Kolejka po aureole
Po śmierci Jana Kowalskiego ludzie wzdychali: To był święty człowiek. Ile wody w Wiśle i Tybrze musi upłynąć, by Kowalski trafił na ołtarze?
31.10.2008 | aktual.: 31.10.2008 07:36
Plac św. Piotra pęka w szwach. Papież uroczyście odczytuje imię nowego błogosławionego. Jego wizerunek „trafia na dywanik”. Znamy świetnie podobne obrazki. Ale czy wiemy, jak wiele musi się zdarzyć, byśmy mogli śpiewać: „Błogosławiony Janie Kowalski, módl się za nami”? Start!
Od kogo się zaczyna? Od powoda ¬– osoby, instytucji, zakonu – który wnosi o beatyfikację. W Rzymie ta postać zwana jest „aktorem”. W przypadku śląskiej mistyczki siostry Dulcissimy było to Zgromadzenie Sióstr Maryi Niepokalanej, w którym wyrastała, a ks. Franciszka Blachnickiego, założyciela popularnych oaz, jako kandydata na ołtarze zgłosiły Ruch Światło–Życie i archidiecezja katowicka. O takiej decyzji informuje się episkopat, który na swym zebraniu przegłosowuje kandydaturę. Gdy wynik jest pozytywny i zatwierdzi go przewodniczący Konferencji Episkopatu, rusza proces diecezjalny. Pierwszy etap dłuuugiej drogi na ołtarze.
Od tej chwili Jana Kowalskiego, naszego kandydata na ołtarze, możemy już nazywać sługą Bożym. Najwięcej pracy na etapie diecezjalnym ma postulator – osoba odpowiedzialna za zebranie wszystkich dostępnych materiałów na temat kandydata. Zbiera jego pisma, czyta pamiętniki i prywatne listy, gromadzi wszelkie zapiski i pamiątki. Ma niesamowicie dużo pracy. – Wystarczy przypomnieć sobie, jak wiele napisał ks. Blachnicki i ile listów pozostawił po sobie – opowiada ks. Adam Wodarczyk, postulator procesu beatyfikacyjnego założyciela oazy. – Nic dziwnego, że jego akta zajęły aż 28 opasłych tomów. Doszły do tego również materiały, które dotąd leżały w archiwach IPN-u. Prócz zbierania dokumentów przesłuchuje się świadków. Oczywiście gdy chcemy beatyfikować osobę współczesną i żyją ci, którzy ją pamiętają. – Najlepiej jeśli są to świadkowie różnych etapów życia. Niemal „od żłobka do nagrobka”, bo nakreślony przez nich portret sługi Bożego będzie najpełniejszy. Wysłuchuje się nie tylko tych, którzy zapewniają o świętości
kandydata, ale i tych, którzy zgłaszają swoje obiekcje. Kowalski błogosławionym? Po moim trupie!
Wszystkim zadaje się szereg drobiazgowych pytań po to, by ustalić jak najwięcej szczegółów na temat praktykowania przez kandydata na ołtarze heroiczności cnót. To cnoty Boskie: wiara, nadzieja i miłość; kardynalne: roztropność, umiarkowanie, sprawiedliwość i męstwo oraz cnoty czystości, posłuszeństwa i pokory.
Zabić księdza
– W czasie procesu pamiętamy o słowach Tertuliana, że chrześcijaninem nikt się nie rodzi, ale nim się staje – opowiada ks. Wodarczyk. – Bada się szczegółowo proces dojrzewania do wiary, a w przypadku procesu męczenników zbiera się jak najwięcej informacji na temat okoliczności ich śmierci i motywów, jakimi kierowali się zabójcy. To ważne informacje, bo jak się okazuje, i ten etap może budzić sporo kontrowersji. Czy zabójcy o. Maksymiliana Kolbego wrzucili go do celi śmierci powodowani nienawiścią do Kościoła? – pytali sceptycy, gdy toczył się proces oświęcimskiego więźnia. Tak – orzekła watykańska komisja. Co ciekawe, Maksymilian Maria Kolbe został beatyfikowany jako wyznawca, ale kanonizowano go jako męczennika. A śmierć ks. Jerzego Popiełuszki? – zapyta wielu – czy nie był to jedynie mord polityczny? Prowadzący jego proces beatyfikacyjny wykazują, że motywem zabójstwa kapelana „Solidarności” była nienawiść do Kościoła, cechująca cały osławiony IV Departament.
Innym dyskutowanym od wieków przykładem jest męczeńska śmierć św. Stanisława. To, co dla jednych historyków jest ofiarą męczennika, dla innych jedynie krwawym zakończeniem politycznego sporu z królem. Przez cały czas etapu diecezjalnego nad przebiegiem procesu czuwa komisja biegłych historyków i teologów. Badają, czy życie i nauczanie kandydata na ołtarze nie pozostaje w sprzeczności z nauczaniem Kościoła.
Diabeł nie ma adwokata
Zazwyczaj podczas procesu beatyfikacyjnego uroczyście ekshumuje się grób sługi Bożego. Po dokładnym zbadaniu jego szczątków są one często przenoszone na inne, bardziej zaszczytne miejsce (na przykład do miejscowej katedry). Ciało ks. Franciszka Blachnickiego przewieziono z niemieckiego Carlsbergu do Krościenka, w którym przez lata formował wspólnoty Ruchu Światło–Życie. – Przy grobie sługi Bożego można się śmiało modlić, ale nie można na nim odprawić Mszy św. Kult prywatny osoby przed beatyfikacją jest dozwolony, a nawet zalecany – opowiada ks. Wodarczyk. – Możemy na przykład śmiało modlić się o rychłą beatyfikację Jana Pawła II, a nawet prosić Boga za jego wstawiennictwem o różne łaski, ale jeśliby ktoś sprawował do niego Mszę z formularza o świętych, byłoby to nadużyciem.
Przetłumaczone na włoski kopie akt procesu diecezjalnego (tzw. transumpty) wędrują do watykańskiej Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych. Tu zaczyna się żmudny proces sprawdzania akt. W przypadku ks. Blachnickiego trwał on rok. Pracę kończy wydanie dekretu zatwierdzającego ważność procesu diecezjalnego. Podczas prac komisji postulator procesu powinien zamieszkać w Rzymie – opowiada ks. Wodarczyk, który w Wiecznym Mieście towarzyszył pracom watykańskiej komisji.
Na temat procesów beatyfikacyjnych narosło sporo legend. Przez wieki opowiadano niestworzone historie o „adwokacie diabła”, osobie starającej się udowodnić, że kandydat na błogosławionego lub świętego nie zasługiwał na ten zaszczyt. Obecnie rolę tę spełnia promotor sprawiedliwości. Czuwa nad zachowaniem norm prawnych, przygotowuje pytania dla świadków i powołuje biegłych.
Gdy papież podpisze dekret o heroiczności cnót kandydata na ołtarze, możemy go już nazywać czcigodnym sługą Bożym.
W czasie tego etapu przygotowywane jest „Positio”. To dokument weryfikujący heroiczność cnót kandydata i opinie o jego świętości. To zazwyczaj bardzo gruba księga. „Positio” Jana XXIII składało się z kilku opasłych tomów.
Niedawno przeglądałem podobną księgę dotyczącą małej włoskiej dziewczynki Nennoliny. Sześciolatka pisała codziennie listy do Jezusa, a On przychodził w nocy i je czytał. W jej rzymskim pokoiku Margherita Meo, starsza o osiem lat siostra mistyczki, ze wzruszeniem pokazywała nam starannie przygotowaną i udokumentowaną księgę. Nawet gdy po żmudnej, długiej pracy „Positio” jest już napisane, trzeba cierpliwie poczekać na swoją kolejkę.
Czekamy na cud
Tylko cud się musi zdarzyć, by Kowalski trafił na ołtarze! – kręcą głowami sceptycy. I mają rację! Beatyfikacja i kanonizacja wymagają cudu. Jest on badany w kolejnym procesie, znów na poziomie diecezjalnym i w Watykanie. Czym jest? To nadzwyczajne, niewytłumaczalne naukowo zdarzenie przypisane bezpośrednio wstawiennictwu sługi Bożego.
Liczba cudów koniecznych do beatyfikacji i kanonizacji w ciągu wieków uległa zmniejszeniu. Wymagany jest jeden cud. W przypadku procesu męczennika nie wymaga się cudu podczas beatyfikacji, ale już podczas kanonizacji tak.
Ciekawie wyglądał proces Maksymiliana Kolbego. Beatyfikowano go jako wyznawcę, zatwierdzając jeden cud. Później podczas kanonizacji (kanonizowano go jako męczennika) przyjęto ten sam beatyfikacyjny cud. Cud beatyfikacyjny musi spełniać bardzo rygorystyczne wymogi. To nie zwykłe uzdrowienie z kataru czy grypy. Chodzi o poprawę zdrowia w przypadku naprawdę ciężkiej zagrażającej życiu choroby. Co więcej, poprawa ta ma nastąpić w krótkim czasie i być trwała. W praktyce oznacza to, że za cud nie uznaje się uzdrowień z chorób nowotworowych, których cechą mogą być późniejsze nawroty. Jeśli do akt wpłynie dokumentacja takiego uzdrowienia, traktuje się je jako „łaskę”, a nie beatyfikacyjny cud.
Cud bada Consulta Medica – komisja złożona z wybitnych włoskich lekarzy. Są wśród nich i ordynatorzy rzymskich szpitali, i szanowani profesorowie medycyny. Reprezentują różne specjalności: od chirurgii po choroby tropikalne.
Badanie autentyczności cudu następuje w specjalnym „Procesie o cudzie za wstawiennictwem sługi Bożego”. Wedle zasady, przeprowadza się go w diecezji, w której miało miejsce cudowne uzdrowienie. Jeśli na przykład cud w procesie Jana Kowalskiego zdarzy się w Pradze, proces przeniesie się na pewien czas do stolicy Czech.
Beatyfikowani przed miesiącem Zelia i Ludwik Martin długo czekali na cud (w przeciwieństwie do swej córki, Małej Tereski, która tuż po swej śmierci obsypała świat zapowiadanym „deszczem róż”). Jako cud uznano uzdrowienie małego Pietra Schiliro, noworodka, który urodził się ze zdeformowanymi płucami. Długo nie pożyje – orzekli lekarze. Dziecko podłączone do respiratora leżało przez 40 dni w szpitalu. Jego rodzice rozpoczęli szturm do nieba za wstawiennictwem państwa Martin. Gdy 29 czerwca 2002 roku, w dniu imienin noworodka, lekarze zbadali malucha, przetarli oczy ze zdumienia. Chłopczyk był zdrów jak ryba. To cud! – orzekła komisja lekarska.
Niezwykle szczegółowe prace komisji prowadzone są na podstawie „Positio o cudzie”. Tym razem tom jest chudszy od poprzedniej księgi. Opisuje jedynie jeden cud. Ten etap również kończy wydanie dekretu „O cudzie za wstawiennictwem sługi Bożego”. Droga do beatyfikacji wreszcie stanęła otworem. Teraz to już tylko kwestia czasu.
Archanioł bez kanonizacji
Starożytność chrześcijańska nie znała procesów beatyfikacyjnych. Procedury te wykształciły się dopiero na początku II tysiąclecia. Wcześniej o wyniesieniu na ołtarze decydowało powszechne przekonanie wspólnoty wiernych. Jeśli umarli w opinii świętości, a po ich śmierci kult nie ustawał, Kościół uznawał ich za świętych. Trudno sobie wyobrazić kanonizację Matki Boskiej czy św. Józefa. Są i świeci, którzy… nie byli ludźmi. Na przykład święci archaniołowie Michał, Gabriel i Rafał. Niektóre osoby, przez wieki czczone jako święte, okazywały się postaciami legendarnymi.
Do czasów papieża Jana Pawła II beatyfikacje odbywały się w Bazylice św. Piotra w Rzymie. Papież z Polski zmienił tę zasadę. W Watykanie żartowano nawet, że „kiedy gdzieś podróżuje, lubi przywieźć jednego błogosławionego w prezencie” – pisze w „Fabryce świętych” Kenneth Woodward. Nic dziwnego. To właśnie Karol Wojtyła dokonał największej liczby beatyfikacji. Pius X beatyfikował 7 osób, Pius XII – 23, Jan XXIII – 4, a Jan Pa- weł II aż… 1340.
Kto w Polsce czeka na wyniesienie na ołtarze? Kolejka jest długa. W archiwach watykańskiej kongregacji leżą akta Franciszka Blachnickiego, Jerzego Ciesielskiego – przyjaciela Karola Wojtyły, inżyniera budownictwa, wykładowcy AGH, który zginął z dwójką młodszych dzieci w katastrofie statku na Nilu.
Są też akta krakowskiego bp. Jana Pietraszki, którego porywające kazania gromadziły w kościele św. Anny prawdziwe tłumy, Prymasa Tysiąclecia kard.
Stefana Wyszyńskiego, ks. Jerzego Popiełuszki czy śląskiej mistyczki s. Dulcissimy. Najgłośniejszą beatyfikacją będzie jednak z pewnością proces Jana Pawła II.
A jak z naszym Janem Kowalskim? Musimy uzbroić się w cierpliwość. Procesy trwają od kilku do nawet 100 lat. Najkrótszy był proces Matki Teresy z Kalkuty, która została błogosławioną już 6 lat po śmierci
Różnica między świętym a błogosławionym
Kanonizacja jest uroczystym aktem, poprzez który papież oświadcza, że dana osoba, praktykująca heroiczną cnotę i żyjąca w wierności łasce Bożej, jest z Bogiem w niebie i ma być czczona przez cały Kościół. Wciąga się ją do kanonu świętych (stąd nazwa „kanonizacja”). Beatyfikacja jest etapem w procesie kanonizacji. Przez nią papież pozwala na publiczny kult osoby w Kościele lokalnym, w obrębie zgromadzenia zakonnego i innych miejscach, które otrzymują takie pozwolenie. Na przykład czczony nad Wisłą Wincenty Kadłubek może być kompletnie nierozpoznawalny poza granicami Polski, a błogosławieni księża Józef Czempiel i Emil Szramek, do których modlą się Ślązacy, mogą nie być znani na przykład na Mazurach.
Marcin Jakimowicz