Japonia może wygrać starcie zbrojne z Chinami. Oto klucz do zwycięstwa
Coraz bardziej ekspansywna polityka Chin powoduje, że w regionie odżywają stare spory, które mogą prowadzić do nieuchronnego zderzenia. Na taki czarny scenariusz od kilku lat przygotowuje się Japonia, konsekwentnie zwiększając nakłady na obronność. Jednak czy Krajowi Kwitnącej Wiśni starczy sił, by powstrzymać rosnącą w potęgę Chińską Armię Ludowo-Wyzwoleńczą?
Na tak postawione pytanie stara się odpowiedzieć na łamach amerykańskiego magazynu "The National Interest" Kyle Mizokami, analityk specjalizujący się w tematyce bezpieczeństwa regionu Azji i Pacyfiku. Nie jest on pierwszym ekspertem, który uważa, że mimo rosnącej różnicy potencjałów, Japonia wcale nie jest na straconej pozycji i przy odpowiedniej strategii, może wygrać starcie zbrojne z potężnym sąsiadem.
Mizokami porównuje potencjalny plan pokonania Chin do aikido - japońskiej sztuki samoobrony, która wykorzystuję siłę ataku przeciwnika przeciwko niemu. W dużym uproszczeniu na tym właśnie miałaby polegać wojenna strategia Tokio - odciągnięciu sił wroga daleko od chińskich wybrzeży i pokonaniu ich na swoim własnym terenie. Byłaby to japońska wersja tzw. strategii antydostępowej, w nomenklaturze wojskowej określanej akronimem A2/AD (ang. Anti-Access/Area Denial). Co ciekawe, analogiczny plan Państwo Środka przygotowuje na zbrojną konfrontację ze Stanami Zjednoczonymi.
Bitwa o strategiczną cieśninę
W ostatnich latach źródłem największych napięć na linii Pekin-Tokio był spór o znajdujący się w rękach japońskich niewielki archipelag Senkaku (przez Chińczyków nazywany Diaoyu). Jednak jeśli wierzyć dzisiejszym analizom, do potencjalnego starcia między oboma mocarstwami dojdzie nieco dalej na zachód, w rejonie Cieśniny Miyako. Położna między dwiema wyspami japońskiego archipelagu Riukiu - Miyako i Okinawą - jest bramą na Pacyfik. Wiele scenariuszy pokazuje, że w przypadku wybuchu konfliktu chińska flota będzie musiała zdobyć panowanie nad tym strategicznym przejściem.
Zdaniem Mizokamiego taki rozwój wypadków daje Japonii tę przewagę, że może dokładnie przygotować przyszłe pole bitwy. Wiele znajdujących się w jej rękach wysp odegrałoby rolę niezatapialnych lotniskowców, na których można rozmieścić zaawansowane systemy rozpoznania i wyrzutnie pocisków rakietowych - np. przeciwokrętowych SSM-1A (Typ 88), które mają 180 kilometrów zasięgu.
Nie zapominajmy również o znajdujących się na wyposażeniu japońskiej armii bateriach rakiet Patriot, mogących zwalczać zarówno wrogie statki powietrzne, jak i pociski balistyczne. Wraz z niszczycielami typu Kongō i Atago, wyposażonymi w systemy antybalistyczne Aegis, stworzyłyby one parasol ochronny przed chińskimi pociskami balistycznymi, będącymi jednym z groźniejszych oręży Państwa Środka.
W powietrzu i pod wodą
Co prawda lotniska położne na wyspach archipelagu Riukiu mają ograniczoną ilość miejsca, niemniej i tak stawiają Japonię w o wiele bardziej komfortowej sytuacji. Chińczycy z racji oddalenia od baz macierzystych nie będą mogli skorzystać ze wsparcia własnych sił powietrznych, a ewentualne lotniskowce to zbyt mało, by zniwelować japońską przewagę w powietrzu. Mizokami nie ma wątpliwości, że Tokio przerzuciłoby w rejon konfliktu myśliwce F-15J, które zapewniłyby mu zwycięstwo w walce o dominację na niebie.
Kluczową rolę odegrałyby też inne japońskie statki powietrzne. Samoloty wczesnego ostrzegania E-767 i E-2 zawczasu wykryłyby chińskie maszyny. Patrolowe Kawasaki P-1 i P-3C Orion odpowiadałyby za rozpoznanie oraz wyśledzenie wrogich okrętów podwodnych, na które z kolei zapolowałyby śmigłowce startujące z japońskich śmigłowcowców Hyūga i Izumo. Niepoślednią rolę mogłyby odegrać supernowoczesne drony zwiadowcze RQ-4 Global Hawk, które Kraj Kwitnącej Wiśni zamierza nabyć od Amerykanów.
Oglądaj też: Marynarka wojenna USA ćwiczy desant i zakładanie baz
Chińska marynarka byłaby cały czas nękana przez japońską flotę podwodną, należącą do jednych z najnowocześniejszych na świecie. Tokio doskonale zdaje sobie sprawę, że zwalczanie okrętów podwodnych jest piętą achillesową Chińczyków (co między innymi podkreślał niedawny raport wpływowego think thanku RAND Corporation). Tymczasem okręty podwodne Państwa Środka mogłyby zostać stosunkowo łatwo zneutralizowane. Wystarczyłoby, co sugeruje "The National Interest", żeby Japonia rozmieściła na dnie morskim w pobliżu Cieśniny Miyako sieć sensorów akustycznych, podobną do amerykańskiego systemu SOSUS na Atlantyku, który był wymierzony w radziecką flotę podwodną. Dzięki takiemu rozwiązaniu japońskie dowództwo doskonale orientowałoby się w ruchach przeciwnika i mogłoby z wyprzedzeniem eliminować pojawiające się zagrożenia.
Suche liczby to nie wszystko
O ile na papierze chińska marynarka dysponuje znaczną przewagą liczebną (która w przyszłości będzie jeszcze rosnąć), o tyle nadal pozostaje daleko w tyle pod względem nowoczesności i wyszkolenia za japońską flotą. Flotylle Japońskich Morskich Sił Samoobrony stale pływają po regionalnych wodach, współdziałając z sojuszniczymi marynarkami wojennymi (przede wszystkim USA). Chińczycy, którzy stosunkowo niedawno postawili na forsowny rozwój sił oceanicznych, tak bogatego doświadczenia nie mają. Natomiast przeprowadzane przez nich ćwiczenia często charakteryzują się niskim poziomem realizmu, co zresztą jest bolączką całych chińskich sił zbrojnych.
Mizokami rozpatruje teoretyczny scenariusz starcia zbrojnego między Japonią i Chinami, jakby zapominając, że Kraj Kwitnącej Wiśni nie byłby w tym pojedynku osamotniony. Tokio mogłoby liczyć na pomoc ze strony potężnego sojusznika, czyli USA. Tylko na Okinawie stacjonuje połowa z prawie 50-tysięcznego amerykańskiego kontyngentu w Japonii.
Żeby wygrać wojnę z Chinami, Japonia nie musi rzucać ich na kolana. Wystarczy, że nie dopuści wrogich sił na obszar, który już kontroluje, co w rezultacie przyniosłoby jej strategiczne zwycięstwo. Przy umiejętnym rozlokowaniu potencjału obronnego plan ten ma wszelkie szanse powodzenia. Nawet w obliczu całej potęgi Państwa Środka, Tokio wcale nie stoi na straconej pozycji.
Wszelkie powyższe rachuby tracą oczywiście sens w przypadku użycia przez Pekin broni jądrowej. Biorąc jednak pod uwagę, że Kraj Kwitnącej Wiśni znajduje się pod atomowym parasolem USA, podobny scenariusz jest niewyobrażalny. Chińczycy doskonale zdają sobie sprawę z ponurych konsekwencji takiego kroku. Zarówno Państwo Środka, jak i cały świat mogłyby tego nie przetrwać.
Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska