Kiedyś żyli wszyscy razem. Dzisiaj rabin zamawia pancerne okna
To było miasto, w którym mieszały się religie. Żyli obok siebie Polacy, Żydzi i Ukraińcy. Niewiele z tego zostało do dzisiaj. Rabin mówi, że zamontuje pancerne okna w synagodze, a Polacy, że żadne z nich kresy, skoro Polski tu nie ma.
Tuż przed wojną kołomyjski rynek tętnił życiem. Przyjeżdżali Huculi w swoich barwnych strojach, obok nich towar rozkładali kupcy ormiańscy, wokół sklepy mieli Żydzi, po rynku chodzili też Polacy i Ukraińcy.
Ale dzisiaj Żydów zostało kilkudziesięciu. Rabin mówi, że zamówił już do synagogi pancerne okna i drzwi. Boją się, bo raz ktoś wtargnął do środka podczas modlitwy, innym razem wybił szyby, na ścianach namalował swastyki.
Ormian nie ma od dawna, Polaków też jest coraz mniej. Starsi umierają, rodziny się mieszają, a młodzi i tak zwykle wyjeżdżają. I dziwią się tym, którzy mówią o kresach, które są polskie. Uważają, że trzeba żyć, a historię zostawić.
Gdzie szum Prutu
Kołomyja leży na Pokuciu, dzisiaj to Ukraina. Przepływa przez nią rzeka Prut, która dalej ciągnie się wzdłuż granicy Rumunii i Mołdawii. Miasto istnieje od wieków, niezmiennie, w przeciwieństwie do granic wokół niego. Te zmieniały się wielokrotnie.
Historia miasta zaczęła się od króla Kolomana z węgierskiej dynastii Arpadów. Podobno to on założył Kołomyję, którą do Polski włączono dopiero dwa wieki później. Następnie o całe Pokucie wybuchł spór Polski z Mołdawią, ostatecznie jednak zgarnęła je Polska.
Minęły kolejne dwa wieki, rządzili Polacy, ale potem Kołomyja trafiła pod zabór austriacki. Ci rządzili ponad sto lat, aż wybuchła pierwsza wojna światowa. Później władzę przejęli na krótko Ukraińcy, na jeszcze krócej Rumuni, a po nich wrócili Polacy.
Barwna przedwojenna
Tętniący życiem rynek otaczały wtedy żydowskie sklepy. Hammer prowadził kantor, niedaleko Najder miał aptekę. Obok włosy ścinał fryzjer Hoffman, zęby leczył dentysta Gottfried, a kawałek dalej zegarki naprawiał zegarmistrz Zuckerman.
Dwudziestolecie międzywojenne było barwnym czasem. Rusini w haftowanych koszulach mieszali się z eleganckimi dżentelmenami w melonikach i Żydami w jarmułkach. Pełno było w mieście synagog. Na niektórych ulicach stały po dwie, łącznie działało ich kilkanaście, do tego kilkadziesiąt domów modlitwy.
Dzieci uczyły się razem w szkołach, niezależnie od wyznania. Żydzi co piątek palili świece, na drugi dzień zbierali się w synagogach, modlili się i czytali torę. Potem dzwony wzywały katolików na mszę, Polacy szli do kościołów, a Ukraińcy modlili się w cerkwiach.
Żydów było w mieście najwięcej, kilkanaście tysięcy, drugą najliczniejszą grupę stanowili Polacy, trzecią Ukraińcy. Jednak pod tym barwnym, wielokulturowym obrazem tliły się konflikty.
Jedni drugich mordowali
Ukraińcy nie mogli zapomnieć krwawej wojny, którą stoczyli z Polakami o niepodległość. Polacy ich stłumili, potem zaprowadzili swoje rządy. Wyrzucali z urzędów wszystkich, którzy nie złożyli przysięgi na wierność państwu polskiemu.
Zaś Polacy pamiętali wcześniejsze ukraińskie zbrodnie. Wtedy ci palili całe gospodarstwa, mordowali polskie wsie, nie oszczędzali kobiet i dzieci. Władze chciały polonizować całą Galicję Wschodnią, zlikwidowały nawet ukraińskie katedry na Uniwersytecie Lwowskim.
Ukraińcy siali swój terror, a Polacy pacyfikowali całe wsie, gdy kogoś podejrzewano o współpracę z nacjonalistami. Na niczym kończyły się próby pojednania, Ukraińcy zamordowali polskiego ministra, który odpowiadał za mniejszości. Obie strony zabijały się nawzajem, obrzucając oskarżeniami.
Żyć teraźniejszością
Nad miastem wiszą deszczowe chmury. Ukraińska flaga powiewa na wieży ratusza. Idziemy wzdłuż kamienic, mijamy plac, na którym wiszą portrety poległych w Donbasie żołnierzy. Obok stoi rzeźba, zespawana z odłamków granatów. Nad nią widać czarno-czerwoną flagę, symbol UPA.
- Dla mnie ta flaga jest historią - wzrusza ramionami Roman.
Roman jest polskim dziennikarzem, którego rodzina żyje w Kołomyi od pokoleń. Pisze do Dziennika Kijowskiego i innych polskich gazet, wciąż wychodzących na tych terenach.
- Jak Polakom zachce się kresów, to Niemcom zachce się Breslau, Danzig, Stettin - mówi dalej. - O tym wszystkim trzeba zapomnieć i po prostu żyć.
Mówi, że dzisiaj nikt Polakom nie przeszkadza. Obchodzą swoje święta, chodzą do swojego kościoła, gdzie ksiądz odprawia mszę po polsku. On nawet nie myśli o tym, żeby do Polski się przeprowadzać.
- Mam tu dom, moja matka tu mieszka, siostra. Komu ja będę w Polsce potrzebny? - pyta.
Opowiada, jak za Ukrainy znów powstał Kościół, ludzie pracowali społecznie, żeby go odnowić. Tak samo na cmentarzu. Tam nagrobki można czytać niczym księgę. Widać, co kto robił, wypisano to na płytach. Tu leży adwokat, tam lekarz, urzędnik, rzemieślnik.
Głośno zrobiło się o tym cmentarzu, gdy ktoś go zdewastował. Pokazywano zdjęcia połamanych krzyży. Mieszkańcy mówili o swoim oburzeniu, podejrzewali, że to prowokacja.
- Po dwóch dniach krzyże odnowili i koniec - mówi Roman. - We Wrocławiu niemieckie cmentarze zburzono, a Niemcy cicho siedzą.
Znikający koloryt
Gdy wybuchła druga wojna światowa, najpierw wkroczyły do Kołomyi wojska sowieckie. Niektórzy witali je z entuzjazmem, chlebem i solą. Rozpoczęła się okupacja, wraz z nią aresztowania i zsyłki na Syberię. Gnębiono tych, których nazywano burżujami.
Potem weszli Niemcy. Zaprowadzili swój terror, Żydzi szeptali o przyszłości przerażeni. Mieszkańcy miasta ginęli w masowych egzekucjach. Niemcy rozstrzeliwali Żydów, niedługo potem zamknęli ich w gettach. Zabijali na ulicach albo wywozili do obozów.
Tak zginęli niemal wszyscy Żydzi. Ocaleli lekarze, którzy pracowali w szpitalu lecząc Niemców. Garstce udało się ukryć, niektórzy spędzili całą okupację pod ziemią, w piwnicach. Niewielka część uciekła, ale po wojnie nie wróciła, wyjechała w świat.
Swoje domy musieli też opuszczać Polacy. Pakowali dobytek do pociągowych wagonów, wyjeżdżali do miast, z których dopiero co wyprowadzili się Niemcy. Jechali na Dolny Śląsk, do Zabrza, Wrocławia, Legnicy, czasem Opola.
Kresy, czyje to kresy
Pośrodku jednego z placów stoi ogromna, kolorowa pisanka. Znak rozpoznawczy dzisiejszej Kołomyi. Pod nią turyści robią sobie zdjęcia, słychać pojedyncze polskie słowa.
Takich wycieczek przyjeżdża tu sporo, wielu Polaków gna sentyment. Jedni szukają dawnych domów, inni pierwszy razy widzą to, o czym opowiadali im rodzice. Jednak Polaków mieszka tu coraz mniej.
- W zeszłym roku z naszego towarzystwa zmarło siedem osób - kręci głową Włodzimierz.
Włodzimierz jest prezesem jednego z polskich towarzystw. Opowiada, że prowadzą polską szkołę, w której uczą języka, choć najczęściej chodzą tam dzieci z mieszanych rodzin albo takie, które po prostu chcą nauczyć się mówić po polsku.
- U mojej żony jest tak, że ma w rodzinie i polskie korzenie, i ukraińskie - opowiada. - Obchodzą polskie i ukraińskie święta, odwiedzają się nawzajem.
Mówi, że rodzin polskich, takich, żeby było małżeństwo dwójki Polaków, jest już bardzo niewiele. Większość wyjechała. Pytam więc, jak to jest z tą polskością. O kresy, które zdaniem niektórych są polskie.
- Co oni myślą o Wrocławiu? - Pyta w odpowiedzi. - Na pewno nie mówią, że trzeba go oddać Niemcom. Tylko z Niemcami się przeprosiła Polska, a z Ukraińcami nie może.
Synagoga z szybą pancerną
Jeszcze mniej jest w mieście Żydów. Ich przedwojenne nagrobki leżą w krzakach, porąbane na części. Wokół rozrzucone są plastikowe butelki, na wierzchu leży spleśniały chleb. Reszta płyt jest drogą do garażu, jeżdżą po nich samochody, rozchlapując błoto.
- Na rynku stał pomnik Lenina. Gdy go burzono, okazało się, że cokół zrobiony jest z macew - opowiada rabin.
Inne macewy wyglądają jak sterta gruzu, leżą pod ogrodzeniem parku. Niektóre są połamane, inne w całości, czasem da się odczytać nazwiska. Jedna ze stert leży tuż przy ścieżce, mijają ją setki osób.
- Ludzie przychodzą na modlitwę, wychodzą i zamykamy synagogę - mówi dalej rabin. - Były różne incydenty, nawet podczas modlitwy.
Zdarzyło się, że ktoś wybił szyby w oknach, namazał faszystowskie symbole na ścianach. Raz podczas modlitwy wbiegły do środka dwie osoby, krzyknęły Heil Hitler i uciekły. Zainstalowali kamery, jedną skradziono, druga nagrała, kto ukradł pierwszą, ale policja nie znalazła złodzieja.
- Teraz zamówiliśmy drzwi pancerne, okna będą oklejone folią, której nie przebije kamień - wzdycha.
Rabin pokazuje zdjęcia budynków, które kiedyś były synagogami. Dziś są obwieszone szyldami, niektóre już nie istnieją. Mówi, że społeczność liczy kilkadziesiąt osób, żadna nie pochodzi z Kołomyi. Przyjechały tu z innych miast.
Macewy na cmentarz ściągali z różnych miejsc, bo nawet dziedziniec przed ratuszem był nimi wyłożony. Cmentarz to właściwie park, miejski skwer, po którym spacerują mieszkańcy. Miasto chciałoby, aby to się nie zmieniło.
- Są walki z miastem, nie chcą nam przyznać tego terenu - denerwuje się rabin.
- Co z macewami, jak zrobią park? - pytam.
- Nic. Bo nie będzie parku - opowiada zdecydowanie. - Tam są pochówki, tego się nie zmieni. To jest cmentarz.