Komandosi z Korei Północnej przedarli się do Seulu, aby zabić prezydenta
• 31 północnokoreańskich komandosów otrzymało zadanie zamordowania prezydenta Korei Południowej
• Morderstwo miało zapoczątkować nową wojnę na Półwyspie Koreańskim
• Żołnierze przedarli się do Seulu, ale nie wykonali misji
• W obławie zginęło 29 żołnierzy z Północy, 100 z Południa i kilkudziesięciu cywili
22.01.2016 16:44
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Styczeń 1968 r. w górach Korei. 31 najlepszych komandosów północnokoreańskich na odizolowanym od świata poligonie w okolicy miasta Sariwon od kilku tygodni ćwiczy atak na wierną kopię budynku reprezentacyjnego, znajdującego się kilkaset kilometrów na południe. 13 stycznia żołnierze zostają przetransportowani do obszaru tyłowego 6. Dywizji Piechoty, raptem kilka kilometrów od strefy zdemilitaryzowanej dzielącej obie Koree. Tam spotkali się z gen. Kim Dzong Taem, szefem Departamentu Rozpoznania Koreańskiej Armii Ludowej. "Przedostaniecie się do Seulu i poderżniecie gardło Parkowi Chung-hee" - zakomunikował krótko. Park Chung-hee był wówczas prezydentem Korei Południowej. Jego zgładzenie miało, według planów północnokoreańskiej wierchuszki, spowodować wybuch powstania na Południu i dać pretekst do inwazji z Północy, na wzór tej z 1950 r. Operacja otrzymała kryptonim Skowronek.
Powtórzyć Wietnam
Napięcie między państwami koreańskimi utrzymywało się od czasu zakończenia wojny w 1953 r. i odparcia komunistycznego najazdu. W 1957 r. prezydent USA Eisenhower, widząc, jak wiele podatnik amerykański płaci za utrzymywanie sił konwencjonalnych w sojuszniczej Korei Południowej, zdecydował się zainstalować tam broń nuklearną. Kilka baterii artylerii dalekosiężnej i zestawy rakietowe miały większą moc odstraszającą od mas piechoty, a były przy tym znacznie tańsze. Ów krok miał też wiele wspólnego z sowieckimi próbami zmiany układu sił na świecie.
Z prawnego punktu widzenia Amerykanie złamali umowę międzynarodową zawartą w 1953 r. o niewprowadzaniu broni nuklearnej na półwysep. Komunistyczna Korea została poinformowana o wypowiedzeniu części umowy 21 stycznia 1957 r. Kim Ir Sen, pierwszy sekretarz Partii Pracy Korei, nie zrezygnował nigdy z prób podbicia Południa. Teraz jednak miał utrudnione zadanie. Chcąc przelicytować atomowy ruch Amerykanów, gwałtownie rozbudował siły konwencjonalne, doprowadzając zresztą gospodarkę kraju do ruiny. Na granicy z Koreą Południową stanęło 20 dywizji oraz wiele mniejszych związków taktycznych. Widząc jednak, że samymi czołgami nie osiągnie celu, krwawy gensek szukał też innych rozwiązań. Od 1964 r. wysyłał agentów wywiadu i żołnierzy sił specjalnych na Południe w celu podkopywania morale, dokonywania sabotażu oraz siania komunistycznej propagandy. Ruchy te miały zamienić wolną Koreę w beczkę prochu. Zapalnikiem miało się zaś stać zamordowanie prezydenta Parka.
Pewność siebie Kim Ir Sena potęgowała wojna w Wietnamie. Amerykanie ugrzęźli tam na dobre, słali tam swój najlepszy sprzęt i ludzi do zwalczania partyzantki. Korea stała się dla nich teatrem drugorzędnym. Kim Ir Sen zamierzał to wykorzystać.
Czerwony Rambo
Do misji zabicia prezydenta wybrano Jednostkę 124, złożoną z samych oficerów i podległą bezpośrednio departamentowi rozpoznania armii. Byli to najlepsi żołnierze w całej Korei Północnej. Ideowo zmotywowani, święcie przekonani, że na Południu czai się zło, a komunizm jest wybawieniem ludzkości. "Czułem się wyróżniony. Byłem częścią rewolucji, która wyzwoli Koreę Południową. Wierzyliśmy, że Park to pachołek i amerykański kolaborant. Nienawidziliśmy go" - przyznawał porucznik Kim Shin-Jo.
Z owych kilku setek starannie dobrano 31 ludzi. "Nie widziałem jeszcze ludzi o tak wytrenowanych ciałach" - powiedział południowokoreański lekarz, oglądając jednego z zabitych komandosów. "Ich muskulatura jest niesamowita. Wszyscy wyglądają jak zawodowi kulturyści. Niespotykanie niska ilość tkanki tłuszczowej. Wyjątkowe okazy o wytrzymałości olimpijczyków" - dodawał. Starszy sierżant Howard Mullen, jeden z najbardziej odznaczonych żołnierzy elitarnego 75. Pułku Rangers tak oceniał zaś komunistycznych komandosów: "Są siłą, do której podchodziłbym z uwagą i szacunkiem. To nie są goście, którzy podkulą ogon i uciekną jak armia iracka. Będą nim chlastać z całej siły. Skopalibyśmy im tyłki, ale to nie byłaby bułeczka z masłem jak w czasie 'Pustynnej Burzy'".
Jednostka 124 całymi latami trenowała poruszanie się w trudnym terenie, obsługę wszelkiego rodzaju broni, desant, walkę wręcz, maskowanie, przenikanie i ewakuację z terenu przeciwnika. Trening w zimie często kończył się amputacjami palców lub całych stóp w wyniku odmrożeń.
Dla 31 komandosów wybranych do misji zbudowano dokładną replikę Niebieskiego Domu, czyli zabytkowej siedziby prezydenta Republiki Korei. Tam spędzili ostatnie tygodnie szkolenia. Zadanie zabicia prezydenta spadło na sekcję dowódcy oddziału - kpt. Kim Jong-Moona, mającego za sobą siedem operacji na terytorium Korei Południowej. Porucznik Kim Shin-Jo miał zlikwidować ochronę i zająć parter budynku.
Drwale na drodze
16 stycznia komandosi opuścili skrycie garnizon w Yonsan. 17 stycznia kilkaset metrów przed siatką wyznaczającą granicę strefy zdemilitaryzowanej przebrali się w mundury armii południowokoreańskiej, założyli na nie kombinezony maskujące, wymalowali twarze i zaczęli przenikać na drugą stronę, przez sektor 2. Dywizji Piechoty US Army. W kilkanaście sekund wycięli dziury w ogrodzeniu i całą grupą przeczołgali się 30 metrów od najbliższego amerykańskiego posterunku. Klimat im sprzyjał, ponieważ zimy w pobliżu strefy, choć mroźne, są jednakowoż często suche i bezśnieżne. Następną noc spędzili w górzystym lesie zaledwie kilka kilometrów od Camp Howze, gdzie mieściło się dowództwo amerykańskiej dywizji. Szlak do oddalonego o blisko 100 km Seulu wiódł grzbietami wzgórz, gdzie pośród limbowych borów łatwo było się ukryć i rozbić obóz. Każdy z żołnierzy dźwigał 30-kilogramowy plecak. Gdy było trzeba, komandosi nocowali w grobach. "To dodawało nam odwagi. Nikt poza tym nie wpadłby na pomysł, aby nas tam szukać.
Żołnierze Południa z dala od strefy nie byli zbyt czujni. Bardziej zajmowały ich kobiety, które przyjmowali na posterunkach. Raz nawet spaliśmy koło takiego punktu schadzek" - mówił por. Shin-Jo.
Wszystko szło dobrze do popołudnia 19 stycznia. W okolicach miejscowości Beopwon-ri trzech wieśniaków, braci Woo, wybrało się do lasu po drzewo i przypadkowo natrafiło na północnokoreański obóz. Drwale zostali oczywiście złapani przez komandosów. Porucznik Kim Shin-Jo chciał postąpić zgodnie z regulaminem. Ten mówił wyraźnie, że świadków należy się po cichu pozbyć, gdyż mogą donieść o pozycji oddziału.
Dowódca wpadł jednak na inny pomysł. Uznał, że ma przed sobą reprezentantów uciskanych "mas chłopskich". Roztoczył przed nimi wizję rychłego już powstania i dobrobytu, jaki czeka ich pod rządami komunistycznymi. Bracia Woo zostali puszczeni wolno z kategorycznym zakazem informowania policji o tym, co widzieli. Komandosi stwierdzili też, że wieśniacy i tak nie pójdą na policję od razu (rzecz dzieje się w górach), a gdyby nawet - policjanci nie uwierzyliby w niedorzeczną historię. Do Seulu zostało wtedy kilka godzin marszu, zadanie uda się przecież wykonać.
Stało się dokładnie na odwrót. Wieśniacy nie uwierzyli w komunistyczne bajki i pierwsze kroki skierowali na posterunek. Miejscowy komisariat postawił na nogi wszystkie jednostki policji w promieniu kilkudziesięciu kilometrów oraz wojsko, zarówno południowokoreańskie, jak i US Army. Komandosi, po podzieleniu się na dwu-trzyosobowe sekcje, biegnąc po górach 10 km na godzinę, 20 stycznia dotarli do Seulu, gdzie górskie i lesiste pasmo Bukhan wbija się niemal do centrum miasta, w rejonie Niebieskiego Domu.
Tam wszystkie sekcje zebrały się ponownie. Wiara żołnierzy w komunizm podczas tego marszu była wystawiana na próbę. Zaskoczyły ich ilość świateł i neonów oraz rozmiar budynków mieszkalnych. "Uczono nas, że Korea Południowa pogrążona jest w jakiejś mrocznej epoce. Ale gdy patrzyliśmy przez lornetki i widzieliśmy te wszystkie samochody, czuliśmy pewien dysonans" - mówił por. Shin-Jo.
Przemykając po zboczach, zamachowcy zauważyli wzmożoną aktywność policji i wojska patrolujących ulice. Wiedzieli już, że stracili element zaskoczenia i schwytani drwale jednak nie dali się przekabacić.
Dowódca rozkazał zatem, aby część oddziału zrzuciła kombinezony i przemaszerowała ostatni kilometr do pałacu, udając oddział południowokoreańskiej 26. Dywizji Piechoty powracający z patrolu poszukującego komunistów. Reszta przebrała się w cywilne ubrania kupione wcześniej w Japonii, chowając broń pod prochowcami.
31 napastników pomaszerowało w kierunku południowo-wschodnim ku pałacowi, biegnącą w dół ulicą Changuimun Road. "Dowództwo wywiadu. Mamy zadanie. Puśćcie nas" - taką formułkę-wytrych rzucał dowódca do nagabujących go policjantów.
Niebieski Dom w ogniu
Zamachowcy minęli wiele posterunków, aż raptem na rozwidleniu ulic, kilkaset metrów od pałacu, który stał tuż za zboczem po lewej stronie, zatrzymał ich komisarz policji Choi Gyushik (jego pomnik znajduje się dziś kilkaset metrów na północny zachód). Zaczął wypytywać komandosów i - co gorsza - zażądał dokumentów. Ci nie przećwiczyli wcześniej wszystkich pytań i szybko zaczęli się plątać w zeznaniach. Gyushik sięgnął po broń i został natychmiast skoszony serią z pistoletu maszynowego.
Rozpoczęła się strzelanina. Komandosi obrzucili posterunek granatami, ale na przedarcie się do pałacu nie było żadnych szans. Od kilkunastu godzin stacjonował tam dodatkowy pluton wojska. W krótkim czasie poległo dwóch komandosów i kilkudziesięciu żołnierzy. Któryś z zamachowców wrzucił granat do jadącego autobusu, zabijając wielu niewinnych cywili, w tym 15-letniego chłopca. Gdy pojawiły się czołgi, dowódca komandosów dał sygnał do ewakuacji. Misja była skończona, teraz trzeba było przeżyć. Każdy z zamachowców ratował się na własną rękę, uciekając w kierunku gór. Jednego udało się złapać jeszcze w Seulu, ale zdążył popełnić samobójstwo poprzez samozadławienie.
Na północ od Seulu rozpoczęła się wielka obława. Była owocna, choć niesamowicie krwawa. 22 stycznia 30. Batalion Dowództwa Obrony Stolicy zabił czterech komunistów, dwa dni później żołnierze zlikwidowali 12. Do końca miesiąca z 31-osobowego zespołu zginęło 29 żołnierzy. Straty południowokoreańskie wyniosły ponad 100 żołnierzy zabitych i rannych oraz kilkudziesięciu cywili. Zabitych zostało też trzech Amerykanów, a pięciu zostało rannych.
Tylko jeden komandos przedarł się na północ i wrócił. Był to Park Jae-Gyong, który został potem generałem, wiceministrem obrony i bliskim współpracownikiem Kim Dzong Ila.
Drugi z tych, którzy przetrwali misję, to wspomniany na początku Kim Shin-Jo. "Byłem zwykłym młodym mężczyzną. Chciałem się zwyczajnie uratować" - wspomina moment, gdy złapano go ukrywającego się w opuszczonej chacie. Wśród żołnierzy amerykańskiej 2. Dywizji Piechoty krążyły potem plotki, jakoby złapano dwóch komandosów, ale jeden został zabity w celu zmuszenia Kima do współpracy.
Kim Shin-Jo był przesłuchiwany przez rok. Miał szczęście, że z jego broni nie padł ani jeden strzał. Śledczy natomiast wykazali się zmysłem politycznym i bez użycia przemocy wyleczyli porucznika z sympatii do komunizmu. Do Korei Północnej i tak nie miał co wracać - czekałaby go tam śmierć za zdradę. Dzisiaj tak opisuje on słowa wypowiedziane przez jednego z oficerów: "Mamy problem z reżimem Korei Północnej, nie z tobą".
W 1970 r. Kim Shin-Jo dostał obywatelstwo Korei Południowej. Korea Północna zemściła się na nim okrutnie, zabijając jego rodziców i represjonując krewnych. Rodzinę, którą założył na Południu, spotykały przez kilka lat obelgi na ulicy, w sklepach, szkole. Wymyślano im od komunistów i szpiegów. "Czasem myślałem, że lepiej byłoby, abym tamtego dnia zginął" - wspominał porucznik. Ma za sobą próbę samobójczą. Ostatecznie jednak w latach 80. został pastorem i ekspertem od spraw praw człowieka znanym na koreańskiej scenie politycznej. Jest też nieprzejednanym wrogiem północnokoreańskiego reżimu komunistycznego.