Jordania kontra Państwo Islamskie. Czy ten mały kraj może boleśnie ugodzić samozwańczy kalifat?
Mająca zaledwie 6,5 mln obywateli Jordania od blisko trzech tygodni próbuje zrobić to, co przez pół roku nie udało się potężnym Stanom Zjednoczonym - zrównać bojowników Państwa Islamskiego z ziemią. Odkąd terroryści opublikowali nagranie palonego żywcem jordańskiego pilota, Królestwo Haszymidzkie kipi żądzą zemsty. Czy mały i ubogi kraj może rzeczywiście zaszkodzić PI - a do tego nie sprowadzić na siebie kłopotów?
Jako najstarszy syn króla, książę Abdullah wiedział, że kiedyś będzie odpowiedzialny za całą Jordanię. Nie martwił się tym jednak na zapas - pierwszy w kolejce do tronu był jego stryj. Młody królewicz, jak się zdawało, mógł jeszcze długo skupiać się na karierze w wojsku.
Lubił to. Pilotował bojowe śmigłowce, dowodził siłami specjalnymi i dopiero co awansował na generała. Wojskowe życie, powie po latach, miało ogromną zaletę: "tak" znaczyło "tak", "nie" oznaczało "nie".
Koniec względnej beztroski nadszedł nagle. Pokłóciwszy się z bratem, umierający król Husajn zmienił decyzję i mianował swym następcą pierworodnego. Dwa tygodnie później zmarł.
Był 7 lutego 1999 roku, a 37-letni książę Abdullah stawał się królem Abdullahem II. Chciał czy nie, prawie z dnia na dzień musiał stanąć na czele państwa leżącego w samym centrum jednego z najbardziej niestabilnych regionów świata. Nic już nie miało być tak proste jak w armii.
Choć chyba jeszcze nigdy rządzenie nie było tak trudne jak teraz.
Niespokojne sąsiedztwo
Kiedy w 2011 roku pobliską Syrię ogarnęła wojna, Jordania stanęła przed poważnym dylematem: mieszać się czy pozostać z boku?
Jordańczycy mieli powody, by życzyć syryjskiemu reżimowi źle. Klan Asadów zawsze był kłopotliwym sąsiadem: porywczym, skorym do gróźb i spisków, a do tego sprzymierzonym z szyickim Iranem. Geopolityczne równania wskazywały jasno, że jeśli władzę w Damaszku przejmie sunnicka większość, Jordańczycy mogą na tym tylko skorzystać. Ale, rzecz jasna, było to bardziej skomplikowane.
Nawet jeśli Abdullah II i jego świta rozumieli dążenia chwytających za broń Syryjczyków, sami obawiali się tego, co niesie Arabska Wiosna. Jordania przywykła już do ulicznych protestów, lecz po wydarzeniach w Tunezji i Egipcie demonstracje przybrały na sile. Gdyby w państwowych skarbcach zalegały miliardy petrodolarów, król mógłby udobruchać lud odkręcając kurek z subsydiami. W Algierii i Arabii Saudyjskiej zadziałało to bez zarzutu (w Libii pułkownik Kadafi za to zamiast chlebem poczęstował rodaków ołowiem - nie wyszedł na tym dobrze).
Szkopuł tkwił w tym, że Jordania nie miała pieniędzy. - To bardzo ubogi kraj. Posiada dwa małe, dosychające pola węglowodorów, fosforyty i nieco potażu, a jego budżet opiera się głównie na turystyce i pomocy zagranicznej. Monarchia dysponuje też znacznymi zasobami łupków roponośnych, ale proces ich wydobycia wymaga kosztownych inwestycji i jest niezwykle wodochłonny. Wody natomiast w Jordanii brakuje - tłumaczy w rozmowie z Wirtualną Polską Artur Malantowicz, ekspert ds. Jordanii z Centrum Inicjatyw Międzynarodowych. Rozumiejąc własną sytuację finansową, władze w Ammanie nie mogły tak po prostu kibicować rewolucji za miedzą. Nie do końca zresztą wiedziały, kto za nią stoi. Syryjska opozycja była zbieraniną dziesiątek rozmaitych grup i nie miała spójnych postulatów. Z kim rozmawiać, skoro każdy chce czegoś innego?
Był też trzeci powód, by siedzieć cicho: jeśli Abdullah otwarcie poparłby rebeliantów, Baszar al-Asad nigdy by mu tego nie zapomniał. A przecież nikt nie mógł zagwarantować, że syryjski dyktator faktycznie upadnie.
Jordańska polityka wobec Syrii była więc zachowawcza - nawet wtedy, gdy za północną granicą dochodziło do najgorszych zbrodni. Chociaż po kilku miesiącach rzezi monarcha wezwał Asada do ustąpienia (zaproponował mu też azyl), a jego dyplomaci przyłączyli się do międzynarodowej stygmatyzacji syryjskiego reżimu, Abdullah nie stawiał kroków, których nie dałoby się cofnąć. Wojna w Syrii była problemem, ale dyktator z Damaszku nie stanowił dla Jordanii tak naprawdę śmiertelnego zagrożenia.
W przeciwieństwie do Abubakra al-Baghdadiego, przywódcy Państwa Islamskiego.
Stary wróg
PI nie wzięło się znikąd. Będąc upiornym dzieckiem amerykańskiej inwazji na Irak, organizacja ta - pod różnymi nazwami - przelewała krew nad Eufratem od blisko dekady. Na początku zeszłego roku wykorzystała słabość miejscowych armii i po wielkiej ofensywie zajęła dużą część irackiej północy i wschodniej Syrii. To stamtąd, jak zapowiedziała, będzie kontynuować krucjatę nie tylko przeciwko niewiernym z Zachodu, ale i "złym muzułmanom" z okolicy. Właśnie takim, jak Abdullah II.
Mimo że rządząca Jordanią dynastia Haszymidów wywodzi się od proroka Mohometa, islamscy ekstremiści nie darzą jej szacunkiem. Król Husajn należał do najbardziej postępowych z arabskich władców, chętnie też przyjmował miliardy dolarów pomocy rozwojowej i militarnej od USA. Choć nie poparł Amerykanów podczas ich pierwszej inwazji na Irak w 1991 roku, to trzy lata później popełnił inny ciężki grzech: podpisał traktat pokojowy z powszechnie nienawidzonym na Bliskim Wschodzie Izraelem. Podpadł tym także wielu rodakom - ponad połowa Jordańczyków posiada palestyńskie korzenie.
Abdullah II, którego matka pochodzi z Anglii, obrał równie prozachodni kierunek. Kształcony od dzieciństwa w amerykańskich i brytyjskich szkołach (w tym słynnej akademii wojskowej Sandhurst) monarcha od początku uważał fanatyzm religijny za zagrożenie dla całego świata islamu. Nie miał więc oporów, by wziąć udział w wojnie z terroryzmem. Efekty były bardzo wymierne: w 2006 roku dostarczone przez jordański wywiad informacje pomogły Amerykanom w zabiciu Abu Musaba az-Zarkawiego, założyciela irackiej filii al-Kaidy. To właśnie na jej zgliszczach powstało dzisiejsze Państwo Islamskie. Gdy w połowie zeszłego roku Amerykanie zaczęli bombardować tereny zajęte przez ludzi al-Baghadadiego, jordański władca szybko dołączył do formowanej przez Baracka Obamę koalicji.
Opór i zryw
Zwykli Jordańczycy nie byli zachwyceni perspektywą walki z PI. Jak jeszcze we wrześniu 2014 roku pokazywały badania opinii publicznej, blisko 40 proc. obywateli nie uznawało Państwa Islamskiego za organizację terrorystyczną. Wielu ludzi obawiało się też, że konflikt osłabi i tak ledwo dychającą gospodarkę, a do tego sprowadzi na Jordanię niepotrzebne zagrożenie. - Jordańczycy nie wspominają dobrze okresu po wybuchu "wojny z terrorem", bo pod pretekstem działań prewencyjnych służby bezpieczeństwa mocno ograniczyły wtedy ich prawa - dodaje Artur Malantowicz. Kiedy w grudniu islamiści pojmali pochodzącego z bardzo wpływowej rodziny pilota Muada al-Kasasbeha (jego F-16 rozbił się w pobliżu Rakki, syryjskiej stolicy PI), antywojenne hasła nabrały dodatkowej mocy. - Nasza armia powinna chronić kraj, a nie krążyć po świecie jak Amerykanie - żalił się ojciec uwięzionego lotnika.
Okrucieństwo, z jakim ekstremiści zamordowali al-Kasasbeha (spalili go żywcem w zamkniętej klatce, nagranie opublikowali 3 lutego w internecie), całkowicie odmieniło nastroje w Jordanii. Ulicami Ammanu przeszły ogromne marsze gniewu, nawet konserwatywni duchowni potępili czyn islamistów, a Abdullah II mógł śmiało sięgnąć po bardziej drastyczne środki. Choć, wbrew plotkom, nie zasiadł osobiście za sterami, do tej pory jego lotnictwo przeprowadziło co najmniej 70 nalotów na pozycje Państwa Islamskiego w Syrii. Lud żądał zemsty. Król mu ją dawał.
Furia
Nagrania, które opublikowała na początku bombardowań miejscowa telewizja, nie pozostawiały złudzeń: Jordania idzie na wojnę. "Zgotujemy wam piekło" - wypisał kredą na swoim F-16 jeden z pilotów. "Zadepczemy PI" - nakreślił inny. Oficjalne komunikaty były równie bojowe: to dopiero początek, dopiero teraz poznacie Jordańczyków.
Szybko pojawił się jednak sceptycyzm.
Wyspecjalizowany w analizie zagadnień wojskowych serwis Foxtrot Alpha zauważył, że większość jordańskich odrzutowców widocznych na ostatnich obrazach ruszała do boju przenosząc jedynie przestarzałe bomby opadające z serii Mark 80 (używano ich jeszcze w czasie wojny w Wietnamie). Wyklucza to możliwość zadawania precyzyjnych i naprawdę bolesnych uderzeń - zwłaszcza z bezpieczniej dla samolotów wysokości. Brak laserowo naprowadzanej broni wyraźnie pokazuje ograniczenia jordańskiego lotnictwa. Mimo agresywnej retoryki Ammanu, około 50 zakupionych z drugiej ręki myśliwców F-16 nie udźwignie na dłuższą metę ciężaru ofensywy.
- Przy PKB wynoszącym nieco ponad 32 mld dolarów, Jordania będzie zależna od pomocy z zewnątrz, inaczej nie da rady kontynuować tej walki - uważa Artur Malantowicz. W weekend agencja Reutera donosiła, że potężne dostawy amunicji dla wojsk Abdullaha szykują już Stany Zjednoczone; swoje odrzutowce i pilotów dorzucą też Zjednoczone Emiraty Arabskie i Bahrajn.
Ale jakkolwiek będzie przebiegać powietrzna kampania, Jordania musi pamiętać o ochronie swojego terytorium. Jej armia liczy ponad 100 tys. zawodowych żołnierzy i 60 tys. rezerwistów. - Uchodzi za jedną z najlepiej wyszkolonych na Bliskim Wschodzie, regularnie ćwiczy z wojskami NATO i trenuje siły zbrojne państw Zatoki - mówi ekspert Centrum Inicjatyw Międzynarodowych. - W 2013 roku obserwowałem pracę jordańskich żołnierzy na granicy z Syrią. Monitorowali cały ruch i bardzo skutecznie zatrzymywali tych, którzy próbowali dostać się do Jordanii nielegalnie - opisuje.
Sprawność wojska nie oznacza, że Królestwo Haszymidzkie nie ma się czego bać. - To mały kraj w bardzo trudnym otoczeniu geopolitycznym. Jego najważniejsze miasta znajdują się zaledwie około 100 km od Syrii, a Jordania nie ma prawdziwej ochrony przeciwrakietowej. Nie da się też wykluczyć zagrożenia ze strony działających wewnątrz kraju radykalnych ugrupowań salafickich - dodaje Malantowicz.
Według danych zebranych przez badaczy z King's College London, w szeregach Państwa Islamskiego walczy obecnie co najmniej 1500 Jordańczyków. Część z nich może próbować wrócić kiedyś do ojczyzny, niektórzy z bardzo złymi zamiarami. Powstrzymanie ich będzie co najmniej tak samo istotne, jak dzisiejsze naloty. I, niestety, co najmniej tak samo trudne.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski