PolskaKiedy płaczę

Kiedy płaczę

Juliusz Machulski za 20 złotych zabiera nas w podróż do PRL-u, by pokazać, że bez tamtego świata nie byłoby dzisiejszego szczęścia, reżysera Machulskiego ani „Seksmisji”.

Kiedy płaczę
Źródło zdjęć: © Renata Rajchel

18.12.2008 | aktual.: 18.12.2008 07:39

_ Rozmowa odbyła się 9 grudnia 2008 roku w Warszawie_

Na pańskiej ostatniej komedii prawie się poryczałem, ale nie ze śmiechu.

– Na moim najnowszym filmie, dlaczego zaraz komedii?

Na plakatach jak wół stoi „Ile waży koń trojański? – komedia ponadczasowa”.

– To jest komedia o uczuciach, więc ryczeć też można.

* Nie sądziłem, że ma pan w naturze zabawy w stylu Harry’ego Pottera, więc te trochę magii, czyli przemieszczanie się głównej bohaterki w czasie z roku 2000 do 1987, w PRL, trochę mnie zaskoczyło.*

– To jest natura scenarzysty filmowego, nie Pottera.

Nie marzenie dziecka, które odnalazł w sobie scenarzysta?

– Jeśli już, to wolałbym się przenosić w przestrzeni, być w Nowym Jorku, za chwilę w Afryce. Męczy mnie fizyczne przejeżdżanie z miejsca na miejsce, a nie upływ czasu.

* Taki film powstał w USA, nazywa się „Skoczek”, o mężczyźnie, który przemieszcza się, gdzie chce, w ułamku sekundy.*

– Takie rzeczy chciałbym umieć. Film to powinno być jakieś marzenie, większe niż to, co nam się w życiu zdarza. W tym filmie zrealizowane marzenie o cofaniu się w czasie zniechęca do takich eksperymentów. Pokazuje, że może rozwalać to, czym się za mało cieszymy dziś, co wydaje nam się małe, nieważne czasem. Carpe diem – to bliska mi myśl.

Bohaterka wraca do późnego PRL-u. Scenarzysta i reżyser chciał, żeby widzowie śmiali się z PRL-u czy przypominali sobie, jak to było wtedy uciążliwie?

– Raczej to drugie. Możemy niby śmiać się z jego absurdów, że ktoś mieszkał w Warszawie, więc nie mógł wynająć pokoju w hotelu w Warszawie, bo był taki przepis, ale czy to są rzeczy śmieszne? Raczej kretynizmy. Mam taką teorię, że PRL najwięcej zła wyrządził ludziom na takim podstawowym poziomie życia codziennego, bo pewne rzeczy proste utrudniał jak cholera. I to mam za złe PRL-owi. Bo jak ktoś działał w opozycji czy szedł się bić z ZOMO, rzucał płytami chodnikowymi, to mogło to się skończyć dla niego dramatycznie. Ale jak ktoś chciał być normalnym obywatelem, zjadaczem chleba, to też nie mógł nim być, bo nie było papieru toaletowego i większości normalnych rzeczy i zachowań. Tak trywialnych, że nie ma co o nich mówić, ale na co dzień dobijających, mnie przynajmniej. * Spodziewa się pan raczej płaczu czy śmiechu widzów?*

– Obu tych reakcji we właściwych momentach. Sam płaczu się nie wstydzę, lubię płakać, to się rzadko zdarza, ale zdarza. Ostatnio płakałem na „Małej Moskwie”. Wzruszający film, prawdziwy, epicki, z rozmachem, wierzy się w ten wykreowany świat, w bohaterów, i dlatego się płacze. Czasem płacz może być pewnego rodzaju komplementem, przynajmniej w moim wypadku tak jest.

Czy ma pan – oprócz tego, że źle pan o nim myśli – jakiś senty-ment do PRL-u?

– Myślę źle w tym sensie, że to było takie upierdliwe jak bolący ząb, a nie jakaś codzienna trauma.

Ale zrobił pan wtedy swój najgłośniejszy film „Seksmisja”, za który do dzisiaj dostaje nagrody stulecia, tysiąclecia.

– Oczywiście, że to dzięki PRL-owi zrobiłem taki film. Mało tego, ostatnia profesjonalna kinematografia, którą pamiętam, była właśnie w PRL-u. Mieliśmy pomocniczo-twórczych pracowników z prawdziwego zdarzenia, mówię o inscenizatorach, o sztukatorach... Na przykład w filmie „Jak rozpętałem II wojnę światową” oni „wybudowali” Afrykę Północną w Łodzi, na ulicy Łąkowej. I to wygląda prawdziwie. Takich możliwości dzisiaj nie mamy. W kinematografii wtedy były złote czasy, jeżeli chodzi o pieniądze, ale była cenzura, nie o wszystkim można było mówić. Więc ja bym i tak cały ten dobrobyt filmowo-materialny z PRL-u zamienił na to, co mamy dzisiaj – skromność środków, ale w wolnym kraju. Codziennie się budzę i wiem, że każdy dzień jest jak Boże Narodzenie, bo tego mogłoby nie być. Jak mówi bohater w ostatnim filmie, „to będzie jeszcze trwało z 200 lat, taki solidny jest ten komunizm”, że inny świat nas już nie będzie dotyczył. I nagle dostaliśmy go w prezencie.

Oglądając „Ile waży koń trojański?”, pomyślałem, że przydałoby się umasowić pomysł scenariuszowy i mniej więcej raz na dwa miesiące wysyłać każdego Polaka chociaż na trzy godziny do PRL-u. Wtedy zaczniemy doceniać to, w czym żyjemy.

– Oczywiście, żyjemy tak jak mówi główna bohaterka, wspominając przyszłość: „Będzie wolność, ale nikt tego nie będzie zauważał”.

W tym sensie to gorzki film?

– Jest gorzki?

Jest.

– Ale jest też taka ulga, kiedy w nim wracamy z tego PRL-u do „dzisiaj”. Więc razem to jednak wiara w to, że świat jest raczej dobry, a dowodem na to jest też to, że PRL się skończył. Ta wiara to najważniejsze, co mam w życiu, to, że ludzie raczej są dobrzy, że świat raczej jest dobry, bo inaczej skończyłby się chyba dawno temu. * Musiał pan dojrzeć, żeby zrobić film o miłości?*

– Myślę, że tak.

Wie pan coś więcej o niej dzięki temu, że jest starszy?

– Bardziej doceniam każdy dzień życia.

Przecież zawsze był pan takim „doceniającym” mężczyzną, domatorem wsłuchanym w żonę...

– Tak jest od jakiegoś czasu. Ale może dotąd wstydziłem się w taki otwarty sposób mówić o uczuciach.

Czemu?

– Nie wiem do końca. Może nie miałem odpowiedniego tematu, a może dlatego, że złapałem się tych tematów łotrzykowsko-kryminalnych i to mi wychodziło? Na przykład „Vinci”, który bardzo lubię.

To trochę taki film zabawka.

– Szedł w kinach w Niemczech, w Chinach, kupili go jako normalny film, a nie jako upośledzony. Film zabawka, ale fajna. Ale chciałem czegoś więcej. I zrobiłem chyba jeden z dojrzalszych filmów o uczuciach, a rzadko się o takich rzeczach robi filmy.

I na dodatek dobrze się kończy, uczucia dobrze się kończą.

– Jest taka stara zasada filmowa, że jak nie wiadomo, jak skończyć, to lepiej niech się dobrze kończy, bo jak źle, no to po co? W moim wieku nie toleruję już złych zakończeń, bo mówię: a po co mi to?

No co pan!

– Oczywiście, nawet w „Locie nad kukułczym gniazdem” Nicholson nie żyje, ale Indianin uciekł, więc jest jakieś światełko. Musi być nadzieja albo w każdym razie obietnica nadziei. Nie lubię filmów, które się źle kończą.

Amerykanie zaczęli robić takie filmy, choćby „To nie jest kraj dla starych ludzi”.

– Ten film w ogóle mnie nie dotyczył, nie wiem, o co w nim chodziło.

Może pan stetryczał na starość?

– Na pewno nie udaję młodego hiphopowca czy kogoś, kto używa slangu młodzieżowego, żeby się odmłodzić o 20 lat. Powoli się wycofuję, doceniam uroki życia poza filmem. Nie robię filmu jedynie dlatego, że to jest mój zawód, tylko każdy kolejny film musi mi dawać jakieś minimum satysfakcji, żeby mi się chciało wstawać i robić film codziennie, bo to jest strasznie trudne.

A robił pan kiedyś film, do którego nie chciało się panu wstawać?

– Nie, bo się pilnuję i robię tylko takie, które mi się podobają. A dzisiaj był moment na ten film.

To udany film?

– Jestem zadowolony. To trochę inny film niż te, które mamy na polskich ekranach. * Wie pan, jacy są polscy telewidzowie, tak naprawdę czekają, aż zrobi pan następny...*

– ... „Vabank”.

Nie.

– „Kiler”.

Nie. „Seksmisję”. Jest pan niewolnikiem sukcesu tego fil-mu?

– Nawet jeśli, to tego nie czuję. Mało tego, „Seksmisja” wyszła jakby przypadkowo, w szczęśliwym splocie okoliczności, nie sposób było tego sukcesu zaprogramować, więc nie mam w związku z tym żadnego napięcia.

Właściwie dlaczego potem nie położył się pan na łóżku i nie mówił do końca życia: jestem twórcą „Seksmisji”? Pan tak lubi leżeć w łóżku...

– Z czegoś musiałem płacić rachunki, to nie były takie czasy, że za zrobienie filmu, nawet kasowego, można było żyć. PRL nas wykorzystywał. W Związku Radzieckim obejrzało ten film 40 milionów, a ja nie miałem z tego ani kopiejki. Robię pewnie straszny błąd, bo jakbym chciał mieć wygodne życie i dużo pieniędzy, to powinienem robić kolejne „Vabanki”, „Kilery”, „Seksmisje”. Ale nie lubię się zmuszać do czegokolwiek. Mam czarny pas w asertywności. A tak poważnie, to może jest przerost ambicji, może mój problem polega na tym, że jestem ambitny w kinie, które już nie jest ambitne. Może to jest jakaś paranoja, ale jestem. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy film był ważniejszy od zwiastuna tego filmu.

Polański powiedział, że trailery zabiły filmy.

– I Billy Wilder też tak powiedział.

Ale robiąc kolejne filmy, musi pan sobie zdawać sprawę, że będzie je oglądać coraz bardziej ogłupiały widz.

– Więc mam robić dla niego głupie filmy?

Nie wiem, jakoś musi pan z tego wybrnąć...

– Wierzę, że nie wszyscy widzowie są ogłupiali. I czasem nie wiem, jak głęboka jest ta warstwa płytkości, czy z braku laku chodzą na takie filmy, bo nie ma innych? Myślę, że widzowie też doceniają, jak się ich traktuje poważnie. Mimo że czasy się zmieniły, do kin chodzi pokolenie, które mówi innym językiem, i my razem, we dwóch za nimi nie nadążamy. A może nie trzeba? Na pewno nie będę się podlizywał młodej widowni. Póki mi będą dawać pieniądze na filmy, będę robił takie, jakie chcę robić, a jak przestaną, to się zajmę czym innym. * Zawsze chciał pan robić filmy masowo oglądane.*

– Tak, ale pod warunkiem że mi to łatwo przychodzi. Jeżeli trzeba spekulować, robić z powodu scenariusza badania rynku, sondy internetowe, pytać internautów, kto ma zagrać, to to mnie w ogóle nie interesuje, bo ja uważam, że oni nie mają o tym pojęcia. Oczywiście widz ma zawsze rację, ale równocześnie nie ma pojęcia o robieniu filmów. Nigdy się nie poniżę do tego, żeby pytać widza o zdanie.

Kogo więc pan pyta?

– Żonę, córkę. Zresztą punkt wyjścia „Ile waży koń trojański?” był trochę autobiograficzny, bo my z Ewą mamy udany związek i czasem sobie mówimy: a co by było, gdybyśmy się wcześniej spotkali? I z takich rozmów przyszedł mi pomysł na film, w którym kobieta, której się fantastycznie żyje, a która chce mieć jeszcze lepiej, cofa się w czasie. Jest młodsza, ale nie szczęśliwsza. To mi się wydało dobrym napędem dla filmu. Długo nie mogłem z tym scenariuszem nic zrobić, od 2001 roku, nawet dałem go do przetłumaczenia i próbowałem nim kogoś zainteresować przez mojego agenta hollywoodzkiego. Jednak pomyślałem sobie, że gdyby się ktoś tym tam zainteresował, to film straci ten czas z PRL-u.

Bo to jest podróż ze świata do świata, to nie jest tylko młodszy świat, PRL to jest inny świat.

– Dlatego zrozumiałem, że to jest absolutnie polski scenariusz.

Pan będzie reżyserem i scenarzystą do końca życia czy planuje jakąś pomostówkę?

– Myślę, że jest taki moment w życiu reżysera, że nie powinien już robić filmów.

Bo co?

– Bo już nie czuje bluesa.

Nie czuje widowni i dlatego nie umie zrobić filmu?

– Nie chodzi o wielkość widowni, są filmy, które mają małą widownię, ale stałą. Nie wiedzą, jaki powinien być współczesny film. Na przykład filmy Billy’ego Wildera w pewnym momencie przestały być śmieszne, a był przecież mistrzem śmiesznych filmów. Kawalerowicz mógł nie zrobić „Quo vadis”, i tak byłby wielkim reżyserem. Zawsze może być o ten jeden film za daleko.

Pan myśli, że będzie wiedział, kiedy trzeba przestać?

– Myślę, że Ewa mi powie albo córka. Może nagle zobaczę, że filmy są takie, jakich ja bym już nie potrafił albo nie chciał robić.

I co wtedy?

– Może będę pisał sztuki, teatralne, komedie, farsy, na to jest zapotrzebowanie. Teatr Powszechny w Łodzi robi teraz moją sztukę, 17 stycznia jest premiera. Trochę kombinuję, jak się przebranżowić się na dramato-komediopisarza. Boję się momentu, kiedy nie będzie mnie ciekawiło robienie filmów, bo wtedy będę wiedział, że nie należy ich robić, że robię je tylko dlatego, że to jest mój zawód. Wtedy koniec. * Odbierając ostatnio Złotą Kaczkę dla „Seksmisji” jako komedii stulecia, co pan sobie pomyślał: Kurczę, znowu ta „Seksmisja”...?*

– Nie spodziewałem się, że tak długo przetrwa ten film, lubią go pokolenia, które nie mogą go pamiętać z kina. Po prostu miałem szczęście w życiu, że taki film zrobiłem, i tyle. Robiąc go, miałem naprawdę duszę na ramieniu, czy ktoś na niego pójdzie, bo tutaj stan wojenny, imponderabilia, a ja tu robię film o facetach i gołych babach, nie wiedziałem, że to się tak spodoba.

Nie męczy pana nieśmiertelność tego filmu?

– Nie, to jest bardzo przyjemne i z tego można żyć. Ale nie czuję, że się mam z jego legendą ścigać. Moim mistrzem był Kubrick, który robił w każdym gatunku jakieś arcydzieło i zmieniał gatunek. Ja też czegoś takiego próbowałem. Zrobiłem „Vabank”, komedię retro, to powiedziałem, że teraz zrobię komedię science fiction – tak wtedy kombinowałem.

W „Ile waży koń trojański?” przenoszenie się w czasie mogłoby być realizacją marzeń chłopięcych. To mi nie pasuje do pańskiego mieszczaństwa.

– Jestem mieszczański, ale to chyba mój osobisty spadek po PRL-u. Gdybym się wychował we Francji, w Stanach, to pewno bym był takim lewakiem, a przez ten PRL świadomie zmierzam do mieszczaństwa. Bo PRL wszystko z nas wyprał, mówił, że wszyscy są równi, że Związek Radziecki i komunizm to rzeczy najfajniejsze. Dlatego ja świadomie wolę dobre hotele niż jakieś alternatywne dziadostwo.

Przekorny mieszczanin Machulski ma marzenia?

– Prawdziwe marzenia nie są po to, żeby je zdradzać, szczególnie w gazecie.

Dlaczego?

– Jestem skryty, bardzo.

I jest pan tym, kim chciał być?

– Zawsze można było lepiej, ale jestem pogodzony ze sobą. Jestem trochę leniwy, więc dla mnie ważne jest, żeby mi to łatwo przychodziło. Żeby robić bez wysiłku, a z sukcesem.

No to czas na buchalterię sukcesu. Ile ten film musi mieć widzów, żeby się zwrócił?

– Pół miliona widzów.

A jak przyjdzie 250 tysięcy, to co sobie pan pomyśli?

– No, szkoda, film był o wiele lepszy. * Ostatnio chyba nie było najlepiej?*

– Na ostatnim było 350 tysięcy.

To nie najlepiej, „Lejdis” obejrzało prawie dwa i pół miliona.

– Nie zamieniłbym się.

Dlaczego? Nie uśmiał się pan na „Lejdis”?

– Nie. Oczywiście z sukcesem się nie dyskutuje, ale nie przemawiało do mnie to poczucie humoru. Lubiłem ich pierwsze filmy, były lepsze.

Może jest tak...

– ...że to są początki tego mojego końca.

Tak, ludzi bawi, a pana już nie.

– Może tak jest, ale nie mogę udawać przed sobą. Film, który się składa ze skeczów, już nie ma struktury scenariusza, tylko kolejne śmieszne numery, to jest dla mnie trochę za mało. Mimo że, jak się okazuje, to się sprawdza. Mnie się wydaje, że to są jednorazowe filmy, jednorazowa przyjemność, do której możemy nie wracać. Może się mylę.

Ma pan już następny scenariusz czy jeszcze żyje tym filmem?

– Mam już następny projekt, nie mój scenariusz, ale...

Gatunek?

– Komedia.

Czyli znowu zmierzy się z własną legendą. Kiedyś pan polegnie.

– Nie za każdym razem gra się na Wembley, czasem można wygrywać i na mniejszych boiskach.

rozmawiał Piotr Najsztub.

Juliusz Machulski, 53 lata. Jego „Seksmisję” oglądał w Polsce sam Michaił Gorbaczow. Tak się ubawił, że natychmiast kazał sprowadzić film do ZSRR, oczywiście z odpowiednimi cięciami. Produkcja sprzedała się też w USA i oczywiście w Polsce. Jak zresztą większość filmów właściciela jednej z największych wytwórni w naszym kraju – Zebry. Machulski gen filmowy odziedziczył po rodzicach aktorach: Halinie i zmarłym przed miesiącem Janie Machulskim. Jest specjalistą od kina rozrywkowego ( „Vabank”, „Kingsajz”, „Kiler”). Kilka razy błysnął na ekranie jako aktor, między innymi w „Personelu” Krzysztofa Kieślowskiego. Jako scenarzysta, reżyser bądź producent był wielokrotnie nagradzany, głównie na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)