Katastrofa atomowa była o włos
Od momentu powstania broni masowego rażenia zdarzały się awarie, które mogły pochłonąć życie tysięcy ludzi lub w kilka chwil rozpętać nuklearne piekło na Ziemi. Zdarzało się, że wojsko gubiło bomby jądrowe, a alarm atomowy wywołał... niedźwiedź. Oto kilka historii, które mogą zmrozić krew w żyłach.
W miniony weekend awaria systemów komputerowych w bazie sił powietrznych USA F.E. Warren spowodowała utratę łączności z pociskami nuklearnymi. Przez kilkadziesiąt minut nie było połączenia z 50 rakietami balistycznymi typu Minuteman III. Dopiero we wtorek dowództwo sił powietrznych poinformowało o tym Biały Dom.
Czytaj więcej o zniszczeniach, jakie może spowodować broń atomowa!
Znajdująca się w stanie Wyoming F. E. Warren Air Force Base to najnowocześniejsze centrum dowodzenia pociskami strategicznymi w USA. Baza ta obsługuje ponad 220 wyrzutni rakiet balistycznych rozsianych na terytorium kilku stanów. Przedstawiciele dowództwa wojsk lotniczych zapewniają, że ani na chwilę nie stracili możliwości odpalenia rakiet. Jednak, jak precyzuje amerykański miesięcznik "The Atlantic", rakiety mogły być kontrolowane jedynie z powietrza, z pokładu samolotu E-4B NAOC lub z morza. Ale i tam amerykańskie wojska strategiczne miewały problemy.
Pierwsze wypadki z bronią atomową zdarzyły się podczas eksperymentów jeszcze w latach 40. ubiegłego wieku. 21 sierpnia 1945 w bazie Los Alamos Harry’emu K. Daghlianowi podczas przygotowywania eksperymentu na plutonowy rdzeń spadła cegła z węglika wolframu. Substancja ta, ze względu na bardzo wysoką temperaturę wrzenia, miała być wykorzystana do obudowania rdzenia,. Naukowiec natychmiast usunął blok z materiału rozszczepialnego. Został jednak napromieniowany. Zmarł po trzech tygodniach na chorobę popromienną. Rok później inny naukowiec, Louis Slotin, zginął w podobnych okolicznościach.
Puste kołczany i złamane strzały
W latach 50. kilkakrotnie dochodziło do tego, że amerykańskie bombowce "gubiły" nuklearne ładunki. W slangu amerykańskiej armii takie sytuacje określano, w zależności od stopnia zagrożenia, "pustym kołczanem"; (gdy ładunek wydostał się spod kontroli armii) lub "złamaną strzałą" (gdy doszło do niekontrolowanego wybuchu bomby atomowej, nie powodującego zagrożenia wojną nuklearną).
W lutym 1950 roku bombowiec strategiczny B-36 lecący z bazy na Alasce doznał awarii. Trzy z sześciu silników przestały pracować. Załoga zrzuciła bombę atomową z wysokości 2400 metrów gdzieś nad Brytyjską Kolumbią, w Kanadzie. Samolot leciał jeszcze przez jakiś czas, po czym załoga opuściła pokład spadającej maszyny. Pentagon nie podał, czy udało się odnaleźć ładunek.
W ciągu całej dekady doszło w sumie do 15 incydentów z bronią jądrową. Dwa najbardziej znane miały miejsce w latach 60.
W styczniu 1961 roku bombowiec B-52 z dwiema bombami wodorowymi Mark 39 uległ awarii i zaczął spadać. Załoga zrzuciła oba ładunki niedaleko bazy Seymour Johnson Air Force Base w Północnej Karolinie. Jedna z bomb została poważnie uszkodzona – wydostał się z niej materiał radioaktywny - druga rozpoczęła proces detonacji. Dzięki mechanizmowi zabezpieczającemu, ostatni zapalnik nie zadziałał, a Mark 39 zleciał na spadochronie na ziemię. Armia wykupiła podobno działkę, na której doszło do katastrofy. Gleba uległa skażeniu.
Pięć lat później, 17 stycznia 1966 roku podczas tankowania w powietrzu na wysokości ponad 9 tys. metrów nad Hiszpanią bombowiec B-52G z czterema bombami wodorowymi na pokładzie zderzył się z samolotem tankującym. Doszło do wybuchu. Zapaliło się paliwo. Samolot tankujący spłonął w powietrzu, a bombowiec strategiczny przełamał się na pół i spadł do morza.
Trzy bomby wodorowe uderzyły w hiszpańską ziemię, jedna spadła do morza kilka mil od brzegu. Wybuchły konwencjonalne ładunki wybuchowe w dwóch bombach. Nie doszło jednak do przekroczenia masy krytycznej, dzięki czemu nie było nuklearnej eksplozji. Napromieniowaniu uległ teren o powierzchni 2 km kwadratowych niedaleko małej rybackiej wioski Palomares na południowo-wschodnim wybrzeżu Hiszpanii. Czterech z siedmiu członków załogi bombowca B-52 przeżyło katastrofę. Zginęli wszyscy piloci z samolotu tankującego. Czwartą bombę odnaleziono po kilkudziesięciu dniach i wydobyto ją z dna morza.
Dwa lata później do podobnego wydarzenia doszło na Grenlandii. Na pokładzie bombowca B-52 z czterema bombami w kabinie pilota wybuchł pożar. Podczas lądowania awaryjnego doszło do wybuchu. Samolot został zniszczony. Tak jak bomby. Materiał rozszczepialny udało się podobno odzyskać.
Rosjanom również zdarzało się "zgubić" bombę atomową. W 1977 roku w okolicach Kamczatki radziecka łódź podwodna K-171 straciła jedną głowicę nuklearną. Dopiero po kilku tygodniach udało się odnaleźć cenny ładunek.
Gorąca linia na przegrzany wyścig zbrojeń
Największe niebezpieczeństwo w tym czasie nie wynikało jednak z możliwości przypadkowej utraty bomby atomowej. W latach 60. strach przed wojną jądrową, która wybucha w wyniku „nieszczęśliwego przypadku”, był powszechny. Wtedy bowiem oba supermocarstwa, ZSRR i USA, po raz pierwszy weszły w posiadanie takiej ilością broni jądrowej, która gwarantowała im wzajemne zniszczenie, a nawet zagładę całego świata. Oba państwa prowadziły agresywną i ryzykowną politykę, która w jednej chwili mogła się skończyć atomową destrukcją. 24 października 1961 roku Dowództwo Lotnictwa Strategicznego (Strategic Air Command - SAC) straciło łączność z bazami wczesnego ostrzegania o ataku balistycznym na Grenlandii, Alasce i na Wyspach Brytyjskich. Nie powiodły się próby nawiązania kontaktu z punktami kontrolnymi przez zwykłe linie telefoniczne i telegraf. Były tylko dwa możliwe wyjaśnienia: awaria wszystkich kanałów komunikacyjnych lub sabotaż. W tych napiętych czasach druga opcja wydawała się bardziej prawdopodobna.
Dowództwo zaalarmowało załogi bombowców strategicznych, by odpaliły silniki i czekały na dalsze rozkazy. Załoga B-52 z bombami atomowymi na pokładzie, który znajdował się nad Grenlandią w ramach stałych patroli, skontaktowała się z bazą przez radio. Nie było żadnych niepokojących sygnałów. ZSRR nie wystrzelił ani jednej rakiety. To nie był początek wojny nuklearnej. Alarm odwołano. Okazało się, że przyczyną utraty łączności z bazami wczesnego ostrzegania była awaria stacji przekaźnikowej w Kolorado, przez która przechodziły zarówno linie telefoniczne jak i telegraficzne łączące SAC z bazami położonymi na półkuli północnej.
W trakcie kryzysu kubańskiego, gdy struna międzynarodowego bezpieczeństwa była napięta do granic możliwości, 25 października 1962 roku w bazie Duluth strażnik zauważył intruza próbującego przejść przez płot. Żołnierz na posterunku zaczął strzelać i włączył „alarm sabotażowy”, co automatycznie uruchomiło sygnały ostrzegawcze w innych bazach w regionie. Jak się okazało, w Volk Field w stanie Wisconsin źle podłączono sygnał. Impuls z Duluth uruchomił tam „alarm nuklearny”. Do startu przygotowały się myśliwce przechwytujące F106A uzbrojone w rakiety z głowicami nuklearnymi. Piloci wiedzieli, że w momencie dużego zagrożenia konfliktem zbrojnym nie może być ćwiczeń wojskowych. Sądzili, że właśnie rozpoczynała się III wojna światowa. Myśliwce zostały zawrócone już z pasa startowego. Na jaw wyszedł błąd w sygnalizacji. Intruzem, który spowodował całe zamieszanie okazał się… niedźwiedź.
W związku z kryzysem kubańskim w całej armii amerykańskiej wprowadzono trzeci stan gotowości bojowej (najwyższy jest pierwszy, najniższy piąty), tzw. DEFCON 3, a w pewnym momencie nawet DEFCON 2 - co było najwyższym stopniem gotowości bojowej w historii USA. W Stanach Zjednoczonych uzbrojono w głowice nuklearne wszystkie rakiety balistyczne za wyjątkiem jednej międzykontynentalnej rakiety Titan II. Znacznie wcześniej zaplanowano bowiem testowe wystrzelenie tej rakiety. Sowieci nie znali amerykańskich planów, lecz pilnie obserwowali wszystkie ruchy wojsk strategicznych wroga. Nie wiemy, jak a była reakcja radzieckiego centrum dowodzenia.
Pewne jest, że wystrzelenie rakiety spowodowało spore zamieszanie w samych Stanach Zjednoczonych. Wiele stacji radarowych nie wiedziało nic o planach własnej armii. Dopiero po chwili wyjaśniono, że w przestrzeni powietrznej znalazła się amerykańska rakieta.
W tym gorącym okresie jeszcze kilkakrotnie dochodziło do podobnych sytuacji. ZSRR ostatecznie zgodziło się usunąć instalacje rakietowe z terytorium Kuby i kryzys został zażegnany. Strach przed atomową zagładą pozostawał jednak w powietrzu. Po tych wydarzeniach w 1963 roku między Białym Domem i Kremlem zainstalowano „gorącą linię” - bezpośrednie połączenie telefoniczne, dzięki któremu przywódcy wrogich bloków mogli w chwili międzynarodowego napięcia skontaktować się ze sobą natychmiastowo. „Czerwony telefon” miał zabezpieczyć świat przed przypadkowym wybuchem wojny atomowej.
Nowe czasy, stary strach
Niebezpieczne sytuacje zdarzały się po również po zakończeniu zimnej wojny. Najbardziej obawiano się, że któraś głowic upadającego imperium sowieckiego dostanie się w niepowołane ręce i wybuchnie w jednym z miast Europy lub Ameryki.
Wszyscy jednak pozostawali czujni "po staremu". Gdy w styczniu 1995 Norwegowie wystrzelili z okolic Spitsbergenu rakietę w celach naukowych, zareagowały radzieckie stacje radarowe. W krótkim czasie obliczono, że trajektoria lotu nie zmierza w kierunku Rosji. Zdążono już jednak zaalarmować prezydenta Federacji Rosyjskiej oraz ministra obrony.
Znacznie mniej wiadomo o radzieckich i rosyjskich awariach oraz "fałszywych alarmach", które o mało nie doprowadziły wystrzelenia rakiet uzbrojonych w głowice nuklearne. Przykład okrętu podwodnego Kursk pokazuje, że Moskwa nawet po upadku ZSRR szczątkowo informowała świat i społeczeństwo o problemach swoich sił nuklearnych.
Jeśli było ich choć tyle, ile po amerykańskiej stronie, to można śmiało powiedzieć, że świat jedynie cudem unikną nuklearnej zagłady.
Paweł Orłowski, Wirtualna Polska