Każdy zapłaci "składkę wojenną". Izraelski generał pokazał linie frontu na Bliskim Wschodzie
Benzyna będzie jeszcze droższa. Do ceny już niedługo zaczniemy doliczać "cegiełkę" na finansowanie konfliktu na Bliskim Wschodzie. Przy okazji pomożemy Rosji wyjść z finansowych tarapatów. Karty w tej rozgrywce zostały rozdane. Rachunek każdy z nas dostanie na swojej ulubionej stacji benzynowej.
Dowódca izraelskiej armii gen. Gadi Eisenkot udzielił wywiadu saudyjskiej gazecie "Elaph". Już samo to brzmi nieprawdopodobnie. Nigdy jeszcze przedstawiciel izraelskich władz oficjalnie nie rozmawiał z Saudyjczykami, a tymczasem oficer stojący na czele armii, przedstawianej w świecie arabskim jako uosobienie wszelkiego zła, opowiada o współpracy w walce ze wspólnym wrogiem.
Eisenkot podkreślił, że Izrael i Arabia Saudyjska zgodnie uważają Iran za "rzeczywiste i najpoważniejsze zagrożenie" dla Bliskiego Wschodu. Jeszcze większą niespodzianką jest gotowość Izraelczyków do dzielenia się informacjami wywiadowczymi z "umiarkowanymi państwami arabskimi". Okazuje się przy tym, że izraelski generał uczestniczył w spotkaniu z dowódcami amerykańskiej armii w Waszyngtonie i przynajmniej wysłuchał tam tego, co Saudyjczycy mają do powiedzenia.
Chrześcijanie w kolicji z wahabitami
Wywiad Eisenkota wytycza ramy nowej, potężnej koalicji. Izrael jest militarnym i technologicznym mocarstwem regionalnym. Saudyjczycy mają pieniądze i ambicje. Do tego dochodzi patronat amerykański i zbiór mniejszych sojuszników takich jak Kuwejt czy Jordania. Nękany wewnętrznymi problemami Egipt, czyli tradycyjny kandydat na przywódcę świata sunnickiego, wypadł na razie z gry.
W kierunku sojuszu sunnicko – izraelskiego dążą także chrześcijanie z Libanu. Nie przypadkiem delegacja maronitów, uznających zwierzchnictwo papieża w Rzymie, odwiedziła ostatnio Rijad, stolicę Arabii Saudyjskiej. Czy oznacza to, że Saudyjczycy, a więc wahabici oskarżani o radykalizm, finansowanie meczetów i rozpowaszechnianie Koranu nagle przestaną być przedstawiani jako zagrożenie dla Zachodu?
Militarny upadek Państwa Islamskiego upraszcza sytuację na bliskowschodniej szachownicy, choć zarzut wspierania terrorystów nadal będzie używany przez przeciwników koalicji saudyjsko – izraelsko – amerykańskiej. Nawet Eisenkot w wywiadzie dla "Elaph" musiał powtórzyć, że dowodzona przez niego armia nie wspiera sunnickich terrorystów w Syrii.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Sojusz Moskwy, Teheranu i Ankary
Irańczycy też nie są sami i działają w porozumieniu z Rosją i Turcją. Prezydenci tych trzech krajów spotkają się w Soczi już 22 listopada. Interesy Teheranu, Moskwy i Ankary nie zawsze w pełni się pokrywają, ale zdecydowanie więcej te stolice łączy, niż dzieli.
Irańscy radykałowie marzą o szyickim świecie od Iran po wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego i są bliscy zrealizowania tego planu. Nieudolna, bliskowschodnia polityka kolejnych administracji w Waszyngtonie zneutralizowała Irak, który blokował ich ambicje. Teraz Bagdad znajduje się pod wyraźnym wpływem Teheranu. Reżim prezydenta Assada w Syrii przetrwał wojnę domową wyłącznie dzięki wsparciu szyitów z Iranu i Libanu oraz interwencji Rosji.
Moskwa powróciła na Bliski Wschód, z którego została wykluczona po upadku ZSRR. Rosjanie mają nadzieję nie tylko zarobić na odbudowie regionu i sprzedaży broni, ale także zyskali karty przetargowe w rozgrywce globalnej. Bliski Wschód daje wpływ na światową gospodarkę, oddziałuje na Europę i pozwala utrzeć nosa Amerykanom.
Słabość, albo wręcz niechęć Zachodu popchnęła Turcję w kierunku Rosji i Iranu. Ankara ma drugą co do wielkości armię NATO i tradycyjnie jest rywalem Moskwy. Jednak Europa nie akceptuje działań prezydenta Erdogana, który równocześnie potrzebuje sojuszników w walce z Kurdami powiązanymi z USA. To doprowadziło do niezwykłego wręcz zbliżenia pomiędzy Turkami i Rosjanami.
Bliskowschodnia mapa interesów i zależności jest oczywiście znacznie bardziej skomplikowana. Sytuacja po militarnej klęsce Państwa Islamskiego jednak się klaruje. Główną osią sporu będzie teraz konflikt o dominację nad regionem pomiędzy sunnitami i szyitami, czyli Saudyjczykami i Irańczykami.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Wojna kosztuje i ktoś musi za nią zapłacić
Politycy w Rijadzie i Teheranie są zbyt przebiegli, aby wdać się w bezpośredni konflikt, ale już teraz toczą wojny przez pośredników. Saudyjczycy utknęli w Jemenie, gdzie nie mogą poradzić sobie ze wspieranymi przez Iran siłami Hutich. Iran i Syria w przewidywalnej przyszłości będą scenami wojny podjazdowej i terroryzmu angażującego obie strony.
W tej chwili górą są Irańczycy. Stąd też wyraźna mobilizacja po stronie Saudyjczyków, którzy chcieliby przeciwdziałać wpływom Irańczyków w Libanie i Syrii. Ten sam interes mają Izraelczycy. Gen. Eisenkot uważa, że otwarta wojna w Libanie na razie nie wybuchnie, ale stanowczo ostrzega Teheran przed nadmiernym zbliżeniem się do granic państwa żydowskiego.
Wojny są nieprawdopodobnie wręcz kosztowne. Ocenia się, że Saudyjczycy zainwestowali już znacznie ponad 100 mld. dolarów w przeciwdziałanie wpływom Iranu. Teheran nie wydaje już pieniędzy na program nuklearny, ale dziesiątki miliardów dolarów przeznacza na walkę o dominację w regionie.
Ropa naftowa ma ogromne znaczenie dla światowej gospodarki i jest przyczyną konfliktów. Zobacz rzeczy, których mogłeś nie wiedzieć na temat oleju skalnego
To koszty, które Rijad i Teheran pokryją przede wszystkim ze sprzedaży ropy naftowej i gazu ziemnego, czyli przerzucą je na konsumentów, czyli na nas wszystkich. Cenom surowców energetycznych daleko jeszcze do poziomów sprzed trzech lat, ale ich wzrost jest świetną wiadomością dla Rosjan, którzy boleśnie odczuli załamanie się rynku w połowie 2014 r. Taniej już nie będzie, a Moskwa może liczyć na systematyczny wzrost dochodów.
Konflikty wokół roponośnych pól Bliskiego Wschodu zawsze uderzają po kieszeni mieszkańców państw rozwiniętych. Każdy rachunek za benzynę czy gaz zawierać teraz będzie "składkę" na wojnę, która tylko pozornie nas nie dotyczy. Ważne, żeby wzięli to też pod uwagę politycy planujący politykę gospodarczą na najbliższe lata. Nadzieję na złagodzenie bliskowschodniego "skoku" na nasze pieniądze dają jedynie Stany Zjednoczone, które zawsze mogą zwiększyć wydobycie i zbić ceny.