Jarosław Wałęsa żąda 100 tys. zł odszkodowania: to i tak mało
- Oczywiście, że Beata Sawicka była tylko pionkiem w grze CBA. Gdy spotykała się z agentem Tomkiem, za rządów PiS, próbowano znaleźć haki na przeciwników politycznych - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Jarosław Wałęsa, syn byłego prezydenta. - Ona dopiero raczkowała w polityce. To samo było ze mną, chcieli coś na mnie znaleźć, usidlić, inspirować do korupcyjnej afery. Doskonale wiem, że w ten sposób próbowano "dobrać się" do mojego ojca. Przez nieszczęsny obiad w towarzystwie posłanki Sawickiej i agenta Tomka, którego ze sobą przyprowadziła, musiałem się tłumaczyć. W restauracji, w której spotkaliśmy się, zjadłem sałatkę z rakami na koszt CBA - dodaje europoseł.
15.05.2012 | aktual.: 25.05.2012 13:43
WP: Agnieszka Niesłuchowska, Joanna Stanisławska: Kończy się proces Beaty Sawickiej, byłej posłanki PO, oskarżonej o korupcję. Za tydzień ma zapaść wyrok w tej sprawie. Sawicka liczy na uniewinnienie, twierdząc, że odarto ją z intymności, odebrano godność, a agent Tomek wywołał w niej uczucie, by nią manipulować. Pan też tak uważa?
Jarosław Wałęsa: Oczywiście, że ją zauroczył. Pamiętam, jak się zmieniła, gdy go poznała. To jasne, że obudziły się w niej uczucia, wchodziła do pokoju i zachowywała się, jakby wróciła z romantycznego spotkania. Agent Tomek nieźle zamieszał jej w głowie.
WP:
Trafił na podatny grunt.
- Wszystko na to wskazuje, miała wówczas problemy, w domu nie układało się dobrze. Nie pochwalałem tego, ale w pewnym sensie rozumiem, że straciła głowę. Czy to jednak do końca usprawiedliwia to, co robiła? Nic mi do tego, to sprawa prokuratury i sądu. Proszę mnie zwolnić z dalszego komentarza.
WP: Mówiła, że znalazła się w podobnej sytuacji jak Barbara Blida i Andrzej Lepper, padła ofiarą spisku. Dodała, że czuje się pionkiem w grze specsłużb. Słusznie?
- Oczywiście, że była pionkiem. W czasie, gdy spotykała się z agentem Tomkiem, za rządów PiS, próbowano znaleźć haki na przeciwników politycznych. Ona dopiero raczkowała w polityce, więc było oczywistym, że nie chcieli zakończyć tylko na niej. To samo było ze mną, chcieli coś na mnie znaleźć, usidlić, inspirować do korupcyjnej afery. Doskonale wiem, że w ten sposób próbowano "dobrać się" do mojego ojca.
WP: Temu służył lunch, na którym pojawił się pan w towarzystwie posłanki Sawickiej i agenta Tomka?
- Zaprosiłem ją na obiad w dniu, w którym ją zatrzymano. Zrobiłem to, bo mam zwyczaj, że zapraszam znajomych, jeśli wiem, że akurat będą w moich okolicach. Tak zostałem wychowany i uważam, że to dobre zasady.
WP:
Ale przez to o mały włos nie stał się pan elementem w tej grze.
- Zgadza się, przez ten nieszczęsny obiad w towarzystwie posłanki Sawickiej i agenta Tomka, którego ze sobą przyprowadziła, musiałem się potem tłumaczyć. W restauracji, w której spotkaliśmy się, zjadłem sałatkę z rakami na koszt CBA. Mam to na sumieniu i chyba powinienem odpowiedzieć karnie za to, że zamówiłem coś za państwowe pieniądze. Myślą panie, że powinienem się bać? (śmiech).
WP: Jak w pana towarzystwie zachowywał się agent Tomek? Wspomniał pan kiedyś, że siedział jak kołek. Nie był zainteresowany rozpracowywaniem pana?
- Nie zabierał głosu w dyskusji, przytakiwał, jego historia w ogóle się nie kleiła. Poważny biznesmen, w którego się wcielał, opowiadał jakieś bajki. Twierdził np., że woli załatwiać interesy jeżdżąc samochodem po Europie niż latać samolotem. Siedziałem i przytakiwałem z grzeczności, ona coś opowiadała o swoich kontaktach, to była dziwna rozmowa. O tym, że miałem do czynienia z agentem, dowiedziałem się dopiero podczas zeznań w prokuraturze.
WP: Agent Tomek lubił jeździć na motorach, podobnie jak pan. Byłby pan pewnie idealnym "kandydatem" do rozpracowania.
- Miał luksusowe życie, przyjęcia, drogie samochody i motory, emerytura w wieku 35 lat, a wszystko na koszt państwa.
WP:
Był pan zaskoczony, że wskoczył w buty polityka po wystąpieniu z CBA?
- To, że znalazł się w sejmie, pokazało jak upolityczniona była instytucja, w której pracował. Żeby było jasne, walka z korupcją jest potrzebna, podobne służby istnieją praktycznie w każdym kraju, ale u nas CBA ewidentnie wykorzystywano do walki z przeciwnikami politycznymi. To karygodne. Na szczęście, w tej chwili, może ona pochwalić się realnymi sukcesami.
WP: Za rządów PiS zbierano haki również na pana. Działania ABW miały udowodnić pana powiązania z gangsterem Danielem Zacharzewskim ps. "Zachar".
- Przeczytałem o tym w gazecie, rzekomo miałem być na jakimś spotkaniu z podejrzanymi ludźmi, miałem prowadzić lewe interesy, podobno jakaś kobieta miała moje niecenzuralne zdjęcia. To był dla mnie szok. Gdy się o tym wszystkim dowiedziałem, PiS już nie rządził. Zawsze byłem czysty, nie robiłem i nie robię nic złego, więc nie mam powodu do wstydu.
WP: Ostatnio oświadczył pan, że będzie domagał się odszkodowania w związku z pana wypadkiem drogowym. Tabloidy kpią, że "młody Wałęsa się sadzi", a sto tysięcy, których się pan domaga, to gruba przesada. Tym bardziej, że sam przekroczył pan prędkość jadąc motorem.
- Niestety motocykliści, będący ofiarami wypadków, są zawsze w najtrudniejszym położeniu, z góry traktuje się ich jako wyłącznie winnych, a przecież do 60% takich wypadków dochodzi z winy kierowców samochodów. Motocykliści są również pełnoprawnymi uczestnikami ruchu drogowego. Biegli stwierdzili, że prędkość, z którą się poruszałem nie przyczyniła się do tego wypadku. Jadąc 90 km na godzinę nie uniknąłbym zderzenia. De facto, cała odpowiedzialność spada zatem na oskarżonego w tym procesie. Ja jestem osobą poszkodowaną. Nie rozumiem, dlaczego zostałem tak ostro skrytykowany.
WP: Jedna z gazet wytknęła panu, że chce pan dziesięć razy tyle, ile ubezpieczyciel wypłaca przeciętnemu śmiertelnikowi za stratę dziecka.
- Wczoraj rozmawiałem na ten temat z kolegą ze Stanów. Był zdziwiony, że zażądałem tak mało. Ja chcę pokazać problem motocyklistów. Ponadto nikt się nie zastanawia, ile mnie to wszystko kosztowało zdrowia, zabiegów, zakupu sprzętu rehabilitacyjnego.
WP:
Ma pan siłę, by odeprzeć falę ataków?
- To jest nieuniknione. Nie jestem chciwy, mam racjonalne argumenty i wierzę, że przez mój wypadek poprawi się bezpieczeństwo motocyklistów na polskich drogach.
WP: Racjonalne argumenty chyba nie przemówią do wyobraźni ludzi, którzy, będąc w podobnej sytuacji, dostają grosze.
- Problem w tym, że w Polsce ludzie nie walczą o swoje. Ubezpieczamy samochody, domy, życie, ale jak przychodzi do wypłaty, okazuje się, że suma jest śmiesznie mała. Nie rozumiem, dlaczego ludzie odpuszczają i nie robią potem nic, by uzyskać odszkodowanie a takich, jak ja, napiętnują.
WP: Władysław Frasyniuk stwierdził w wywiadzie dla Wirtualnej Polski, że jest zbulwersowany gigantycznymi odszkodowaniami dla rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, które otrzymały po 250 tys. zł.
- Żyjemy w państwie prawa i powinno się go przestrzegać. Jeśli komuś udało się taką kwotę uzyskać, chyba oznacza, że miał do niej prawo.
WP:
Na co przeznaczy pan pieniądze z odszkodowania, jeśli uda się je wywalczyć?
- Zobaczymy, na razie chcę, aby sprawa karna zakończyła się jak najszybciej.
WP:
Po wypadku przewartościował pan swoje życie?
- Dopiero miesiąc temu wróciłem do pracy. Ciągle jestem bardzo słaby, nie mam kondycji, muszę ratować się środkami przeciwbólowymi. To nie jest jeszcze moje normalne życie. Zadaję sobie pytanie, czy ono kiedyś powróci.
WP:
Gdy wybudził się pan ze śpiączki, zobaczył przy sobie całą rodzinę.
- Kiedy otworzyłem oczy i zobaczyłem przy sobie moją amerykańską rodzinę (ludzi, u których Jarosław Wałęsa mieszkał, gdy studiował w Stanach Zjednoczonych - przyp. red.) zacząłem do nich mówić po angielsku, pytać, gdzie jestem, co tutaj robię? Moi bratankowie się przerazili, że po uderzeniu w głowę zapominałem ojczystego języka.
WP: Ojciec podobno nie chciał podejść do pana szpitalnego łóżka. Jak ujawniła pana mama, bał się łez.
- To prawda, nie podszedł, nie dotknął mnie. Widziałem potworny strach w jego oczach, żeby nawet spojrzeniem nie sprawić mi bólu. Dlatego od razu mu obiecałem, że nigdy już mu takiego stracha nie napędzę. On reaguje w taki sposób, jak potrafi, jest produktem swojego wychowania. Uczucia okazuje na swój sposób, ja to rozumiem.
WP:
Wasze relacje zmieniły się po wypadku?
- Nie, są tak samo dobre jak były przed wypadkiem. WP:
Mama bardziej się martwi, częściej dzwoni?
- Zawsze bardzo się martwiła. Rozmawiamy często na żywo, a jak się nie widzimy, wolę pisać SMS-y. To dlatego, że po wypadku miałem pękniętą podstawę czaszki, złamaną kość skroniową i dziurawe bębenki. Dźwięk głosu przez telefon bardzo mnie drażnił.
WP:
Wypadek odwiedzie pana od motocykli?
- Na motor już nie wrócę, obiecałem to moim najbliższym. Nie chcę ich narażać na strach, który przeżyli. Nie ma pokus, bo dałem słowo. Jeśli jednak zwolnią mnie z tej obietnicy, nie będę się nawet zastanawiał.
WP:
Czyli gdyby to od pana zależało, wróciłby pan na motor?
- Oczywiście, motocykl sprawiał mi ogromną frajdę.
WP:
Zostaje zawsze samochód.
- To nie to samo. Rozmawiałem ze swoją dziewczyną na ten temat i powiedziała mi, że mam kupić małolitrażowy model, więc i tak źle, i tak niedobrze.
WP:
To w końcu dziewczyna, czy narzeczona?
- Jeszcze nie wręczyłem jej pierścionka zaręczynowego. Mówię o niej "dziewczyna", ale od samego początku była jak narzeczona. Mam nadzieję, że będzie kiedyś moją żoną.
WP:
W wywiadzie dla "Vivy!" mówił pan, że było już kilka prób oświadczyn.
- Ja się oświadczam co tydzień, ale zdaję sobie sprawę z tego, że Ewelina jest jeszcze młoda.
WP:
Mama zaakceptowała pana wybrankę?
- Kochają się i to bardzo. Mają bardzo dobry kontakt.
WP:
Ale w książce pana mama pisze, że jeszcze nie spotkał pan tej jedynej.
- Książka ukazała się na krótko przed moim wypadkiem, a rodzice poznali Ewelinę dopiero w szpitalu.
WP:
Zamieszkaliście razem?
- Nie. Problem w tym, że mieszkam w Gdańsku, pracuję w Brukseli, a ona jest w Warszawie. Muszę być w wielu miejscach jednocześnie, więc zamieszkanie razem nie będzie łatwe. Żyję w biegu, na walizkach. W drodze do pracy spędzam aż dwa tygodnie w powietrzu rocznie, to ogromnie dużo. Można powiedzieć, że spędzam wakacje w chmurach.
WP:
Wystartuje pan w kolejnych wyborach do PE?
- Chciałbym spróbować, ale to wyborcy zdecydują. Mam kilka projektów, które chciałbym zrealizować. Jestem szczęśliwy, że wróciłem do pracy w PE.
WP: Wiele osób uważa, że to, co dzieje się wokół pana rodziny, jest medialnym spektaklem. Jak się pan z tym czuje?
- Trochę mnie to wszystko śmieszy, bo dziennikarze oczekują wywiadów, zadają pytania, człowiek na nie odpowiada, a później jest przez tych samych dziennikarzy oskarżany o to, że udzielił wywiadu i powiedział coś kontrowersyjnego. Często zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodzi?
WP: Może o to, że pana mama stała się celebrytką, a wcześniej na świeczniku był wyłącznie Lech Wałęsa.
- Jeśli wydała książkę, to naturalnym jest, że jest zapraszana do programów, opowiada o tym, co przeżyła. Czy to jest telenowela? Nie powiedziałbym.
WP: W "Newsweeku" ukazał się ostatnio obszerny artykuł na temat tej - jak pan mówi - telenoweli. Psycholog Jacek Santorski stwierdził, że pana mama wpakowała rodzinę w pułapkę, z której nie ma wyjścia, bo nie miała świadomości, że fragmenty książki i wywiady, zaczną żyć własnym życiem.
- Nie wiem, o jakiej pułapce mówi pan Jacek Santorski, nie czuję się jakbym w niej był. Cieszę się, że książka się ukazała, a jej sukces wydawniczy, ilość sprzedanych egzemplarzy, najlepiej pokazuje, jak bardzo była potrzebna.
WP:
Jest pan dumny z mamy?
- Praca nad książką kosztowała ją wiele wysiłku. Rezultat jest wspaniały. Jestem dumny, gdy słyszę, ile kobiet napisało do mamy listy z podziękowaniami, jak miłe słowa słyszy na ulicy. Te kobiety mówią: pani napisała o mnie, zdobyła się na coś, czego sama nie miałam odwagi zrobić. To może być też zaczątek szerszej debaty o sytuacji kobiet, gospodyń domowych, które poświęcają się rodzinie. Często mówi się o nich pogardliwie "kury domowe", zarzuca, że nic nie robią, tylko siedzą w domu i zajmują się dziećmi, a to przecież jedna z najcięższych prac.
WP:
Pana tata jednak twierdzi, że publikacja w niego uderzyła, była ciosem.
- Jakim ciosem. To dziennikarze podkręcają ojca, cytując mu zdania z książki i wywiadów. Problem w tym, że są one wyrwane z kontekstu. Tata niepotrzebnie daje się podpuścić.
WP: Ale pana brat Bogdan powiedział, że ojciec był zniesmaczony faktem, że książka się ukazała.
- Wszyscy wiedzieliśmy, że ojciec bardzo był zaskoczony tym faktem, ale myślę, że ta publikacja uczyni małżeństwo moich rodziców silniejszym.
WP: Lech Wałęsa w rozmowie z Wirtualną Polską stwierdził jednak: "nie będzie już tak miło jak przedtem, bo pewne rzeczy zaistniały".
- Dlatego namawiam rodziców, żeby następną książkę przygotowali razem i w ten sposób zadali kłam wszystkim doniesieniom o końcu ich małżeństwa.
WP:
Rozwód nie wisi na włosku?
- Nie będzie żadnego rozwodu. Moi rodzice mają się doskonale, ich małżeństwo również. Między nimi nie ma żadnego sporu.
WP: Widać jednak, że pana ojciec jest rozżalony. W rozmowie z Janiną Paradowską w "Polityce" mówił, że gdyby chciał mieć samodzielną żonę, ożeniłby się z inną kobietą.
- Ale przecież ojciec przyznaje, że wszystko, co opisała mama, jest prawdą, tyle że on wielu rzeczy nie dostrzegał, bo miał inne sprawy na głowie. Jego problem z książką polega na tym, że wolałby, żeby to wszystko pozostało między nimi. A media piszą o kryzysie, bo widać to się najlepiej sprzedaje, jest zapotrzebowanie na sensację. W ogóle się tym nie przejmuję. Nie mam pretensji do mamy, że nasze rodzinne sprawy zostały upublicznione. Jestem jej wdzięczny za tę książkę. WP:
Nikt nie odwodził mamy od tego pomysłu?
- Nie, absolutnie. Byłem zaangażowany w powstawanie tej książki od samego początku. Zachęcałem mamę by ją wydała.
WP: W ostatnich dniach w programie Agaty Młynarskiej "Jaka ona jest" z ust pani Danuty padły ostre słowa o mężu: "On w ogóle nie kocha ludzi, bo nie patrzy w oczy, gdy z kimś rozmawia, a jak ktoś nie patrzy, to jest nieszczery i niesympatyczny".
- To mocna wypowiedź. Myślę, że te słowa były niepotrzebne, ale jestem w stanie to mamie wybaczyć. To dziennikarze tak nakręcili rozmowę w poszukiwaniu sensacji.
WP:
To prawda, że były prezydent nie patrzy w oczy?
- Jakoś nigdy nie zwróciłem uwagi. Muszę się przyjrzeć.
WP:
Zdziwiło pana, że pani Danuta swoją książkę zadedykowała dzieciom, a nie mężowi?
- Nie, bo całe życie mojej mamy było dla nas. A dedykacja dla taty może pojawi się w następnej książce.
WP: Danuta Wałęsa w swojej książce stwierdziła, że była tak naprawdę samotna, bo mąż bez reszty poświęcił się polityce. Czy w domu dało się odczuć tę frustrację mamy?
- Pamiętam mój dom i naszą rodzinę jako oazę spokoju.
WP: Nie było kłótni? Lech Wałęsa w rozmowie z Wirtualną Polską opowiada, że w związku z tym, że w mieszkaniu były podsłuchy nie mógł podnosić głosu czy używać przekleństw.
- Zdarzały się ostrzejsze wymiany zdań, jak to w rodzinie. Mama wypominała ojcu, że za mało czasu poświęcał rodzinie. Jednak mimo tych gorzkich słów, w ostatnim zdaniu książki stwierdza, że niczego by nie zmieniła w swoim życiu, ono było takie, jakie powinno być.
WP: Jakiś czas temu Lech Wałęsa wybrał się w podróż do USA i na swojego bloga wrzucił zdjęcie z tajemniczą kobietą, którą całowała go w policzek. Tabloidy spekulowały, że chciał w ten sposób odegrać się na żonie.
- Moja mama nie lubi wyjeżdżać, bo swojej wiekowej suczki nie chce zostawiać z obcymi. Więc jeśli ojciec chce gdzieś jechać wypocząć, np. do Miami, musi to robić sam. Nie ma tutaj drugiego dna.
WP:
A pan nie myślał o spisaniu swoich przeżyć?
- Już w szpitalu otrzymywałem takie propozycje, ale na razie nie czuję natchnienia. Może kiedyś się skuszę, np. jak będę na emeryturze.
WP: "Marzenia i tajemnice" cieszą się tak dużą popularnością, bo dla wielu przedstawione treści okazały się sensacyjne. Książka ukazuje zupełnie nową twarz Lecha Wałęsy i jego żony. Pan dowiedział się czegoś nowego o rodzicach?
- Myślę, że dla osób, które interesowały się życiem mojego ojca ta książka nie była jakimś specjalnym zaskoczeniem. My, jego najbliżsi, wiedzieliśmy o wszystkim, o czym pisze mama, tyle, że nikt z nas w sposób szczególny tego nie analizował.
WP: Lektura skłoniła pana do refleksji nad tym, jak powinna wyglądać pana własna rodzina? Myśli pan, że będzie czerpał wzorce z własnego wychowania?
- Do końca od tego nie ucieknę, w końcu zostałem wychowany przez tych właśnie rodziców. Myślę o sobie jako o nowoczesnym mężczyźnie, dla którego rodzina jest najważniejsza. Zawsze chciałem mieć dużo dzieci. W dzisiejszych czasach ciężko jest zachować balans między rodziną a pracą, jesteśmy tak zabiegani, ciężko się zatrzymać na chwilę, ale będę się starał, żeby w mojej rodzinie była pełna harmonia i równowaga.
WP:
Często pan rozmawia z ojcem? Były prezydent udziela panu rad?
- Tak. Ojciec często krytykuje np. to jak wyglądam, bo mój ubiór jest bardziej odpowiedni dla studenta, niż dla europosła. Niestety rzadko stosuję się do jego rad, wszystko robię po swojemu. Ojciec lubi żartować, że ma ośmioro jedynaków, każdy z nas ciągnie w swoją stronę.
WP:
Książka jakoś zmieniła wasze relacje?
- Moje relacje z rodzicami nie zmieniły się po tej książce, ona okazała się rewolucyjna raczej dla mojej mamy. Ojciec też wyciągnął wnioski i po obiedzie nie ucieka od razu do gabinetu, ale siedzi z nami i rozmawiamy. Jest cudownie.
WP: Był pan oczkiem w głowie mamy? Wyróżniała pana spośród reszty rodzeństwa? Bo w książce stwierdza, że to pan ją najlepiej rozumie.
- Jak byłem młodszy, walczyłem o jej uwagę, chciałem, żeby mnie uścisnęła, dała buziaka, bo zawsze była bardzo zajęta. Wtedy ja kryłem się pod jej ramieniem, jak pisklę pod skrzydłem. Nawet nie rozmawialiśmy, po prostu czułem potrzebę aby chwilę z nią pobyć.
WP: Wkrótce koniec zdjęć do filmu Andrzeja Wajdy "Wałęsa". Czego się pan po nim spodziewa?
- Bardzo się boję o ten film. Wszyscy znamy mojego ojca, wiemy, jakim jest trudnym tematem dla filmowców.
WP:
Widział pan już jakieś fragmenty?
- Tak i zrobiły na mnie duże wrażenie. Pytanie, czy ten temat zainteresuje szerszą publiczność. Mam nadzieję, że tak.
WP: A może należało nakręcić film o pani Danucie, a nie o Lechu Wałęsie, bo jak stwierdził Marek Kondrat, o Lechu już właściwie "każdy sobie film nakręcił we własnej głowie".
- Tak, myślę, że to świetny pomysł na przyszłość.
WP:
Pan prezydent stwierdził, że ma pełne zaufanie do Andrzeja Wajdy.
- Mistrz pan Andrzej Wajda jest jedyną osobą, która mogłaby zrobić ten film. Chociaż uważam, że najlepiej by było, gdyby ten film powstał za 30-50 lat. Na pewne sprawy moglibyśmy wówczas spojrzeć z dystansem. Warto analizować z perspektywy niezależnej, oceniać coś, odcinając się od tego, co mamy teraz w głowie. To bardzo ułatwia.
Rozmawiały: Agnieszka Niesłuchowska, Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska