PolskaKolekcjonerzy niedokończonych rysunków

Kolekcjonerzy niedokończonych rysunków

Szkoły terapeutyczne są najlepsze dla dzieci wymagających szczególnej opieki. Nie przewidziano ich jednak w polskim systemie oświaty.

20.10.2005 | aktual.: 20.10.2005 08:50

Dla Anny Jaglińskiej z Warszawy, matki dwóch synków, październik to miesiąc rozdarcia. Kiedy 12-letni Janek przynosi zeszyt z piątką z przyrody, jego 10-letni brat Marek na myśl o szkole dostaje histerii. W poradni diagnoza dla chłopca brzmi: ADHD i dyskalkulia. To jego druga podstawówka. Z poprzedniej wypadł, bo, mimo dodatkowych zajęć, nie radził sobie z matematyką i mimo wizyt u terapeuty miał probelmy z koncentracją.

– Za to ładnie maluje – pani Anna pokazuje kolorowe krasnale. Skrzaty są piękne, ale nie mają twarzy. Marek nie narysował oczu, ust i nosa. Coś go rozproszyło. Zostawił niedokończone ilustracje. W kolejnej szkole rysunki nie były lepsze, bo i w szkole nie było lepiej. Chłopiec ze strachu przed odrzuceniem nie czekał na ataki nowych kolegów. Sam zaatakował. Pierwsze zebranie, skargi rodziców, sugestia nauczycielki, że najlepiej byłoby, gdyby Marek zmienił szkołę.

Fikcja klasowa

W połowie października Magdalena Zawadzka, dyrektorka stołecznej Szkoły Wspierania Rozwoju na warszawskim Targówku, odbiera kolejny telefon od matki, której historia przypomina historię Marka. Od pierwszego dnia roku szkolnego przyjęła już 13 takich dzieci. Nowa szkoła dla dziecka to nadzieja, że tym razem maluchowi uda się zrealizować program. Albo przynajmniej nie będzie płakać, wchodząc do klasy, w której nie jest akceptowany.

Odrzucenie jest bolączką dzieci, które powinny chodzić do zwykłej szkoły, ale mają problemy emocjonalne lub nie potrafią się skupić. Szkoła powinna zapewnić im dodatkową pomoc pedagoga, psychologa, reedukatora i terapeuty. Potrzebują jej dzieci z ADHD (ok. 6 proc. populacji) lub mutyzmem wybiórczym (1 proc.), które nie są w stanie się odzywać w stresujących sytuacjach społecznych, na przykład w szkole, albo też dotknięte ciężką dyskalkulią, dysleksją lub dysgrafią.

– Indywidualna pomoc nauczyciela albo pedagoga w 30-osobowej klasie to fikcja, nawet jeśli ten ma najlepsze chęci. Nie jest w stanie zająć się potrzebującym dzieckiem w odpowiedni sposób – tłumaczy Anna Jaglińska. To samo zauważa Magdalena Zawadzka, reedukator i logopeda. – To, co wypracowywałam z dziećmi na prywatnych spotkaniach, w szkole było niszczone. Takim uczniom trzeba ciągle pomagać w zadaniach, prosić, żeby doczytali opowiadanie, a kiedy ich uwaga się rozprasza, sprytnie wysyłać po gąbkę.

– Zaburzonych maluchów jest coraz więcej. Nie wiadomo dokładnie, czemu tak się dzieje, może to wina uszkodzeń okołoporodowych albo w łonie matki – mówi psycholog dr Barbara Arska-Karyłowska ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. – Mimo wszystko mogą one uczyć się z innymi dziećmi.

Ideałem byłaby indywidualna pomoc specjalistów udzielana dziecku uczącemu się w zwykłej klasie. Nie tylko przez nauczycielkę, lecz także pedagoga lub logopedę, reagujących zawsze, kiedy dzieje się coś niepokojącego. – Ale to jest nierealne ze względu na koszty. Trzeba wybrać mniejsze zło: szkoły i klasy terapeutyczne – wyjaśnia dr Arska-Karyłowska. To z całą pewnością przystań dla takich dzieci, ale doraźna. – Docelowo, za 15 lat taka sama pomoc powinna znaleźć się w szkole rejonowej – mówi Jadwiga Bogucka z Centrum Metodycznego Pomocy Psychologiczno-Peda-gogicznej w Warszawie, odbierająca wiele telefonów od rodziców dzieci przerzucanych ze szkoły do szkoły, a także od dyrektorów nieradzących sobie z problemem.

Edukacyjne szaleństwo

We wrześniu zeszłego roku Magdalena Zawadzka z grupką rodziców postanowiła otworzyć niepubliczną szkołę terapeutyczną. Oprócz zwykłego programu oferowała dzieciom wszystkie zajęcia z psychologami i terapeutami na miejscu. – Niektórzy mówili, że to szaleństwo – mówi Zawadzka. – Ruszyliśmy z jedenaściorgiem dzieciaków: trzecio- i czwartoklasistami. Wszystkie zdążyły wcześniej kilka razy zmienić szkołę.

Trafił tam m.in. bardzo inteligentny chłopiec, który nie mógł nauczyć się czytać i pisać. A także bystra dziewczynka-milczek, która nie odzywała się przy dorosłych, a w poprzedniej szkole przesiedziała rok, nie wypowiadając słowa, w ostatniej ławce. W klasie była też uczennica z silną fobią szkolną. W ostatniej szkole miała 80 proc. absencji.

W szkole terapeutycznej rodzice płacili 500 zł czesnego. To niewiele jak na stołeczną szkołę społeczną, ale okazało się, że dużo dla uboższych rodziców. Na Toruńską przysyłali dzieci nie ze względu na zajęcia z tenisa czy jazdy konnej, ale po to, by mogły się one uczyć pod dobrą opieką.

Dzieci pracowały pod okiem pedagogów, reedukatorów, logopedów. Miały zajęcia w wyposażonej przez Fundację Polsat pracowni integracji sensorycznej (dla przejawiających trudności z koordynacją zmysłów). – Przez pierwszy tydzień dziecko jest obserwowane i ustalamy indywidualną strategię rozwoju. Obowiązuje nas zasada: to my dostosowujemy się do dziecka, a nie dziecko do systemu – tłumaczy Zawadzka. – Wszystkie zajęcia odbywają się w szkole. Nie trzeba więc pielgrzymować z poradni do poradni. W szkole terapeuta wie, jak powinien pracować nauczyciel, a ten rozmawia z terapeutą.

Eksperyment się powiódł. Każde z dzieci odniosło sukces na swoją miarę. Dziewczynka-milczek zaczęła się odzywać, jeszcze nie bezpośrednio do dorosłych, ale już przy dorosłych. Na przerwach odżyła: biega i krzyczy na korytarzu. Nieobecności uczennicy z fobią społeczną spadły z 80 do 20 proc. Ale mimo iż szkoła odniosła zwycięstwo edukacyjne, to okazała się administracyjną porażką. W połowie zeszłego roku część rodziców przestała płacić czesne. Cała ponad 20-osobowa kadra pedagogiczna zaczęła pracować praktycznie za darmo. – Odbierałyśmy telefony od rodziców, którzy usłyszeli o naszej szkole i chcieli posyłać tu dziecko – wspomina dyrektor Zawadzka. – Jednak po informacji o czesnym słyszałyśmy „Nie, dziękuję” i trzask odkładanej słuchawki.

Całkiem nowa szkoła

Postanowiły przekształcić szkołę w placówkę publiczną. – Okazało się, że z punktu widzenia prawa nie ma możliwości takiego przekształcenia. Trzeba było założyć całkiem nową szkołę – wyjaśnia Zawadzka. Do pomysłu przychylił się kurator mazowiecki. Podobały mu się merytoryczne działania placówki. „W związku z zamiarem uzyskania przez fundację zezwolenia na założenie publicznej szkoły podstawowej wyrażam pozytywną opinię” – napisał w liście do fundacji. Pomysł poparli ówczesna wiceminister edukacji Anna Radziwiłł oraz Adam Struzik, marszałek województwa mazowieckiego.

Jednak ostateczną decyzję o powstaniu takiej szkoły wydaje warszawskie Biuro Edukacji. I tu zaczęły się schody. Według ustawy nowa szkoła musi uzupełniać istniejącą już sieć. – Usłyszeliśmy, że nasza nie spełnia tego warunku, bo dzieci mogą znaleźć miejsce w innych placówkach – żali się Zawadzka.

Stanisław Sławiński, dyrektor warszawskiego Biura Edukacji, nie zgadza się z tymi zarzutami. – Szkoła nie dopełniła wszystkich formalności, a w dodatku korzystała z lokalu wydzierżawionego od miasta w sposób niefrasobliwy.

I rzeczywiście, dyrekcja szkoły ma około 70 tys. zł długu wobec miasta. To dług za użytkowanie lokalu, opłaty za media regulowano na bieżąco. Rozłożono go na comiesięczne raty, a szkoła wystąpiła do miasta z prośbą o przyznanie lokalu według preferencyjnych stawek, na przykład za symboliczną złotówkę. – Chcielibyśmy udostępnić szkole taki lokal – tłumaczy Sławiński – ale w kolejce czeka kilkadziesiąt placówek. Podaż pomieszczeń jest mniejsza od popytu.

Pomóc „Uczniowi Niedojdzie”

Mimo to szkoła działa. Chociaż wciąż na granicy bankructwa. – Zastanawialiśmy się, czy jej nie zamknąć, ale rodzice nie chcieli stracić tego, co wypracowaliśmy przez cały rok – mówi dyrektor Zawadzka. Szkoła jest dalej niepubliczna, przez co dostaje mniej pieniędzy. Uczy się w niej 26 dzieci. Z czego się utrzymuje? Z dotacji gminnych – na każde dziecko do budżetu wpływa co miesiąc kilkaset złotych. W szkole publicznej stawka byłaby dwa razy wyższa, a budynek – za darmo. W dodatku rodzice nie płacą czesnego. – Liczymy na to, że pod koniec roku przyjdzie do nas więcej dzieci – wyjaśnia pani dyrektor – i w ten sposób udowodnimy, że wypełniamy lukę.

Renata Modzelewska, mama czwartoklasisty Huberta, panicznie się boi, że nauczyciele odejdą. To możliwe, bo trudno pracować za darmo. Trudno wytłumaczyć ten fakt Hubertowi, który w Szkole Wspierania Rozwoju wreszcie znalazł swoją przystań. W pierwszej podstawówce nie radził sobie z nauką. Potem przeniósł się do klasy integracyjnej, ale nauczyciele nie dawali sobie z nim rady. Ma uszkodzenie prawej półkuli mózgu i wielkie problemy z poznawaniem literek. – W poprzednich szkołach czuł, że jest tym słabszym. Grupa już czytała, a on nie. Nauczyciele rozkładali ręce, dzieci śmiały się z niego – wspo-mina jego mama.

Tutaj nie czuje się odrzucony i gorszy. Zaczyna powoli czytać. I łatwiej mu wychodzić na podwórko do innych dzieci, kiedy nie ma za sobą ciężaru klasowego niedojdy. Nauczycielka pomaga mu przez całą lekcję. – Nie wyobrażam sobie, żeby miał wrócić do normalnej szkoły – daklaruje Renata Modzelewska. – Zginąłby tam.

Getto czy wybawienie?

Z mamą Huberta zgadza się Elżbieta Kawęcka, naczelnik Wydziału Oświaty i Wychowania dla Dzielnicy Targówek w Warszawie. „Te dzieci źle funkcjonowały w szkole rejonowej, wymagały także stałego nauczania indywidualnego i troskliwej opieki psychologa” – czytamy w jej opinii. Przytacza przykład Dominika, ucznia IV klasy, z objawami nadpobudliwości psychoruchowej. W zwykłej szkole nie mógł się skupić, popadał w konflikty z innymi uczniami. Nauczanie indywidualne nie przynosiło skutku. Od roku chodzi do Szkoły Wspierania Rozwoju. Zaczął odrabiać lekcje.

Nauczyciel co chwila sprawdza, czy zapisał zadanie i czy dziecko się nie rozprasza. Dominik nie wraca do domu z siniakami. – Częste przerwy, atrakcyjne zajęcia, zachęcanie do pracy przynoszą rezultaty – twierdzi Kawęcka. Szkoła odciąża inne placówki masowe, ale sama jest bardzo droga. Trzeba utrzymać pedagogów i terapeutów. Dlatego każdy chciałby mieć na swoim terenie taką placówkę, ale nikt nie chce jej finansować.

Jest jeszcze jeden problem: takiej szkoły nie ma w polskim systemie edukacyjnym. Oprócz szkół masowych przewidziano tam tylko szkoły z klasami integracyjnymi i szkoły specjalne dla dzieci upośledzonych umysłowo. Nie ma przejściowej formy – szkoły terapeutycznej, takiej jak warszawska podstawówka lub działająca od 15 lat podobna placówka w Toruniu, finansowana przez władze miasta.

Przeciwnicy takich szkół oskarżają je, że zamykają dzieci w getcie. – Moi uczniowie w szkole rejonowej żyli jak w getcie: odrzuceni, wyizolowani, poza klasą – kategorycznie nie zgadza się z taką opinią Leokadia Lewandowska, dyrektor toruńskiej szkoły. – Czują się częścią grupy, rośnie ich samoocena. I dopiero tu mogą naprawdę się uczyć!

Maja Gawrońska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)