Jednomandatowe okręgi wyborcze. Lekcje z Wielkiej Brytanii
Dlaczego partia, którą popiera 15 proc. Brytyjczyków zdobędzie mniej niż jeden procent mandatów w parlamencie? Jakim sposobem o przyszłości Wielkiej Brytanii może zdecydować partia, która domaga się rozpadu kraju i na którą zagłosuje mniej niż 5 procent wyborców? Wszystko dzięki jednomandatowym okręgom wyborczym (JOW). Nic dziwnego, że Brytyjczycy chcą zmienić ten system.
05.05.2015 | aktual.: 05.05.2015 11:23
Dzięki kampanii Pawła Kukiza do polskiej debaty publicznej wróciła sprawa jednomandatowych okręgów wyborczych. Jaki efekt miałaby postulowana przez Kukiza zmiana systemu wyborczego? Zbliżające się wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii w pełni pokazują wszystkie zalety - ale przede wszystkim wady takiego rozwiązania
Bardziej lokalnie, bardziej stabilnie
Na pierwszy rzut oka, system wyborczy stosowany w Wielkiej Brytanii od ponad stu lat ma same zalety. Przede wszystkim jest maksymalnie prosty i racjonalny. Kraj jest podzielony na 650 jednomandatowych okręgów, w których każda partia wystawia po jednym kandydacie. Mandat do Izby Gmin zdobywa ten, kto zdobywa w okręgu najwięcej głosów - niezależnie od tego, czy jest to większość zwykła, czy absolutna (ponad 50 proc.). Nie ma progów wyborczych, nie ma wielostronicowych kart do głosowania ani skomplikowanych instrukcji - system jest więc łatwy do zrozumienia dla wyborców i niedrogi w utrzymaniu.
Co więcej, mały rozmiar okręgów wyborczych (średnio liczą one ok. 65 tys. mieszkańców, podczas gdy wielomandatowe okręgi w Polsce liczą zwykle ok. miliona wyborców) sprawia, że wybierani z nich politycy są bliżej mieszkańców, a wybory mają bardziej lokalny charakter. Widać to w kampanii wyborczej. Zamiast wielkich billboardów wyborczych, kandydaci częściej stawiają na bezpośredni kontakt i rozmowy z ludźmi. Dzięki temu politycy znają swoich wyborców, a wyborcy znają swoich kandydatów - co sprawia, że przynajmniej w teorii członkowie Izby Gmin są bardziej odpowiedzialni wobec tych, których reprezentują.
Brytyjski przykład pokazuje, że być może jednak największa zaletą systemu "zwycięzca bierze wszystko" jest stabilność. Jednomandatowe okręgi wyborcze premiują największe partie, co z kolei często eliminuje potrzebę tworzenia rządowych koalicji i związanych z tym paraliżów i impasów. Zwycięzcy wyborów są więc w pełni odpowiedzialni za swoje rządy i mogą realizować swój program. W ciągu ostatnich stu lat tylko czterokrotnie zdarzyło się, by partia, która wygrała wybory, nie uzyskała większości mandatów w Izbie Gmin.
Niesprawiedliwość
To jednak tylko jedna strona medalu. O ile bowiem przez wiele lat system ten sprawdzał się w Zjednoczonym Królestwie dosyć dobrze, to sytuacja diametralnie zmieniła się w ciągu ostatnich kilku lat. Wszystko za sprawą znaczących zmian w poglądach wyborczych Brytyjczyków, którzy rozczarowani establishmentem i duopolem Partii Konserwatywnej i Partii Pracy, zaczęli w większych liczbach popierać alternatywne partie. Fenomen ten nie tylko zniwelował największą zaletę systemu (obecnie żadna z partii nie ma szans na samodzielne rządy), ale uwydatnił największą jego wadę - jego niesprawiedliwość.
Nic nie obrazuje tego tak, jak los największego "antysystemowego" ugrupowania w Wielkiej Brytanii, Partii Niepodległości Wielkiej Brytanii (UKIP), przewodzonej przez znanego z antyimigranckich i antyunijnych tyrad Nigela Farage'a. W maju zeszłego roku w wyborach do Parlamentu Europejskiego UKIP odniósł niebywały w historii systemu politycznego Wielkiej Brytanii sukces, pokonując obie dominujące partie i wysyłając do Brukseli największą liczbę swoich reprezentantów. Wybory te odbywały się jednak według proporcjonalnej ordynacji wyborczej i przy niskiej frekwencji. Od tego czasu poparcie dla partii Farage'a zdecydowanie zmalało, ale nadal utrzymuje się na wysokim poziomie 12-15 procent - wystarczająco dużo, by być trzecią siłą w kraju. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, poparcie to nie znajdzie jednak odzwierciedlenia w liczbie zdobytych przez partię mandatów. Nawet najbardziej optymistyczne prognozy nie dają prawicowemu ugrupowaniu więcej niż dwadzieścia miejsc w 650-osobowej Izbie Gmin. Te bardziej
realistyczne mówią o dwóch lub trzech. Prawdopodobnym scenariuszem jest także to, że partia, na którą zagłosować ma ponad 4 miliony ludzi, nie doczeka się ani jednego reprezentanta w brytyjskim parlamencie.
Ta absurdalna sytuacja to bezpośredni wynik stosowanej w Wielkiej Brytanii ordynacji wyborczej, która promuje partie, które mają bardziej skoncentrowany geograficznie elektorat. Tymczasem poparcie dla partii Farage'a, choć wysokie, jest bardziej równomiernie rozłożone, niż w przypadku pozostałych partii, mogących liczyć na swoje tradycyjne bastiony poparcia. To jednak nie jedyny problem tej ordynacji. Jak żaden inny system skłania on wyborców do taktycznego głosowania na "mniejsze zło", a nie zgodnego z własnymi przekonaniami. Dla przykładu, prawicowi wyborcy popierający UKIP mogą w ostateczności zagłosować na konserwatystów, bo paradoksalnie głos na UKIP mógłby przyczynić się do rozdziału prawicowych głosów - i w ostateczności zadziałać na korzyść lewicy i Partii Pracy.
Szkoci górą
Być może jeszcze mocniejszą ilustracją defektów brytyjskiego systemu jest kariera separatystycznej Szkockiej Partii Narodowej (SNP). W ostatnich latach SNP wyrosła na największą partię w Szkocji, zostawiając w tyle dwie partie tradycyjnego mainstreamu. Poparcie dla separatystów jest wysokie - sięga ponad 50 proc. - ale tylko w Szkocji. W skali całego państwa, przekłada się to na zaledwie ok. 4 proc. głosów. Jednak dzięki jednomandatowym okręgom wyborczym szkoccy nacjonaliści okażą się zdecydowanie największym zwycięzcą tych wyborów. Niektóre prognozy przewidują, że SNP zdobędzie wszystkie 59 szkockich mandatów, stając się w ten sposób trzecią największą partią w Izbie Gmin. Partią, która w przypadku nieuzyskania przez labourzystów lub konserwatystów większości mandatów (a taki wynik jest prawie pewny) może być dla nich jedynym możliwym koalicjantem (pozostałe alternatywy to wielopartyjna koalicja lub rząd mniejszościowy). Innymi słowy, o przyszłości Wielkiej Brytanii może zdecydować ugrupowanie, której celem
jest rozpad kraju i która nie dostanie więcej niż milion głosów.
System-trucizna
Dlatego podczas gdy w Polsce powraca debata nad ustanowieniem jednomandatowych okręgów wyborczych, w Wielkiej Brytanii rośnie poparcie dla zmiany systemu i odejścia od tego systemu. Według opublikowanego we wtorek sondażu ORP dla dziennika "Independent", reformy chce 60 proc. Brytyjczyków. W kraju działa obecnie co najmniej pięć organizacji pozarządowych, które dążą do reformy ordynacji. Ich zdaniem, obecny system jest niesprawiedliwy i niedemokratyczny, bo nie reprezentuje prawdziwych preferencji wyborczych obywateli i znacznie utrudnia możliwość jakiejkolwiek znaczącej zmiany w polityce. Prowadzi także do rozczarowania wyborców, którzy - szczególnie jeśli mieszkają w okręgach będących "bastionami" jednej z partii - nie mają szans na reprezentację w parlamencie i w których głosy są w w efekcie marnowane. "Ten system to trucizna, która może zabić jakąkolwiek wiarę w reprezentatywną demokrację" - podsumował w komentarzu James Kirkup, publicysta dziennika "Telegraph", tradycyjnie sprzyjającego konserwatystom.
- "To naprawdę jest spisek konserwatystów i labourzystów przeciwko swoim mniejszym rywalom i przeciwko elektoratowi. Ten system musi się zmienić" - dodał.
Jak dotąd jednak wysiłki przeciwników JOW-ów nie przynosiły rezultatów. W 2011 roku doszło do ogólnonarodowego referendum w sprawie zmiany ordynacji. Proponowaną alternatywą dla obecnego systemu była wówczas inna wersja jednomandatowego głosowania (system głosowania preferencyjnego, gdzie wyborca szereguje kandydatów według swojego uznania) - i referendum upadło. Niewykluczone jednak, że w obliczu obecnych wyborczych absurdów i rosnącego niezadowolenia z głównych partii, Brytyjczycy wkrótce zdecydują, że czas JOW-ów już minął.