Klątwa wisi nad willą Chimera w Milanówku. Od trzynastu lat
Trzynaście lat temu willa zasłynęła na całą Polskę. Złą sławą, bo rozegrały się w niej dramatyczne wydarzenia. Rok po roku znikali jej właściciele. Ich ciał do dzisiaj nie znaleziono, a lokator domu wylądował za to w więzieniu. Czy jest seryjnym zabójcą? - Ten dom zabrał już trzy życia. Tylko czekam, aż przyjdzie czas na mnie - mówił przed zniknięciem właściciel Chimery. Teraz, po latach, o willi znowu jest głośno.
Zniknięcie małżeństwa Drzewińskich media często porównywały do porwania Krzysztofa Olewnika. Co łączy obie historie? Lokalne małomiasteczkowe układy i oczywiste błędy popełnione przez miejscowych śledczych. Różni to, że ciał Drzewińskich do dzisiaj nie znaleziono, a ich synowie wciąż zadają sobie pytanie, co się stało z rodzicami.
Willa Chimera przy ul. Dębowej to zwykły jednopiętrowy dom z czerwonej cegły. Jego wartość polega na tym, że leży w centrum Milanówka, a działka, na której stoi ma ok. 3 tys. mkw. Milanówek to atrakcyjna miejscówka, podwarszawskie miasto ogród, które dzieli od centrum stolicy zaledwie 40 km. Prawdziwe zagłębie gwiazd, mieszkają tutaj aktorzy, muzycy i filmowcy, m.in. Krystyna Janda, Dorota Stalińska czy Katarzyna Grochola.
Przed wojną dom należał do stryja Wiesława Drzewińskiego, który wyemigrował do USA. Po wojnie został przejęty przez PRL-owskie władze, które w 1980 r. dały tam Piotrowi B. mieszkanie kwaterunkowe. Nowy lokator zamieszkał z żoną i córką na parterze. Drzewińscy odzyskali dom i w 2005 r. wprowadzili się do niego. Zamieszkali na piętrze. Piotr B. nie był z tego powodu zadowolony. Liczył na przejęcie willi przez zasiedzenie. Zaczął wojnę podjazdową z nowymi mieszkańcami. Najpierw odciął małżeństwu wodę. Aby się umyć albo napić herbaty, musieli ją nosić baniakami od sąsiadów - pisała "Gazeta Wyborcza".
Najpierw znika żona
Wiesław Drzewiński postanowił pozbyć się niechcianego lokatora. Chciał odzyskać cały dom. Zakładał sprawy w sądzie, odwoływał się od decyzji urzędów. Bezskutecznie. A konflikt narastał. Synowie Drzewińskich byli zaczepiani i atakowani przez lokatora na korytarzu, ich mama została kiedyś przez niego pobita. Chociaż trafiła do szpitala i zgłosiła sprawę na policję, umorzono ją.
8 października 2006 r. 59-letnia Elżbieta Drzewińska wyszła rano z domu do pobliskiego kościoła św. Jadwigi na próbę chóru. Nie dotarła tam. Podobno byli świadkowie, którzy widzieli, jak na ul. Dębowej wciągano jakąś kobietę do samochodu. Scenę porwania mieli zaobserwować też dwaj kierowcy. Jeden z nich, zaskoczony szokującą sytuacją, zwolnił, a drugi przez nieuwagę uderzył w jego samochód - opisywała "Bibuła milanowska". Czy to była Drzewińska? Nie wiadomo, bo prokuratura nie zabezpieczyła nagrania z kamery monitoringu, ani nie przesłuchała świadków. Kobieta przepadła bez śladu.
Kilka tygodni po zniknięciu żony Wiesław Drzewiński przyniósł na policję znalezioną w domu kartkę. Była na niej odręcznie napisana przez jego żonę notatka: "Jeżeli umrę lub zginę w ciągu roku od tej chwili, czyli 26 września, to sprawcą mojej śmieci jest Piotr B”. Badanie wykazało, że to pismo Elżbiety Drzewińskiej - opowiadali synowie w programie "Interwencje" Polsat News.
Policjanci nie potraktowali tego poważnie. Niewykluczone, że dali wiarę zeznaniom Piotra B., który twierdził, że starsza pani wyjechała za granicę, a po zaginięciu żony Wiesław wynosił z domu jakieś torby i ich synowie "nie wyglądali na zasmuconych". A lokator miał alibi.
Uciekli za granicę?
Niemal dokładnie rok później znika Wiesław Drzewiński. Jak relacjonowali synowie w Polsat News, musiał wychodzić w pośpiechu, bo zostawił na stole kuchennym przybory do golenia, które zawsze chował. Nie napisał kartki dla synów, chociaż zazwyczaj to robił i zostawiał im pieniądze, gdy wychodził na dłużej. Wraz z nim zniknął tylko jego telefon. Mlodszy syn dzwonił do ojca, ale numer nie odpowiadał.
Miejscowa policja zbagatelizowała zniknięcie małżeństwa. Śledczy podejrzewali, że Elżbieta odeszła od męża, a ten rok później uciekł z domu, bo miał wszystkiego dosyć. Druga wersja była taka, że Drzewińscy to zaplanowali i zbiegli za granicę. W USA mieli daleką rodzinę.
Dlaczego mieliby porzucać synów, których kochali? Na to pytanie policjanci nie potrafili odpowiedzieć, ale na wszelki wypadek prześwietlili całą rodzinę Drzewińskich. Nie znaleźli śladu po zaginionej parze, a lokatora nie gnębili, bo miał alibi. Chociaż to on miał wyraźny motyw, bo śmierć małżeństwa ułatwiłaby mu drogę do przejęcia willi Chimera. Jest w niej zameldowany od 1982 r. Zgodnie z prawem, mógłby ubiegać się o jej przejęcie przez zasiedzenie. Policja szybko umorzyła śledztwo.
- Najpierw porwano moją matkę, a rok później zaginął ojciec. Zamiast szukać porywaczy, skupiono się na sprawdzaniu, czy rodzice nie sfingowali zniknięcia - starszy syn Drzewińskich nie potrafił ukryć rozgoryczenia w Polsat News.
Synowie Drzewińskich, którzy byli już wcześniej zastraszani przez Piotra B., uciekli do Warszawy. Najstarszy W. zrobił to zaraz po maturze. Mieszkali kątem u rodziny i znajomych. To rodzina chłopców zwróciła się do ówczesnego ministra sprawiedliwości o pomoc. Ten nie pozostał obojętny i w Komendzie Stołecznej Policji powstała specjalna grupa zajmująca się dochodzeniem, a śledztwo przejęła łódzka prokuratura apelacyjna. To nie pomogło i w kwietniu 2011 r. dochodzenie w sprawie zaginięcia Drzewińskich zostało umorzone.
Na zdjęciu: P. i W. Drzewińscy, synowie małżeństwa, które zaginęło
Zabójstwo na zlecenie
W lipcu 2014 r. nastąpił przełom w śledztwie. Do łódzkiej prokuratury apelacyjnej, która ostatnio zajmowała się sprawą zaginięcia Drzewińskich, przyszedł Andrzej J., były milicjant i powiedział, że jego kolega z podstawówki, teraz 64-letni Piotr B., złożył mu propozycję zabójstwa dzieci małżeństwa Drzewińskich.
Do dochodzenia włączyło się Centralne Biuro Śledcze. Litewscy funkcjonariusze udając płatnych zabójców z Rosji, spotkali się kilka razy z Piotrem B. Ten był ostrożny i zlecił im "tylko" porwanie P. i W. Drzewińskich. Oferował po 5 tys. euro za każdego z chłopców. "Zabójcy" nagrywali spotkania, a taśmy stały się głównym dowodem w sądzie. W rozmowie nagranej ukrytą kamerą B. nie ukrywał, że chciał się pozbyć synów Drzewińskich, ale zastrzegał "killerom", że musi mieć niepodważalne alibi na czas ich "zniknięcia" - opowiada Wirtualnej Polsce osoba blisko związana ze śledztwem.
18 grudnia 2014 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał, że Piotr B. jest odpowiedzialny za zniknięcie Wiesława i Elżbiety Drzewińskich i planował zabójstwo ich synów. Lokator willi Chimera usłyszał wyrok - 15 lat więzienia. Miał też zapłacić każdemu z synów małżonków Drzewińskich po 80 tys. zł zadośćuczynienia. Nie pomogły tłumaczenia lokatora, że ktoś uknuł spisek przeciwko niemu, a Elżbieta i Wiesław Drzewińscy żyją sobie spokojnie za granicą i śmieją się w kułak. Rok później wyrok się uprawomocnił.
Tajemniczy lokator
Piotr B. urodził się w 1950 r. w Milanówku. Jego ojciec był działaczem partyjnym w lokalnych zakładach Mifam, produkujących narzędzia chirurgiczno-dentystyczne. Piotr skończył szkołę mechaniczną, pracował jako elektryk. Pierwszy poważny konflikt z prawem miał w wieku 20 lat.
W październiku 1970 r. bawił się na imprezie w Brwinowie. Alkohol lał się strumieniami i doszło do tragedii. Imprezowicze uwięzili w domu dziewczynę i gwałcili ją przez kilka dni. Milicja szybko złapała uczestników domówki, ale Piotr B. ukrywał się przez dwa miesiące. W końcu sam zgłosił się na komisariat. Wylądował na trzy lata w więzieniu - pisał focus.pl. Dlaczego dostał taki niski wyrok? Nie wiadomo, bo skazanie uległo zatarciu, a akta sprawy zostały zniszczone.
Po wyjściu z zakładu karnego Piotr zrobił prawo jazdy na ciężarówki i wyjeżdżał za granicę. Jak to się stało, że po wyroku bez problemu dostał paszport? Są podejrzenia, że był współpracownikiem służb bezpieczeństwa, ale ani IPN, ani policja oficjalnie nie potwierdziły tej informacji. Jeżdżąc na tirach, Piotr B. miał dorobić się dużych pieniędzy. W końcu założył firmę transportową, jego ciężarówki stale parkowały przy willi Chimera. Potem zaczął kupować nieruchomości w Milanówku.
To była egzekucja
Jedną z pierwszych nieruchomości kupionych przez Piotra B. była działka Kamili i Adama Krawczyków w Milanówku. Byli znajomymi, a potem pokłócili się o wycięte przez Piotra B. drzewa. Krawczykowie podobno chcieli kupić willę Chimera. Mieli plany, aby otworzyć w niej fabrykę zabawek. Oboje zostali w 1994 r. brutalnie zamordowani na podjeździe własnego domu. Znalazł ich 12-letni syn. Jego mama już nie żyła, tata konał. Zdążył tylko powiedzieć do syna: "M., uciekaj". Do dziś nie znaleziono sprawców tej zbrodni. Po latach Piotr B. odkupił od syna Krawczyków dom i działkę. Młody mężczyzna nie zdawał sobie sprawy, komu sprzedaje rodzinną posiadłość.
- Mój tata miał z panem B. na pieńku. Piotr B. kupił od taty działkę, postawił tam garaż. I na naszym pasie ziemi wyciął cztery stuletnie lipy. Rodzice zgłosili to do urzędu miasta i dostał wysoką karę - opowiadał syn Krawczyków w Polsat News, już po aresztowaniu Piotra B.
Dom znów straszy
Dom, nazwany kiedyś szumnie willą Chimera, przedstawia dzisiaj opłakany widok. Wybite okna, przez które widać spalone wnętrza, meble wyrzucone na zewnątrz, rodzinne papiery i dokumenty poniewierają się na podwórku. Całość "zabezpieczona" smętnie zwisającą z drzew taśmą straży miejskiej, która w żaden sposób nie chroni budynku przed wtargnięciem obcych ludzi.
Zresztą to nie nowość. Od lat mieszkali tam bezdomni, a okoliczni mieszkańcy kradli z domu prąd. Tuż przed pożarem przedwojenną willę odwiedziła grupa "poszukiwaczy przeszłości", którzy eksplorują opuszczone budynki. Robią zdjęcia, przypominają historię zaniedbanych budynków, nie niszcząc zwiedzanych obiektów. Na fotkach, które zrobili wewnątrz domu widać, jak bardzo został on zdewastowany.
W maju doszło do serii podpaleń pustostanów w Milanówku. Trzy domy, mniej lub bardziej, na tym ucierpiały - w tym willa Chimera oraz budynki przy ul. Mickiewicza i Krasińskiego. Informację o podpaleniach dostaliśmy na platformę #dziejesię.
- Policjanci zatrzymali podejrzanego o podpalenia. To 53-letni Paweł K. Mężczyzna został ujęty niedaleko miejsca ostatniego pożaru - powiedziała Wirtualnej Polsce asp. szt. Katarzyna Zych, oficer prasowa KPP Policji w Grodzisku Mazowieckim. Paweł K. usłyszał zarzuty podpalenia trzech niezamieszkałych budynków. W więzieniu może spędzić nawet pięć lat, bo jest recydywistą.
Czy podpalenia mają związek ze zniknięciem właścicieli domu?
- Absolutnie nie. Proszę nie łączyć tych wydarzeń. Paweł K. jest bezdomnym i nie ma żadnego związku ze zniknięciem małżeństwa Drzewińskich. Nie wiadomo, dlaczego podpalał, bo odmówił odpowiedzi i nie przyznał się do winy. Wybierał jednak tylko pustostany, w których nikogo nie było. Nie podejrzewamy, żeby chciał komuś zrobić krzywdę - powiedział Wirtualnej Polsce Wojciech Ramotowski, prokurator rejonowy z Grodziska Mazowieckiego.
Jak dodał prokurator, mężczyzna został co prawda aresztowany na trzy miesiące, jednak głównie dlatego, że jest bezdomny. Normalnie prokuratura wnioskowałaby o dozór policyjny. Śledczy czekają też na raport biegłych z pożarnictwa. I jak nas zapewniają, właściciele posesji wiedzą o podpaleniu ich budynku.
Synowie też zniknęli?
Czy rzeczywiście dotarła do nich ta informacja? Wokół domu walają się dokumenty rodzinne, w środku można znaleźć dyplomy ukończenia studiów i inne papiery, które objęte są RODO, czyli rozporządzeniem o ochronie danych osobowych. Do budynku może każdy wejść, "zapraszają" otwarte drzwi i okna. Przed domem, który znajduje się tuż przy ulicy i parkuje tam wiele aut, leży butla gazowa. Prawdopodobnie wyrzucona przez straż pożarną w trakcie gaszenia pożaru. Nawet pusta może spowodować wybuch i kolejny pożar.
Śmietnikiem wokół domu nie wydaje się przejmować urząd miasta, chociaż dom przy ul. Dębowej znajduje się w zabytkowej części Milanówka, przy jednej z głównych ulic. Jak powiedział Wirtualnej Polsce sekretarz miasta Piotr Iwicki, nic nie można zrobić, bo prokuratura nadal prowadzi śledztwo. I skierował nas do straży miejskiej, która odpowiada za porządek w gminie.
- Wielokrotnie próbowaliśmy skontaktować się ze spadkobiercami posesji przy ul. Dębowej, synami właścicieli, którzy zaginęli. Niestety, pisma wracają z informacją, że nikt pod tym adresem nie mieszka albo nie odebrał przesyłki poleconej - powiedziała Wirtualnej Polsce Izabela Koźbiał, komendantka Straży Miejskiej w Milanówku.
Jak dodaje komendantka, od lat są z willą Chimera problemy, bo kiedyś okoliczni mieszkańcy kradli z niej prąd i już wtedy straż miejska próbowała nawiązać z kontakt z dziećmi Drzewińskich. Bez skutku.
Czy rzeczywiście służby miejskie nie mogą wejść na teren posesji i zrobić tam porządek? Czy tylko zasłaniają się śledztwem prokuratorskim? To raczej pretekst, bo co prawda dochodzenie w sprawie pożaru willi nadal trwa, ale teren nie jest zabezpieczony przez prokuraturę. Jeśli na prywatnej posesji są niebezpieczne odpady albo zwykły śmietnik, służby miejskie zgodnie z prawem powinny tam wejść i zrobić porządek na koszt właścicieli.
Próbowaliśmy nawiązać kontakt z synami Drzewińskich przez media społecznościowe. Nie dostaliśmy odpowiedzi. Może nie chcą wracać do przeszłości? Nic dziwnego, bo dom w Milanówku może kojarzyć im się z najgorszymi latami młodości, kiedy byli zastraszani przez lokatora i musieli stamtąd uciekać, tułając się po znajomych i dalszej rodzinie.
Czy synowie Drzewińskich kiedyś poznają los swoich rodziców? Od tajemniczego zniknięcia małżeństwa minęło już 13 lat, a zagadka wciąż nie jest rozwiązana. Jedyna nadzieja w śledczych z archiwum X.
Źródła: "Gazeta Wyborcza", Polsat News, "Bibuła milanowska", focus.pl