać zwiększony z dotychczasowych 300 do 800 kilometrów, co de facto oznacza, że na celowniku znajdą się wszystkie bazy rakietowe Pjongjangu. Kilka miesięcy wcześniej Korea Południowa ogłosiła, że w ciągu najbliższych pięciu lat zamierza wyprodukować od 500 do 600 pocisków balistycznych i manewrujących. Seul ponadto negocjuje
z USA układ dotyczący możliwości wzbogacania przezeń uranu do celów pokojowych.
Perspektywa zmieniającego się na niekorzyść komunistów stosunku sił może zatem zwiększać ich paranoidalny lęk przed atakiem i skłaniać do demonstrowania potencjału rakietowo-jądrowego.
Zasady użycia siły
Niewątpliwie żadnej ze stron, choć z różnych przyczyn, nie zależy na dalszej eskalacji kryzysu. Czy oznacza to zatem, że sytuacja jest względnie bezpieczna? Nie do końca, ponieważ przedłużające się napięcie niesie ryzyko zarówno błędu ludzkiego, jak i mylnej oceny sytuacji. Przypadkowy incydent, spowodowany reakcją dowódcy niższego szczebla, mógłby przerodzić się w gwałtowną i trudną do powstrzymania wymianę ciosów. Jak duże jest zagrożenie takim scenariuszem, w wysokim stopniu zależy od tak zwanych rules of engagement, czyli zasad użycia siły, które obowiązują dowódców jednostek po obu stronach 38. równoleżnika.
Ryzyko błędnej oceny sytuacji jest znacznie poważniejsze. Jeśli jedna ze stron uznałaby, że druga przygotowuje się do nieuchronnego ataku, musiałaby co najmniej zwiększyć stopień gotowości bojowej własnych sił (potęgując tym samym obawy przeciwnika) lub zaryzykować atak wyprzedzający. Wydaje się, że spokojne reakcje Korei Południowej i Stanów Zjednoczonych są w dużej mierze podyktowane taką właśnie obawą.
Amerykanie pod koniec marca wyraźnie zademonstrowali swe możliwości i determinację do obrony sojuszników, czemu służyły przeloty nad półwyspem bombowców strategicznych B-52 z bazy Andersen na wyspie Guam oraz B-2 z Whiteman AFB w Missouri, a także supernowoczesnych myśliwców F-22 z baz w Japonii (co wywołało niemal histeryczną reakcję reżimu), by następnie skupić się na prezentowaniu potencjału defensywnego - rozmieścili u wybrzeży koreańskich dwa niszczyciele Aegis oraz baterię antyrakiet THAAD na Guam. Stany Zjednoczone, by za bardzo nie zaostrzać sytuacji, zdecydowały się na odroczenie planowanego wcześniej testu ICBM Minuteman III.
Biały Dom bardzo powściągliwie reaguje na kolejne posunięcia Pjongjangu, takie jak chociażby przesunięcie na wschodnie wybrzeże rakiet średniego zasięgu Musudan. Pojawiło się oświadczenie, że odpalenie pocisków nie będzie niczym zaskakującym, a jedynie wpisze się w obecną wojowniczą i całkowicie niekonstruktywną retorykę.
Do kolejnych odsłon kryzysu na Półwyspie Koreańskim dochodzi z coraz większą częstotliwością. Biorąc pod uwagę zapowiedzi Północy, możemy się spodziewać, że kolejne miesiące nie przyniosą poprawy. Po lutowym teście nuklearnym KRLD zakomunikowała Chinom, że w 2013 roku zamierza przeprowadzić jeszcze co najmniej jedną, a może nawet dwie próby (jeden podziemny tunel został już przygotowany).
Częścią obchodów sześćdziesięciolecia zwycięstwa w wojnie koreańskiej i 65-lecia istnienia państwa mają być zaś kolejne wyniesienia satelitów na orbitę. Jeśli te próby zakończą się sukcesem, sytuacja zaogni się jeszcze bardziej. Trudno jednoznacznie powiedzieć, jak na dysponujący bronią jądrową i międzykontynentalnymi środkami jej przenoszenia reżim zareagują Stany Zjednoczone i Republika Korei, jednak Seul otwarcie mówi o ataku wyprzedzającym w wypadku zaistnienia realnego zagrożenia nuklearnego.
Rafał Ciastoń, "Polska Zbrojna"