Kasjerzy, sztabowcy, triki, czyli pieniądze kampanii wyborczej 2005

Polska obwieszona jest już plakatami wyborczymi, z których spoglądają na nas twarze polityków. Kandydatów słychać w telewizyjnych reklamówkach i radiowych spotach. Listy od nich zapychają nasze skrzynki pocztowe.

05.09.2005 | aktual.: 05.09.2005 13:39

Taka jest logika kampanii wyborczej. Kryją się za nią ambicje polityków, rozgrywki grup interesów, ciężka praca setek wolontariuszy, no i przede wszystkim wielkie pieniądze. Jakie? Polskie prawo dość precyzyjnie reguluje, ile poszczególne komitety mogą przeznaczyć na kampanię, i już w pierwszym punkcie ustawy podkreśla, że finansowanie kampanii musi być jawne. To podstawowe kanony demokracji – obywatele muszą wiedzieć, kto finansuje polityków, muszą też wiedzieć, jakie są wyborcze budżety. Ustawa określiła zresztą górny limit wydatków na kampanię wyborczą – byśmy nie stali się ofiarą nachalności propagandowej najbogatszych. Ale to fasada. Polskie wybory od kulis wyglądają znacznie mniej świetlanie. Za kotarą odbywa się gorączkowe liczenie pieniędzy, stosowane są rozmaite triki, które pozwalają obejść przepisy, wygrać z konkurencją na liczbę plakatów, spotów reklamowych, ulotek. Kto miał dobrze przygotowane zaplecze finansowe, ten jest górą. Widzimy to na własne oczy. W ciągu paru tygodni dysponujący
milionami Donald Tusk obkleił całą Polskę swoimi billboardami i, zaczynając poparciem rzędu 10%, wskoczył na pierwsze miejsce w sondażach. A Zbigniew Religa, który na początku kampanii mógł liczyć na poparcie 25-procentowe, ale nie miał pieniędzy, rychło się przekonał, że bez nich nie sposób kandydować, i ogłosił swoją rezygnację.

Czy znaczy to, że za pieniądze można kupić wyborcze zwycięstwo? Oczywiście nie. Ale bez nich o sukcesie nie ma co myśleć. Miarą politycznej sprawności jest więc dziś nie tyle umiejętność rozmowy z wyborcami czy rozwiązywania dylematów państwa, ile umiejętność gromadzenia pieniędzy na kampanię i ich wydawania. Nasi reporterzy odbyli dziesiątki rozmów z tymi, którzy „mieszają” w kampaniach wyborczych – ekspertami, specjalistami od marketingu politycznego, a także praktykami, ludźmi zajmującymi się w sztabach wyborczych organizowaniem funduszy oraz ich wydawaniem. Dowiedzieli się o sposobach pozyskiwania pieniędzy, o tym, jak obchodzi się przepisy. Pytali również o tajemnice sukcesu Platformy Obywatelskiej, która – jak sama się reklamuje – nie bierze pieniędzy z budżetu, ale kampanię wyborczą prowadzi z takim rozmachem, jakby miała ich więcej niż wszystkie pozostałe partie razem wzięte. Rozmówcy z reguły zastrzegali sobie anonimowość – to był podstawowy warunek, żebyśmy mogli liczyć na ich przynajmniej
częściową szczerość. Poznaliśmy dziesiątki plotek o świecie biznesu i polityki, o sieci powiązań, o sposobach omijania prawa. Mamy świadomość, że trzeba by chyba komisji śledczej, by je zweryfikować. Ale dzięki tym opowieściom możemy zrekonstruować kulisy polskiej polityki. Jej kuchnię.

Miliony wiszące na słupach

Zgodnie z ordynacją wyborczą, komitety mogą wydać maksymalnie 13,8 mln zł na kampanię prezydencką i 30 mln zł na parlamentarną. Zdaniem speców od marketingu politycznego, zmieszczenie się w tych sumach jest niemożliwe. Wojciech Szalkiewicz, konsultant i wykładowca marketingu politycznego, ocenia, że na profesjonalnie przeprowadzoną kampanię trzeba wydać... 120 mln zł! Większość specjalistów od kampanii wyborczych uważa, że są to dane przesadzone, ale zgadza się co do tego, że w limitach trudno się zmieścić.

– W Polsce ciągle kampania jest robiona mało profesjonalnie. W zasadzie ogranicza się do zawieszenia billboardów, przygotowania spotów reklamowych i ulotek. Taka forma jest najbardziej kosztowna, a wydatki – nakręcane przez konkurencję – rosną lawinowo. I wówczas limity mogą się okazać za małe. Wystarczyłoby jednak zmienić strukturę wydatków i więcej akcentów położyć na działania PR – przekonuje Sergiusz Trzeciak, autor książki „Kampania wyborcza. Strategia sukcesu”. Budżety komitetów wyborczych najbardziej rujnują reklamy telewizyjne. PiS ma zamiar przeznaczyć na reklamę telewizyjną 9 mln zł, a PO – jak nam mówiono – jeszcze więcej. Na razie na telewizyjne reklamówki postawiło sześć sztabów wyborczych. Do 30 sierpnia reklama telewizyjna najwięcej kosztowała Prawo i Sprawiedliwość. Za spoty, w których Lech Kaczyński chwali się swoją rodziną (a raczej rodzina chwali się Lechem – ojcem i mężem), sztab PiS musiał zapłacić ponad 4 mln zł. Tuż za PiS na małym ekranie plasuje się Donald Tusk. Za lidera rzekomo
wspinającego się po kominach i zrywającego się do pracy o 5 nad ranem Platforma zapłaciła już blisko 3 mln zł. Zresztą PO może też liczyć na bezpłatne „bonusy” w telewizji, przede wszystkim w TVP. Jak zmierzył sztab wyborczy PiS, w Jedynce od dłuższego czasu istnieją rażące dysproporcje między relacjami na temat PiS i PO. Na korzyść Platformy oczywiście. Michał Kamiński ze sztabu PiS sugeruje, że za wszystkim może stać prezes Dworak, jeszcze niedawno członek PO.

Kasą sypnęła też LPR. Telewizyjna reklama kosztowała klan Giertychów już prawie 2,5 mln zł. O milion mniej wydała na reklamę w telewizji Socjaldemokracja Polska. Niemal okrągły milion – PSL. Inne partie dopiero zamierzają się włączyć do gry. Im bliżej wyborów, tym stawki w telewizji będą rosły. Dziś za 30-sekundowy spot między „Wiadomościami” a prognozą pogody trzeba zapłacić, w zależności od dnia, 20-30 tys. zł. Jednak już na początku października (czyli tuż przed wyborami na prezydenta) za to samo trzeba będzie zapłacić prawie 53 tys. zł. Spot Tuska trwa 1,5 minuty. Rachunek jest więc prosty. Oczywiście sumę należy pomnożyć przez liczbę emisji każdego dnia. Prawdziwa batalia w telewizji rozegra się tuż przed 25 września i 9 października. Jeśli Donald Tusk przejdzie do drugiej tury, można oczekiwać, że zaleje telewizje spotami.

Nie zapominajmy, że kandydaci przypominają o sobie także w radiu. W ogólnopolskich stacjach za emisję 30-sekundowego spotu trzeba zapłacić w zależności od pory 5-12 tys. zł.

Obok telewizji budżet komitetów wyborczych obciąża koszt billboardów. Z oficjalnych danych PO wynika, że w sierpniu w całej Polsce pojawiło się 1,7 tys. billboardów promujących Tuska. We wrześniu ma się pojawić dodatkowy tysiąc. Jeśli wierzyć zapewnieniom polityków PO, wydali na to dopiero 2 mln zł. Zdaniem sztabowców PiS, wyliczenia PO są niewiarygodne i nierealne. Według nich, komitet Tuska ukrywa prawdziwe wydatki. PiS fotografuje teraz każdy plakat z wizerunkiem Tuska, by ustalić rzeczywistą liczbę billboardów. Za liczenie wiszących Tusków zabrała się także LPR.

Atmosferę podsycają krążące po Warszawie pogłoski, że Platforma Obywatelska podkupiła – po zaniżonych cenach – część billboardów od jednej z firm prowadzących właśnie kampanię reklamową. Tak uzyskane billboardy nie trafiają do oficjalnych rachunków, nie zawyżają więc sumy wydanej na kampanię. Dla firmy to też wygodna furtka, jak nieoficjalnie wesprzeć finansowo ugrupowanie. Jak jest naprawdę, może dowiemy się po wyborach ze sprawozdania finansowego, a może nigdy. Sztab PiS ma żal do Państwowej Komisji Wyborczej, że nie zajmuje się ona kontrolowaniem wydatków partyjnych na bieżąco. – Nie mamy do tego instrumentów – ucina dyrektor Zespołu Prawnego i Organizacji Wyborów PKW, Bohdan Szcześniak.

Na trzecim miejscu znajdują się wydatki na gadżety reklamowe (koszulki, długopisy, plakietki, znaczki, breloczki) oraz poligrafię: plakaty, ulotki, kalendarze, listy bezadresowe. Na kilkanaście milionów listów bezadresowych PO ma wydać aż 2 mln zł! Spore sumy trzeba płacić też za organizację spotkań, konwencji i pikników wyborczych. Koszt wynajęcia sali może dochodzić do 100 tys. zł. Popularna wśród partii Sala Kongresowa w PKiN kosztuje 60 tys. zł. Komitety słono płacą za atrakcje podczas wieców. Na występ popularnego artysty wydaje się od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy. Taniej chyba wychodzi kupienie piosenkarza miejscem na liście. Biznesowy wianuszek Tuska

Źródłem finansowania kampanii mają być oszczędności z subwencji państwowych, wpłaty od zwolenników oraz kredyty. PO zaciągnęła pożyczkę na 12 mln zł w banku PKO BP. Łatwo przyjdzie jej spłacić kredyt, bo ma zamiar przejść na finansowanie z budżetu państwa. Zresztą de facto już przeszła – bo choć Donald Tusk w swych ulotkach pisze, że Platforma nie korzysta z państwowych pieniędzy, to nie jest to prawda, gdyż zainkasowała z państwowej kasy zwrot za poprzednią kampanię – 7 mln 258 tys. zł. O kredyt zabiega też PiS, ale na razie nie chce ujawnić, w jakiej wysokości. Nie każdej partii banki chcą udzielać kredytów. Kłopoty ma z tym Samoobrona z powodu niskiej wiarygodności, jeśli chodzi o spłatę zaciągniętych zobowiązań przez jej członków. Problemy miał też Zbigniew Religa, bo nie stały za nim żadne grupy interesów ani silna partia.

Innym, pewniejszym źródłem finansowania są zaprzyjaźnieni biznesmeni. W tym roku postawili oni na PO. Wśród najbliższych współpracowników Tuska są sami ludzie biznesu, w większości wywodzący się jeszcze z KLD. Sekretarz generalny PO, Grzegorz Schetyna (majątek oceniany na 1,5 mln zł), jest prezesem słynnego wrocławskiego klubu koszykarskiego Śląsk i założycielem wrocławskiego Radia Eska. Do pracy przy kampanii wyborczej PO Schetyna zatrudnił firmę swojej żony. Nieprzypadkowo też szefem komitetu wyborczego jest Jacek Protasiewicz, przedsiębiorca z Wrocławia, dawny znajomy Schetyny (choć relacje między panami są coraz chłodniejsze). Wśród współpracowników Tuska jest także Maciej Grabowski, właściciel firmy PR. Na biesiadach platformersów często bywa łódzki biznesmen, Mirosław Drzewiecki.

Klejnotem Platformy jest jeden z najbogatszych Polaków – Janusz Palikot. Majątek współwłaściciela Polmosu Lublin szacowany jest na 300 mln zł. Palikot kandyduje na posła z pierwszego miejsca w Lublinie. Wpisanie go na listę poprzedziła pokazowa rzeź prof. Zyty Gilowskiej, pewniaczki na lokomotywę wyborczą w tamtym regionie. Palikot stał się dobrym duchem PO. Najpierw sfinansował wydanie książki Donalda Tuska. Cegły tej wprawdzie nikt nie czyta, ale w ten sposób lider PO – jako pierwszy z peletonu kandydatów na prezydenta – pojawił się na billboardach.

Czy koszty promocji tego dzieła są wliczone w oficjalną kampanię wyborczą? Zapewne nie. Choć intencja jest jasna i moment ukazania się książki nieprzypadkowy, ordynacja wyborcza jest bezsilna. Przepisy regulujące wybór prezydenta nie różnicują reklamy i informacji. Promocja książki kandydata na prezydenta może więc zostać potraktowana jako informacja i jako taka nie musi być uwzględniana w wydatkach na kampanię.

Na jakiej zasadzie to działa? Jeżeli napiszemy na billboardzie: „Najlepszy prezydent dla Polaków” i podamy czyjeś imię i nazwisko, jest to reklama polityczna. Ale jeżeli zamieścimy ogromne zdjęcie kandydata i napis: „Spotkanie z kandydatem odbędzie się 22 sierpnia” – to mamy do czynienia z informacją. Janusz Palikot, który zainwestował w tygodnik „Ozon”, zadziwił również polityków całostronicowym, a więc bardzo kosztownym (kilkadziesiąt tysięcy złotych) ogłoszeniem w „Rzeczpospolitej”.

– Cyckają Palikota, jak mogą. Polmos Lublin sfinansował na przykład dodatek w „Rzeczpospolitej”, w którym była relacja z festynu w Wyszkowie z okazji bitwy warszawskiej. Pojawili się na nim Tusk i Bronisław Komorowski. Z tym ostatnim ukazała się nawet rozmowa. Cóż, jest jeszcze kilka Polmosów do sprywatyzowania – złośliwie komentuje jeden z naszych rozmówców.

Warto przypomnieć, że jeszcze w 2000 r. Jan Rokita, jako przewodniczący sejmowej komisji zajmującej się reformowaniem systemu finansowania partii politycznych i kampanii wyborczych, przekonywał, że tylko finansowanie partii z budżetu może zagwarantować jawność i przejrzystość. Szturm bogatych na Wiejską

Nikt nie ma tylu biznesmenów na listach wyborczych, co PO. Co prawda, w grudniu 2004 r. liderzy Platformy roztrąbili na cały kraj, że nie będą umieszczać na swoich listach ludzi biznesu, ale dziś już nikt nie przejmuje się tamtymi obietnicami. W kuluarach mówi się, że o tym, kto znajdzie się na liście, decydowali „trzymający kasę” – Grzegorz Schetyna i Donald Tusk. Przy okazji osłabiono Jana Rokitę, wycinając jego ludzi z list.

– Działacze w terenie musieli ustępować najlepsze miejsca znajomym biznesmenom Tuska. W Warmińsko-Mazurskiem zdanie działaczy regionalnych niewiele się liczyło. Na przykład listę elbląską otwiera Krzysztof Lisek, przedsiębiorca i menedżer organizacji pozarządowych, twórca i prezes zarządu sieci biur turystycznych Campus Travel. W Warszawie na trzecim miejscu znalazł się Maciej Berek, o którym nikt wcześniej w warszawskich strukturach PO nie słyszał – opowiada jeden z działaczy regionalnych.

Na 16 osób kandydujących z listy elbląskiej aż 12 jest przedsiębiorcami lub urzędnikami mającymi wpływ na regionalne budżety. Oprócz Liska na liście znaleźli się: prezes Elbląskiej Izby Przemysłowo-Handlowej, właściciel firmy projektowej i nadzorującej roboty budowlane, właściciel zakładu weterynaryjnego, przedsiębiorca budowlany i szef Izby Przemysłowo-Handlowej, menedżer telefonii komórkowej, szef prywatnego oddziału chirurgicznego, przedstawiciel firmy farmaceutycznej, wiceprzewodnicząca Rady Fundacji Promocji Przedsiębiorczości.

Chociaż prasa emocjonowała się głównie informacjami, że Samoobrona sprzedaje miejsca na listach wyborczych, kandydaci PO też ponoszą spore koszty wepchnięcia się na listy. Wielki biznes przynosi ze sobą wielkie pieniądze – w to żaden z naszych rozmówców nie wątpi. Ale i mało kogo to oburza. W sztabie SLD, gdy o to pytamy, kiwają ze zrozumieniem głowami. Na poprzednie wybory Sojusz wydał 27 mln zł. Teraz ma przygotowane 10 mln zł i nie spodziewa się jakichś bonusów. – Gdy sondaże prognozują zwycięstwo, nie można się opędzić od życzliwych, gdy porażkę – wieje pustką – mówi nam jeden z SLD-owskich sztabowców, od lat organizujący kampanie wyborcze.

Dziury w ordynacji

Entuzjaści przynoszą pieniądze i mądrością sztabowców jest, by je odpowiednio ukryć. Jest na to wiele sposobów. Ograniczmy się więc do najczęściej wymienianych. Po pierwsze, robieniu finansowych machlojek sprzyjają podwójne wybory. Na przykład koszty wiecu wyborczego zapisuje się w rubryce wybory parlamentarne, chociaż spotkanie wyborcze miał kandydat na prezydenta. Na podobnych zasadach przebiega omijanie przepisów dotyczących reklam kandydatów na prezydenta. Chociaż ordynacja pozwala na płatne ogłoszenia telewizyjne dopiero na dwa tygodnie przed wyborami, sztaby omijały to, prezentując swych kandydatów jako liderów partii. Prawo naginali Marek Borowski i Donald Tusk. Kiedy PKW zakazała emitowania ich reklamówek, sztab wyborczy Tuska po prostu wykasował informację, że Tusk kandyduje na prezydenta, i reklamówkę puszcza nadal. Podobnie wygląda sprawa billboardów. Zgodnie z obowiązkowym podpisem, raz spogląda na nas Tusk prezydent, raz Tusk lider PO, a innym razem Tusk kandydat na posła.

– Przepisy regulujące wybór prezydenta są dziurawe jak sito – powtarzają nasi rozmówcy. – Niektóre wręcz zachęcają nieuczciwych polityków i biznesmenów do korupcji. Przede wszystkim – czego nie ma już w ordynacji wyborczej do parlamentu – kandydata mogą wspierać finansowo biznesmeni. Wpłaty od jednej firmy teoretycznie podlegają ograniczeniu, ale jest sposób na maksymalne ich podbicie. Ordynacja pozwala, by spółka wpłaciła do 84.900 zł komitetowi kandydata (nawet po drugiej turze wyborów prezydenckich). Dodatkowo prezes tej spółki może wpłacić pieniądze na konto partii, z której pochodzi kandydat, oraz na fundusz wyborczy tej partii. Maksymalny limit wpłat dla osoby fizycznej wynosi 46.695 zł. Czyli prezes spółki jako firma ma prawo przelać na konto kandydata (lub już zwycięzcy) 84.900 zł, dalej 46.695 zł jako osoba fizyczna. Z jednego portfela może właściwie popłynąć 131.595 zł. Jako powszechna praktyka wymieniane są interesy z firmami poligraficznymi. Zamawia się 100 tys. ulotek, ale na fakturze jest tylko
5 tys. Daje to dwie korzyści – nie przekracza się limitu i unika płacenia VAT. A ulotek, w przeciwieństwie do billboardów, nie można policzyć.

Kampania więc trwa. Potem się zakończy. I dopiero gdy PKW ogłosi swoje sprawozdanie, będziemy mogli zobaczyć, kto na jaką partię wpłacił. Po nazwisku. I potem pilnować, czy nagle nie spadły na taką firmę czy na takiego człowieka niezasłużone przywileje. I tyle. Bo nawet gdy PKW dopatrzy się uchybień w sprawozdaniu finansowym, to i tak nikogo nie można pociągnąć do odpowiedzialności.

Tomasz Sygut, Joanna Tańska, Robert Walenciak

Kampania prezydencka od portfela

• do 1,7 tys. zł (dwukrotność najniższego miesięcznego wynagrodzenia) może wpłacić osoba prywatna na kampanię bez konieczności dokonywania przelewu, użycia czeku lub karty płatniczej
• 12,7 tys. zł (15-krotność najniższego miesięcznego wynagrodzenia) może przyjąć sztab wyborczy kandydata na prezydenta od jednej osoby fizycznej
• 84,9 tys. zł (mniej niż 100-krotność najniższego miesięcznego wynagrodzenia) może przekazać firma z osiąganych przez nią zysków
• 1,2 mln zł można wydać na kampanię z wpłat anonimowych ofiarodawców (publiczne zbiórki)
• 7,2 mln zł może pochodzić z pieniędzy pozyskanych od firm
• 9,6 mln zł mogą wynosić koszty reklamy i agitacji

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)