ŚwiatJewgienij Rojzman: Rosja momentalnie zacznie konkurować z Zachodem. Są tylko dwa warunki

Jewgienij Rojzman: Rosja momentalnie zacznie konkurować z Zachodem. Są tylko dwa warunki

- Rosja momentalnie zacznie konkurować z Zachodem zarówno gospodarczo, jak i w zakresie form życia społecznego. Tylko te dwa warunki: uczciwe wybory i wolność ekonomiczna - mówi Jewgienij Rojzman, rosyjski polityk, mer Jekaterynburga, z którym rozmawiają Elena i Gabriel Michalikowie. W wywiadzie, opublikowanym przez tygodnik "Do Rzeczy", tłumaczy również, dlaczego wszystkie decyzje zapadają na Kremlu.

Jewgienij Rojzman: Rosja momentalnie zacznie konkurować z Zachodem. Są tylko dwa warunki
Źródło zdjęć: © AFP

W 1999 r. Jewgienij Rojzman, urodzony w 1962 r., pisarz i antykwariusz z Jekaterynburga, wraz z grupą przyjaciół wybrał się do cygańskiej osady pod miastem. Osada okazała się czymś na kształt hurtowni heroiny, ochranianej przez policję. Przyjaciołom Rojzmana bez trudu udało się sfilmować proceder handlu narkotykami, w tym także udział w nim policjantów. Handlarze robili wrażenie ludzi czujących się bezpiecznie i na własnym miejscu. Obrót narkotykami odbywał się na ulicy, między innymi na masce radiowozu. Materiał nakręcony w osadzie znalazł się na antenie lokalnej telewizji.

Nazajutrz po emisji programu dilerzy zapadli się pod ziemię. Narkotyki zniknęły z rynku. Niedługo później na ulicach Jekaterynburga zaczęły się tworzyć zbiegowiska młodych ludzi z objawami zespołu abstynencyjnego. Przemierzając samochodem ulice Jekaterynburga, Rojzman na własne oczy zobaczył, że problem narkomanii w mieście to nie cyfry w statystycznych zestawieniach, ale żywi ludzie, którym heroina daje szansę przeżycia najwyżej kilku lat. Młodych na ulicach było coraz więcej i więcej.

Po kilku dniach sytuacja wróciła do stanu poprzedniego. Wznowiono handel narkotykami. Młodzi, zaopatrzeni w heroinę, pochowali się po domach i melinach. Wówczas to Rojzman i jego przyjaciele na antenie lokalnej telewizji wypowiedzieli handlarzom narkotyków wojnę. Przeciwko sobie mieli gangi i policję. Powołali fundację Miasto bez Narkotyków, której istnienie finansowali z własnych składek i dobrowolnych datków obywateli.

W ciągu kolejnych lat powstało wiele audycji telewizyjnych demaskujących skorumpowanych policjantów. Prokuratura otrzymywała z fundacji komplety danych o sprawcach. Do więzień trafiali zarówno mundurowi, jak i handlarze. Udało się zniszczyć szlaki przerzutowe narkotyków, rozbito siatki dilerskie. Stopniowo fundację zaczęli wspierać rodzice narkomanów, mieszkańcy Jekaterynburga uwierzyli, że Miasto bez Narkotyków jest w stanie coś zdziałać. Jewgienij Rojzman został deputowanym do Dumy Federacji Rosyjskiej.

Przez 13 lat zarówno Rojzman, jak i inni działacze Miasta bez Narkotyków znajdowali się na celowniku handlarzy narkotyków i lokalnej policji. Ciągle jednak ze wszystkich zagrożeń Rojzman wychodził obronną ręką. Działaczom fundacji udało się znacznie ograniczyć problem narkomanii w Jekaterynburgu. Miasto bez Narkotyków powołało do życia ośrodki odwykowe. I to działalność jednego z nich stała się pretekstem do najpoważniejszych problemów fundacji. Przeciwko jej pracownikom wszczęto kilka postępowań karnych. Twórców Miasta bez Narkotyków oskarżono o niehumanitarne traktowanie podopiecznych.

Opinia publiczna jest przekonana, że procesy były zemstą policjantów, którzy za sprawą Miasta bez Narkotyków stracili wielomilionowe dochody. Najwyraźniej jednak Rojzman i jego współpracownicy nie cieszą się już tym poparciem w Moskwie, które przez lata pozwalało im prowadzić działalność fundacji. Formułuje się pogląd, że kres Miastu bez Narkotyków położyły nazbyt bliskie związki Rojzmana z opozycją demokratyczną, które sprawiły, iż aktywista społeczny utracił życzliwość Siergieja Iwanowa, szefa administracji prezydenta Rosji. Partnerka Rojzmana, Oksana Panowa, wielokrotnie przesłuchiwana i rewidowana w 2012 r., poroniła. Skazany na cztery lata kolonii karnej wiceszef fundacji Jewgienij Malёnkin do dziś przebywa w kolonii karnej. W przededniu prawdopodobnego uwięzienia Rojzmana mieszkańcy Jekaterynburga wybrali go na urząd mera miasta.

Elena i Gabriel Michalikowie: W 2011 r. ogłosił pan, że nie ma zamiaru działać w polityce. Dwa lata później jednak kandydował pan na mera.

Jewgienij Rojzman: W latach 2003–2007 byłem deputowanym do Dumy Federacji Rosyjskiej. Proszę sobie wyobrazić, że przez mój gabinet w trakcie pełnienia funkcji w parlamencie przeszło blisko 35 tys. ludzi. Byłem tym zmęczony, ale odszedłem nie tak sobie, z własnej woli. Po prostu nie dano mi szansy udziału w kolejnych wyborach. Stąd pauza. W trakcie niej sporo pracowałem, zajmując się pracą społeczną, czyli przede wszystkim Miastem bez Narkotyków.

W 2011 r. Misza Prochorow zaproponował mi udział w wyborach do Dumy. Poparcie społeczne było tak wielkie, że sam fakt kandydowania wystarczyłby do tego, aby mnie wybrano. Znowu jednak administracja uniemożliwiła mi start.

Znalazłem się w takiej sytuacji: energii mnóstwo, siły są, sytuację rozumiem, a możliwości nie ma. I wtedy ogłosiłem, że wycofuję się z polityki.

Minęły dwa lata i pan wrócił.

- Zgłosiłem moją kandydaturę na mera i czekałem na reakcję.

Czyją?

Powiedzmy: na reakcję. Ponieważ nie było reakcji, zapowiedziałem, że wygram wybory. I wygrałem. Jestem człowiekiem sumiennym, więc skoro wygrałem, objąłem urząd mera.

Dlaczego jednak wrócił pan do polityki?

- Zmieniły się warunki.

Mówi pan eufemistycznie „warunki”, a przecież chodzi o to, że zorganizowano polowanie z nagonką na Miasto bez Narkotyków.

- Tak. Doszło do konfliktu z prokuraturą i ze strukturami siłowymi. Oczywiście od początku były konflikty. Za naszą sprawą trafiło przecież do więzienia bardzo wielu policjantów, którzy czerpali zyski z handlu narkotykami. W 2013 r. napaści na Miasto bez Narkotyków miały już jednak charakter zorganizowany. Mogłem wówczas rozładować sytuację, zawierając swoisty sojusz, ale po przeciwnej stronie nikt nie chciał negocjować jego warunków. Wobec tego postanowiłem walczyć dalej, ale już z innej pozycji.

Pan nie chce być nazywany opozycjonistą...

- Nie chcę, bo nie lubię etykietek. Zresztą nigdy nie należałem do żadnych organizacji, które zrzeszają opozycjonistów. Nie byłem w Radzie Koordynacyjnej opozycji. Zawsze broniłem jednak mojego prawa do własnych poglądów i do ich głoszenia. Nigdy się tego prawa nie wyrzekłem. Opozycję pojmuję jako równoległy do władzy ruch ludzi, którzy chcą władzę przejąć. A ja nie zazdroszczę nikomu z tych, którzy obecnie są u władzy, nie chcę przejmować władzy. Nie wiem, jak kierować Federacją Rosyjską i w ogóle o tym nie myślę. Znam się za to na pracy deputowanego. I to jest poziom, na którym czuję się na właściwym miejscu. Żeby zdziałać cokolwiek, muszę współpracować z rządzącymi. I będę to robił aż do chwili, gdy okaże się, że u władzy są już tylko ludożercy i handlarze narkotyków. Do tego czasu, nie patrząc na nic, będę współpracował z tymi, którzy rządzą moim krajem.

Jednak poszczególnych działaczy opozycji pan popiera.

- Popieram ludzi, poglądy, ale nie opozycjonistów jako takich i tylko dlatego, że są opozycjonistami.

Gdy przychodzi do krytyki władzy, pan jakby nabierał wody w usta. Boi się pan?

- Nie. Zachowuję spokój. Gdy tylko widzę, że przedstawiciele władzy robią to, czego nie należy robić, jestem w stanie im o tym powiedzieć. Zdarzają się jednak sytuacje, gdy atmosfera tak się zagęszcza, że mój głos zamiast służyć uspokojeniu, będzie tylko dolewaniem oliwy do ognia. Wszedłem już w szóstą dekadę życia, mam jakieś doświadczenie, więc są też rzeczy, na które sobie pozwolić nie mogę. Pilnuję mojej retoryki, kultury prowadzenia dyskusji.

Mówiąc wprost, jak pan ocenia to, co się w Rosji teraz dzieje?

- Nie podoba mi się to, ale to rzeczy, na które nie mam wpływu.

Skoro udało się panu wygrać bitwę o Miasto bez Narkotyków, dlaczego nie miałby pan osiągnąć sukcesu, wcielając w życie swoje poglądy dotyczące sytuacji w całym kraju?

- Mówicie o wydarzeniach w jednym mieście, gdzie wiadomo było, kto jest winien. Władza centralna nam nie pomagała, ale też nie przeszkadzała. Dopuszczano aktywność społeczeństwa obywatelskiego. Potem kraj bardzo się zmienił. Władza wypychała społeczeństwo z kolejnych pól. To jednak znowu się zmienia, bo przecież nawet autorytarnie, nawet poprzez dyktaturę nie da się rządzić Rosją bez wykorzystania tych ogromnych zasobów energii, jakie stanowi aktywność obywateli. I teraz znowu władza zdaje sobie sprawę, że trzeba zwrócić się do społeczeństwa.

Czy rzeczywiście?

- Zapewniam, że tak. A narastanie takich tendencji obserwuję nawet na Kremlu.

Nie ma pan wątpliwości, współpracując z władzą, która prowadzi wojnę na Ukrainie

- Powiedziałem już, że sytuacja mi się nie podoba. Osobiście uważam, że w żadnym wypadku Rosja nie powinna była wchodzić na Ukrainę. Ukraińcy nie są głupsi od nas, potrafią rozwiązywać problemy swojego kraju bez naszego udziału. Wszystko, co ma związek z Ukrainą, wymaga od nas delikatności i przyjaznego stosunku. Tamten naród to ludzie nam bliscy. Nie ma na świecie przykładu dwóch tak bliskich sobie krajów. Przecież każdy z nas ma tam krewnych. Na sytuację na Ukrainie nie mam jednak żadnego wpływu.

A popiera pan przyłączenie Krymu do Rosji?

- Zawsze byłem temu przeciwny. Uważam, że aneksja Krymu to był wielki błąd. Jest to jednak moje zdanie i nie chcę go rozwijać. Zewnętrzna polityka Rosji odbywa się bez mojego udziału i pozostaje mi tylko zwykłe prawo obywatela do posiadania własnego poglądu.

A te sprawy, na które ma pan wpływ? W końcu jest pan merem wielkiego miasta.

- Tutaj sytuacja się poprawia. W Jekaterynburgu obserwujemy wzrost demograficzny, powstają nowe przedszkola, drogi i szkoły. Mamy najmniejszy w Rosji wskaźnik stosunku liczby urzędników do liczby obywateli. Według parametrów mierzących poziom życia jesteśmy na pierwszym miejscu wśród rosyjskich miast o podobnej wielkości, a na trzecim wśród wszystkich miast w Rosji, włączając Moskwę i Petersburg. Udaje nam się to osiągnąć w sytuacji, gdy już sam system polityczny Rosji daje władzy lokalnej bardzo mało możliwości działania. Większość decyzji dotyczących naszego tu i teraz podejmowana jest na poziomie federalnym. Objechałem już wszystkie szkoły w mieście. Raz w tygodniu odbywa się dzień otwarty, w ramach którego każdy może przyjść osobiście do mnie ze swoją sprawą.

Putin raz do roku organizuje „gorącą linię” – spektakl, w którym do „dobrego cara” telefonują poddani i zwierzają mu się ze swoich problemów. Ostatnio zatelefonowała kobieta, której mąż nie pozwala przygarnąć psa. Prezydent zwrócił się do tego męża z prośbą, żeby zgodził się na psa.

- No i co w tym złego? Kraj się nie zawalił, system pracuje, może dobrze, może źle. Jakaś kobieta chce mieć psa i być może dzięki interwencji Putina będzie go miała. Komu to szkodzi? Mam do prezydenta mnóstwo pretensji, ale w tym przypadku zachował się po ludzku. Cóż w tym złego?!

Jak to co?! Toż to iluzja demokracji! Może nawet gorzej, nie tylko iluzja, lecz także parodia.

- A ja mam inne zdanie. Wiem, że to wszystko jest reżyserowane, że dokonuje się wyboru rozmówców, ale tam, gdzie nie ma kamer, ktoś też te telefony odbiera. Wyobraźmy sobie, że dzwoni człowiek z jakiegoś miasta i skarży się, że nie ma placu zabaw dla dzieci. Być może takich telefonów było z tego miasta 20. Ktoś to usystematyzuje, powie Putinowi: „W takim to a takim mieście nie ma placu zabaw. Naród dzwoni!”. Putin poleci swoim podwładnym, aby spytano człowieka, który za place zabaw odpowiada, dlaczego placów nie ma. I kto wie, może w rezultacie pojawi się plac zabaw? Kraj się nie zawali. Co szło dobrze, będzie szło dobrze. Co szło źle, będzie szło źle. Ale jakaś jedna, może mała, sprawa zostanie załatwiona. Przecież władza na całym świecie, a już zwłaszcza tam, gdzie jest demokracja, musi wsłuchiwać się w problemy obywateli.

Właściwie dlaczego niemal każda sprawa w Rosji musi się rozstrzygać na Kremlu?

- Ponieważ Rosja jest wielka. Takim krajem można kierować tylko centralnie. Przypomina mi się historia Polski z czasów, gdy i ona była wielka, ale obowiązywało liberum veto. Nie sposób było wdrożyć program ratunkowy dla kraju i Polska została rozgrabiona przez sąsiadów. W dziejach tego kraju widzę dowód na przewagę centralizacji nad decentralizacją.

Przynajmniej o części spraw powinno się decydować na poziomie lokalnym.

- No jasne. O wszystkich tych, o których nie trzeba koniecznie decydować centralnie. Nie mam wątpliwości.

A jest inaczej.

- Jest. I jest źle. I co z tego?

Nie dość, że władza centralna zagarnia wszystko dla siebie, to zaznacza się jeszcze zjawisko politycznej obojętności obywateli. Ludzie uciekają przed braniem spraw we własne ręce.

- I to jest chyba najpoważniejszy problem naszego kraju. Tak ukształtowała nas historia. Bardzo późno zniesiono pańszczyznę, potem był Związek Sowiecki. Apatia i infantylizm obywateli hamują rozwój Rosji. Gdy tylko pojawiają się jednak swobody, gdy tylko władza daje trochę wolności, społeczeństwo obywatelskie natychmiast się odradza. Jestem przekonany, że drzemie w nas mnóstwo sił i gdy tylko zostaną przywrócone uczciwe wybory i wolność ekonomiczna, społeczeństwo wystrzeli w górę. Rosja momentalnie zacznie konkurować z Zachodem zarówno gospodarczo, jak i w zakresie form życia społecznego. Tylko te dwa warunki: uczciwe wybory i wolność ekonomiczna.

Dożyjemy ich spełnienia?

- Rosjanie zwykle oczekują cudu. Nasza historia dowodzi jednak, że cuda się zdarzają. Że bez specjalnych starań obywateli władza centralna może zdecydować się na modernizację. I dzieje się to czasem zupełnie niespodziewanie.

Należy biernie czekać, aż Putin da Rosji wolność?

- Mówię tylko, że taki wariant jest możliwy. Że w historii to już się zdarzało. Cuda się zdarzają – w Rosji szczególnie często. Paradoks polega jednak na tym, że każdy z nas coś musi robić dla tej wolności.

Cieszy się pan ogromnym zaufaniem społecznym. Pan tymczasem mówi ciągle: „Tego nie mogę”, „To ode mnie nie zależy”. To w końcu od kogo zależy, jeżeli nie od człowieka, który stał się idolem swoich wyborców?

- To prawda. Mam kredyt zaufania, ale jednocześnie zerowe możliwości administracyjne. Dziesięć razy więcej mogłem zrobić, kiedy byłem deputowanym. Nie miałem nad sobą żadnego szefa poza wyborcami. Teraz mam. I w tej szczególnej sytuacji, bardzo trudnej, robię, co mogę.

Kandydował pan na mera, żeby ratować fundację Miasto bez Narkotyków. Wygrał pan wybory, ale fundacja przestała istnieć.

- Oddałem fundacji 15 lat mojego życia i pieniądze mojej rodziny. Stworzyłem mechanizm walki z narkomanią i z handlem narkotykami. Powstał precedens. Korzystają z niego teraz ludzie w całej Rosji. Nadal jest to dla mnie ważne. Udzielam się jako doradca, konsultuję przepisy. Teraz jednak postawiłem sobie inne priorytety: edukacja, ochrona zdrowia i kultura.

Wracam do moich zainteresowań naukowych. Na przykład: Polska. Kiedyś zajmowałem się polskimi portretami epoki sarmackiej. Interesowałem się naukowo staroobrzędowcami, którzy szukali schronienia przed prześladowaniami właśnie w Polsce. Polska interesuje mnie też jako kraj, z którego w czasach budowy Jekaterynburga przybyło do nas mnóstwo kupców i inżynierów. Polacy organizowali szkoły, parafie. Zachód przychodził do nas poprzez polską kulturę. W XIX w. po powstaniach przybywali do nas zesłańcy. Jest w okolicach Jekaterynburga mnóstwo miasteczek, w których szczególnie często spotyka się nazwisko „Polak”. To są potomkowie tamtych ludzi. Kolejna fala zesłańców dotarła w połowie XX w. Zapraszam za waszym pośrednictwem do Jekaterynburga polskich badaczy. Mamy archiwa. Przyjeżdżajcie!

Rosjanie i Polacy całkiem odmiennie patrzą na najnowszą historię. A teraz, gdy Kreml prowadzi własną politykę historyczną, gloryfikuje czasy sowieckie, coraz trudniej jest rozmawiać.

- Jestem historykiem, zawsze więc będę starał się sam dociekać prawdy. Prawda jest ponad państwem, ponad polityką.

Nie drażnią pana kłamstwa propagandy historycznej, choćby właśnie w sprawach polsko-rosyjskich?

- Żyło równocześnie dwóch wielkich poetów romantyzmu o znaczeniu światowym: Puszkin i Mickiewicz. Zajmowali dwie skrajne pozycje polityczne, mieli dwa różne spojrzenia na historię. Jaki stąd wniosek? Odrzucić któregoś z nich? Przestać szanować Mickiewicza? Nie czytać wierszy Puszkina? Powinniśmy szukać nie tego, co nas dzieli, ale tego, co łączy. To kultywować i wspierać.

Proszę jednak zwrócić uwagę, że zachodzi w Rosji mitologizacja historii. Ludzie żyją mitami propagowanymi przez państwową telewizję. To ich zatruwa.

- Jest też jednak Internet. Kto chce, ten może poznawać rozmaite poglądy. To, że Rosja, tak jak zresztą wszystkie państwa na świecie, prowadzi określoną politykę historyczną, nie przeszkadza każdemu myślącemu człowiekowi w poszukiwaniu prawdy na własną rękę. Wystarczy chcieć.

Nowy numer "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach

Źródło artykułu:Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (47)