Kat z Moulin Rouge
Choć w Polsce lobby zwolenników kary śmierci wciąż jest silne, to posada oprawcy pozostanie już na zawsze na kartach historii.
24.04.2008 | aktual.: 24.04.2008 11:14
21kwietnia minęło 20 lat od wykonania ostatniego wyroku kary śmierci w Polsce. Dokładnie o 17.30 na szubienicy zawisł 29-letni Stanisław Cz. skazany za brutalne zgwałcenie i zamordowanie kobiety oraz usiłowanie zabójstwa jej dwóch córek. Prowadzony przez atandę na szubienicę przez korytarz aresztu śledczego przy ulicy Montelupich w Krakowie Cz. słaniał się osowiały. Nerwy mu puściły, gdy był krok od stryczka. Rozpoczął beznadziejną walkę o życie – kopał, gryzł, szarpał się, przeklinał i płakał. Strażnicy skuli mu z tyłu ręce kajdankami i ciągnęli go jak worek ziemniaków. Kat nałożył stryczek, pomocnik naciągnął kołowrotkiem linę i nacisnął dźwignię zapadni. Stanisław Cz. runął w studnię zainstalowaną pod szubienicą. – Gdy mniej więcej 20 minut później lekarz stwierdził zgon, kat, zdejmując skazańca z szubienicy, wypowiedział formułę: „Nie jestem winien twojej śmierci” – opowiada Piotr Przybylik, pracownik aresztu śledczego na warszawskim Mokotowie prywatnie pasjonujący się dziejami polskiej kary śmierci.
Kilka miesięcy później w Polsce zostało wprowadzone moratorium. „Kaesu” (tak skrótowo ochrzczono karę śmierci) bądź nie orzekano, bądź nie wykonywano. W 1995 roku niewykonane jeszcze wyroki zamieniono na 25 lat pozbawienia wolności. Prezydenci Wojciech Jaruzelski, Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski nigdy nie musieli decydować o tym, czy darować życie skazanemu na śmierć, czy też nie. Nowy kodeks karny uchwalony w czerwcu 1997 roku ostatecznie usunął karę śmierci z polskiego systemu prawnego. Cele śmierci zostały zamurowane, zamienione na magazyny lub inne pomieszczenia. Gdyby jednak „kaes” nadal funkcjonował, do spisu straconych doszłoby kilkudziesięciu, może nieco ponad stu nowych wisielców. Tej liczby nie da się dokładnie oszacować, bo niektórzy ze skazanych na wieloletnie wyroki mogli – ale nie musieli – dostać karę śmierci. Według danych z badań profesora Andrzeja Rzeplińskiego, autora licznych publikacji na ten temat, wynika, że od 1969 do 1998 roku zasądzono w Polsce 344 „kaesy”. Wśród skazanych nie
było ani jednej kobiety. W polskich więzieniach do dziś przebywa 23 skazanych na karę śmierci, którą zamieniono na 25 lat więzienia lub dożywocie.
Społeczne poparcie dla kary śmierci wciąż utrzymuje się na poziomie ponad 60 procent badanych Polaków, ale ta nie wróci. W 2003 roku przedstawiciele 35 państw Rady Europy, w tym Polski, zobowiązali się do całkowitego zniesienia kary śmierci zarówno w czasach pokoju, jak też w warunkach wojennych i podpisali Protokół nr 13 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka.
Świadectwo moralności załączam
Niewiele brakowało, by kara śmierci została zniesiona w Polsce jeszcze przed wojną. O jej wprowadzeniu do kodeksu zadecydował zaledwie jeden głos. Kodeks karny z 1932 roku przewidywał karę śmierci za pięć przestępstw: zabójstwo, dywersję, zdradę, zamach na prezydenta RP lub byt państwa. W tym czasie do Ministerstwa Sprawiedliwości lawinowo napływały podania z prośbą o posadę kata. Oto kilka przykładowych podań petentów z lat 20. i 30. ubiegłego wieku (pisownia oryginalna):
Petent nr 1: „Niniejszem zwracam się z uprzejmą prośbą o przyjęcie mnie na stanowisko pomocnika wykonawcy wyroków kary śmierci. Jestem ponad 1,70 mtr wysoki (...)”.
Petent nr 2: „Liczę lat 44, żonaty 5 dzieci. Od lutego 1932 r. jestem bez zajęcia i wskutek masowych redukcji w przemyśle ciężkim nie jestem w stanie jakiejkolwiek pracy znaleść (...). Pragnę zaznaczyć, że brałem czynny udział w Powstaniu Śląskim, oraz nie jestem karany (...). Jako polak od urodzenia zamieszkały na Śląsku Górnym, w Brzezince, pow. Katowice, poczuwam się wystąpić w niniejszem wnioskiem, już ze względu na to, że bandytyzm sroży się na Śląsku i wobec ślązaków w razie potrzeby specjalnie bym się poświęcał temu zawodowi (...)”.
– Jeden z zainteresowanych chciał zostać katem, by zobaczyć, jak z umarłego odchodzi dusza – mówi podekscytowany Przybylik.
Był to petent nr 3: „(...) Upraszam się o łaskawe względy, co do mojej osoby, jestem były pomocnik lekarski, posiadam twardą naturę, nie używam alkoholu, więc zatem jest wstanie pełnić swój obowiązek zawsze punktualnie oznaczonem czasie. (...) Powód mojego starania o tą posadę jest ten, abym mógł przy mojej pracy zbierać materjał do skończenia moich studjów spirytystycznych, któremi już przeszło dziewięć lat się zajmuje”.
Petent nr 4: „Dowiedziawszy się o tem, że Wysoki Trybunał Sądowy zamierza przeprowadzać egsekucje osądzonych na karę śmierci przez ścinanie głowy, pozwalam sobie niniejszem przedłożyć wniosek o łaskawe wyznaczenie mnie jako czynnego wykonawcy tych egsekucji. Jestem 35 lat stary żonaty i katol. rzymsk. wyznania. Oprócz szkoły ludowej – 8 klas – niemam żadnego wyższego wyszkolenia. Ze zawodu jestem murarzem (...)”.
Napływały też podania z zagranicy.
Strzałem w potylicę
W latach wojny domowej i stalinizmu (1944–1956) w stu więzieniach stracono blisko trzy i pół tysiąca osób. To dane oficjalne, bo część historyków podaje dużo wyższe szacunki. „Kaes” groził między innymi za „obrót obcymi walutami”, „niewykonanie kontyngentu” oraz „spekulacje”. Najliczniejszą grupę ofiar stanowili tak zwani wrogowie klasowi – służący w czasie wojny w AK lub Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie.
W 1946 roku odbyła się ostatnia publiczna egzekucja. Na stokach poznańskiej cytadeli powieszono Arthura Greisera, nazistowskiego namiestnika. Od rana zbierali się gapie, a przekupnie sprzedawali lody, ciastka i napoje. Potem w gablocie w centrum miasta zawisły zdjęcia z egzekucji.
Stanisław Podemski w „Pitawalu PRL-u” pisze: „Na jednym z nich barczysty człowiek w czerni z przepaską na twarzy podtrzymywał pod szubienicą słaniającego się Greisera. Sylwetka kata, charakterystyczny kształt jego czaszki, wydawały mi się wyraźnie znajome (...). Dopiero parę lat później dowiedziałem się, że to szatniarz i portier popularnego lokalu tanecznego »Moulin Rouge«. Wieczorem podawał płaszcze i wyrzucał namolnych pijaków, nad ranem uruchamiał zapadnię szubienicy”.
Dekadę po wojnie katami byli głównie funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Zabijali strzałem w tył głowy. – W tym najsłynniejszy Aleksander Drej – wyjątkowo skąpy, wykłócał się o każdą złotówkę premii za egzekucję – opowiada Piotr Przybylik. – Gdy w 1955 roku służba więzienna przeszła do Ministerstwa Sprawiedliwości, za wykonanie wyroku odpowiadali kat i jego pomocnik. Było ich w kraju zaledwie kilku.
Gdy zakończył się okres stalinowskich zbrodni sądowych, zmniejszyła się liczba „kaesów” – w latach 1956–1988 w PRL stracono 321 osób. Wyroki śmierci wykonywano w sześciu aresztach śledczych: w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, Poznaniu, Łodzi i we Wrocławiu. Najwięcej egzekucji odbyło się w stolicy, w piwnicy budynku MSW przy Rakowieckiej.
„Kaes” stosowano wówczas prawie wyłącznie wobec morderców, szczególnie seryjnych i sprawców zabójstw zbiorowych, a także tych, którzy dokonali zbrodni w sposób szczególnie okrutny. Były jednak i wstrząsające wyjątki. W 1965 roku powieszono – po procesie przeprowadzonym w trybie doraźnym – Stanisława Wawrzeckiego, głównego oskarżonego w sprawie tak zwanej afery mięsnej, który przyznał się do przyjmowania łapówek od kierowników sklepów mięsnych. Jego syn, aktor Paweł Wawrzecki, wywalczył w 2004 roku pośmiertne uchylenie wyroku dla ojca.
W okresie stanu wojennego w Polsce kara śmierci mogła być wymierzona w postępowaniu doraźnym za 86 rodzajów przestępstw, na przykład za publiczne wyszydzanie ustroju państwa. Jednak z takiej możliwości nigdy nie skorzystano.
Egzekucje były ściśle utajnione, a prawo szczegółowo wyliczało osoby, które mogły być przy nich obecne – bądź z urzędu, bądź na życzenie. Do pierwszej grupy należeli: prokurator, dyrektor zakładu karnego, lekarz; do drugiej – duchowny i obrońca. O wykonaniu wyroku informowała lakoniczna notka PAP: data stracenia, personalia skazanego, zarzuty. W PRL egzekutor po półrocznym przeszkoleniu z biologii, fizyki, prawa i etyki wykonywał od kilku do kilkunastu wyroków rocznie.
W odróżnieniu od niektórych zagranicznych egzekutorów, na przykład słynnego Brytyjczyka Alberta Pierrepointa, dane personalne polskich katów były ściśle tajne. O ich profesji i tożsamości wiedziało w Polsce tylko kilkanaście osób. Oni zaś nawet najbliższym nie mogli zdradzić, czym się parają.
„Zobowiązuję się wykonywać wyroki śmierci jako prace zlecone i utrzymywać w ścisłej tajemnicy wszelkie wiadomości związane z wykonywaniem tych czynności i w żadnych okolicznościach nie ujawniać tej tajemnicy” – to fragment ślubowania, jakie składali zatrudnieni w PRL kaci.
Ostatni polski kat swoje rzemiosło zaczął uprawiać raczej z przypadku niż z wyboru. Podczas służby wojskowej dobrze sprawdził się w plutonie egzekucyjnym. Gdy był już w cywilu, pracował w więziennictwie. Wtedy upomniał się o niego resort spraw wewnętrznych. Takiej oferty odrzucić nie mógł. Kilka lat temu popełnił samobójstwo, wcześniej wpadł w alkoholizm i konflikty z prawem.
Zawód wymagający dobrej psychiki nie należał do najlepiej wynagradzanych – ot, średnia krajowa (kilkadziesiąt ówcze-snych tysięcy), premia po wykonaniu wyroku, zwrot kosztów podróży. – Musi być koniecznie kat? – dziwi się Przybylik, kiedy smucę się na wieść o tym, że z katem nie porozmawiam. – Atanda, która ciągnęła na „kaes”, ma naprawdę dużo do powiedzenia – poleca.
– Nie chcę o tym mówić. Ci, których prowadziłem na śmierć, zasłużyli sobie na nią, to byli mordercy! Ale nie mogę otrząsnąć się z uczucia, że i ja nim jestem. W obliczu śmierci masz litość dla każdego – wspomina jeden z funkcjonariuszy i dodaje: – Nikt, kto widział egzekucję na własne oczy, nie zapragnie przywrócenia kary śmierci.
– Nawet dla tych, którzy torturowali, gwałcili, bestialsko zabijali dzieci... Ich też nie wieszać? – Nie chcę o tym mówić – odpowiada i odwiesza słuchawkę.
Judyta Sierakowska