"Komorowski nie chciał, żeby PiS znowu było ofiarą"
Intencją Bronisława Komorowskiego było, aby liderzy polityczni wspólnie potępili zabójstwo, do którego doszło w łódzkim biurze PiS - powiedział doradca prezydenta Tomasz Nałęcz. Plan ten jednak nie powiódł się, ponieważ Jarosław Kaczyński nie przyszedł na spotkanie z prezydentem. A - jak mówił Nałęcz - prezydent nie chciał, by "PiS znowu zostało ustawione jako rodzaj odtrąconej ofiary". Dlatego w sobotę do Łodzi pojechali tylko Komorowski, Tusk i Schetyna. Rzecznik rządu mówiąc o tej wizycie podkreślał, że żadne procedury bezpieczeństwa nie zostały złamane.
Ale - jak tłumaczył Nałęcz w audycji "Siódmy dzień tygodnia" w Radiu Zet - w sytuacji, gdy nie doszło do rozmowy prezydenta z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim, zaproszenie do uczestnictwa w wizycie w Łodzi polityków innych opcji, mogłoby zostać odebrane jako "manifestacja wszystkich przeciw PiS".
W piątek prezydent przeprowadził cykl rozmów z liderami partyjnymi poświęcony sposobom na obniżenie poziomu agresji w życiu politycznym. Komorowski rozmawiał z premierem Donaldem Tuskiem, marszałkiem sejmu Grzegorzem Schetyną, szefami SLD i PSL - Grzegorzem Napieralskim i Waldemarem Pawlakiem oraz przewodniczącymi klubów parlamentarnych: PO - Tomaszem Tomczykiewiczem, PiS - Mariuszem Błaszczakiem, PSL - Stanisławem Żelichowskim. W czwartek Komorowski zaprosił prezesa PiS, ale Jarosław Kaczyński na rozmowę nie przyszedł; do Pałacu Prezydenckiego w jego zastępstwie przyszedł Błaszczak i wiceprezes PiS Beata Szydło.
W sobotę rano prezydent, premier Tusk i marszałek Schetyna wspólnie złożyli kwiaty i zapalili znicze przed łódzkim biurem PiS, gdzie we wtorek zastrzelony został Marek Rosiak, a inny pracownik biura Paweł Kowalski został ciężko zraniony nożem.
- Warto powiedzieć, że było intencją prezydenta, żeby tam w Łodzi, pod tym miejscem zbrodni stanęli obok siebie wszyscy liderzy życia politycznego. Dlatego tak prezydentowi zależało na spotkaniu z Jarosławem Kaczyńskim, bo tylko z tą osobą można było ustalić, żeby stanął prezydent obok premiera, obok marszałka, obok prezesa PiS, obok przewodniczącego Napieralskiego - powiedział Nałęcz.
Pytany, czy prezydent chciał złożyć propozycję, by wspólnie pojawili się w Łodzi, Nałęcz powiedział: - oczywiście - po pierwsze, żeby wspólnie potępić tę zbrodnię, we wspólnie uzgodnionym oświadczeniu, bo nie oszukujmy się: oświadczenie, które PiS zaproponował ("deklaracja łódzka") jest oświadczeniem wymierzonym przeciw konkurentom politycznym. - Jest intencją prezydenta, aby to potępienie dla tego mordu było potępieniem wszystkich. Żeby owszem, dokonać krytycznej samooceny, ale żeby uderzyć się w swoje piersi, a nie w piersi sąsiada. Jak ktoś się bije w piersi sąsiada (...), to nie dokonuje rachunku sumienia, tylko zaprasza do politycznej bijatyki - powiedział Nałęcz.
- Ale to prezydent Komorowski się w czyjeś piersi uderza - zareagował na te słowa Nałęcza, Mariusz Błaszczak. - Nie. I było intencją prezydenta, żeby to potępienie mordu było wspólne - odpowiedział mu Nałęcz.
Dopytywany, dlaczego nie było propozycji, by do Łodzi udali się z prezydentem i premierem również np. szefowie SLD i PSL Nałęcz odpowiedział, że "chodziło o to - i dlatego tak ważna była rozmowa z panem prezesem Kaczyńskim, której niestety nie mogła zastąpić rozmowa z panem przewodniczącym Błaszczakiem - żeby te wszystkie zachowania były wspólne".
- Pan prezydent przecież bardzo chętnie zaprosiłby pana Grzegorza Napieralskiego, czy prezesa Pawlaka, ale wtedy, w kategoriach politycznych, to byłaby manifestacja wszystkich przeciwko PiS - powiedział Nałęcz. Zaznaczył, że prezydent nie rezygnuje ze znalezienia jakiejś formy wspólnego potępienia agresji w życiu politycznym i - jak dodał - jedną z propozycji jest ewentualnie wspólne uczestnictwo w pogrzebie Marka Rosiaka, by "był to pogrzeb wspólnej żałoby nad tą trumną, wspólnego protestu przeciwko temu gwałtowi"; Nałęcz podkreślił jednocześnie, że warunkiem jest wcześniejsze zapytanie o zdanie rodziny Marka Rosiaka.
Obecny w studiu szef klubu PSL Stanisław Żelichowski powiedział, że z tego, co wie, bo ludowcy za pośrednictwem swych posłów pytali rodzinę Rosiaka, to "nie była ona zainteresowana, aby wszyscy politycy uczestniczyli w tym pogrzebie". - Więc nie ma mowy. Oczywiście wola rodziny jest rozstrzygająca - oświadczył Nałęcz.
Z kolei poseł SLD Marek Wikiński powiedział, że po rozmowie z Napieralskim, może potwierdzić, że "prezydent chciał, aby przedstawiciele wszystkich partii politycznych zasiadających w polskim parlamencie wspólnie zapalili symboliczne znicze, złożyli kwiaty przed biurem poselskim PiS w Łodzi".
- Dlaczego w sobotę do tego nie doszło i zobaczyliśmy migawki z pielgrzymki "trzech króli" do Łodzi, trzech najważniejszych polityków w państwie, polityków tylko jednego wyłącznie ugrupowania politycznego Platformy Obywatelskiej? Być może dlatego, że to spotkanie kancelaria premiera chciała utrzymać w tajemnicy, żeby nie było tam bojówek PiS-u - nie wiem - powiedział Wikiński.
"Nie złamano żadnych procedur"
Odnosząc się do słów polityka SLD, rzecznik rządu Paweł Graś stwierdził, że "nie rozumie, po co te ironiczne słowa o 'trzech królach'", czemu ma służyć taka ocena tego - jak mówił - "niezmiernie ważnego wydarzenia".
- Pojawiły się na miejscu katastrofy trzy osoby pełniące najważniejsze urzędy w państwie w tej chwili. Rzeczywiście, wywodzą się z tego samego ugrupowania, nie widzę w tym większego problemu. Bardziej trzeba skupić się na słowach, które tam padły. Słowa pana prezydenta wypowiedziane, jak sądzę, w imieniu wszystkich trzech tam obecnych, z przypomnieniem takiej zasady, że jesteśmy w Polsce rodziną i że to, co się stało miało charakter bratobójczej walki - powiedział Graś. - W rodzinie możemy się kłócić, możemy się spierać, ale są granice, których nie wolno nigdy przekraczać. Stąd to tak jednoznaczne potępienie dla takich zachowań, takich postaw i dla takich czynów - dodał.
Zgodził się z ocenę Nałęcza, że gdyby w sobotę do Łodzi zaproszono też liderów SLD i PSL, to "dokładnie tak byłoby to odebrane: jako sojusz wszystkim przeciw PiS". - Znowu PiS zostałby ustawiony jako rodzaj ofiary, odrzuconego, odtrąconego, a po drugiej stronie stanęłyby inne ugrupowania polityczne. Stąd ta decyzja po naradzie: pana prezydenta, pana marszałka i pana premiera, by nadać temu charakter państwowy a nie polityczny, partyjny - powiedział rzecznik rządu.
Graś stwierdził też, że zdumiały go opinie, iż złamano procedury określone przez Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, bo do Łodzi Tusk i Schetyna udali się jednym śmigłowcem, a na miejscu prezydent, szef rządu i marszałek sejmu poruszali się jednym autokarem. Rzecznik rządu dodał, że żadne procedury nie zostały złamane.
- Biuro Bezpieczeństwa Narodowego przygotowało pewne zalecenia i wnioski, ale to nie są procedury, które zostały wdrożone. Po drugie, najważniejszą procedurą jest to, żeby pan prezydent nie leciał w jednym samolocie z marszałkiem sejmu, bo marszałek sejmu w razie nieszczęścia, odpukać, zastępuje czy wchodzi w obowiązki głowy państwa. Ta zasada została dotrzymana, leciał osobno pan prezydent samolotem i jednym śmigłowcem lecieli pan premier i pan marszałek sejmu i nie ma w tym nic nadzwyczajnego - powiedział Graś.
Stwierdził, że "gdybyśmy mieli flotę powietrzną jak Stany Zjednoczone, albo Niemcy, wtedy każdy z urzędników mógłby lecieć osobno". - Będziemy w takim razie przestrzegali zasad bezpieczeństwa w ten sposób, aby uwzględniały one także warunki ekonomiczne - dodał rzecznik rządu.
Zaznaczył, że autobus, którym w Łodzi poruszali się prezydent, premier i marszałek sejmu, należy do Biura Ochrony Rządu. Graś podkreślił, że autokar ten jest "zabezpieczony, opancerzony" i przygotowany do tego, by kilku czy kilkunastu polityków nim jechało. - Bo zdarzało się też, że ten autobus woził najważniejszych zagranicznych gości do Oświęcimia, na Westerplatte. Na jego pokładzie znajdowało się kilkunastu prezydentów, premierów, najważniejszych gości naszego państwa. W związku z tym może lepiej zapytać, a potem z miną wszechwiedzącego eksperta krytykować rząd - powiedział rzecznik rządu.