Jansen: Migranci, którzy trafiają do Niemiec, nie przechodzą w Polsce żadnej weryfikacji
- Podstawowa różnica między naszym działaniem a postępowaniem Polski jest taka, że my naprawdę rejestrujemy wszystkich [migrantów - red.]. Prawie nikt, kto tutaj przyjeżdża, nie został wcześniej zarejestrowany w Polsce. To jest dość wątpliwe postępowanie - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Olaf Jansen, dyrektor Centralnego Urzędu ds. Cudzoziemców w Eisenhüttenstadt. Jego zdaniem w Polsce może być nawet 15 tys. osób, które będą próbowały dostać się do Niemiec.
20.10.2021 07:12
Tymczasowy obóz dla cudzoziemców w Eisenhüttenstadt to jedno z czterech miejsc w Brandenburgii, gdzie trafiają migranci, którzy chcą starać się o azyl w Niemczech. Ośrodki w tym kraju są gotowe na przyjęcie w sumie 4500 osób, z czego około 2800 miejsc jest już zajętych. W samym ośrodku w Eisenhüttenstadt przebywa już ponad 1600 cudzoziemców. Będzie mógł on przyjąć maksymalnie jeszcze 500 osób.
Liczba cudzoziemców w niemieckich ośrodkach gwałtownie wzrosła w ciągu ostatnich miesięcy, za sprawą działań białoruskiego reżimu, który współorganizuje proceder nielegalnej migracji. Migranci to w większości osoby, które po nielegalnym przekroczeniu białorusko-polskiej granicy korzystają z usług przemytników, przewożących ich z Polski do Niemiec. O skali zjawiska, szczelności polskich granic, warunkach w obozie i poszukiwaniu lepszego życia rozmawiamy z Olafem Jansenem, dyrektorem Centralnego Urzędu ds. Cudzoziemców w Eisenhüttenstadt.
Patryk Michalski, Wirtualna Polska: Jak migranci do was trafiają? Mają wasz adres czy są zatrzymywani przez policję?
Olaf Jansen, dyrektor Centralnego Urzędu ds. Cudzoziemców w Eisenhüttenstadt: Praktycznie wszyscy są przywożeni przez policję. 95 proc. jest zatrzymywanych przez funkcjonariuszy policji federalnej, która odpowiada m.in. za bezpieczeństwo granicy. Pojedyncze osoby są zatrzymywane przez funkcjonariuszy lokalnej policji. Ci ludzie są często wyrzucani z samochodów lub ciężarówek tuż przed granicą. Wchodzą do Niemiec przez jeden z mostów, więc policjanci właściwie już na nich czekają i od razu zawożą do ośrodka. Tak zwane "taksówki" czasami przewożą ludzi przez granicę i wysadzają w przypadkowym miejscu, czasami samochód wydaje się podejrzany i zostaje zatrzymany. Przemytnicy są wówczas natychmiast aresztowani, a migranci przywożeni do naszego obozu.
Jak liczba migrantów zmieniła się od stycznia?
Dziesięciokrotnie. W ciągu ostatnich trzech lat trafiało do nas średnio 300 osób miesięcznie. Później nagle było to pół tysiąca osób – w tym wiele rodzin z Afganistanu, które trafiły tu z Grecji. Wówczas wydawało nam się, że to dużo. Jednak we wrześniu zaobserwowaliśmy wzrost do 1500 osób, z których 1200 przybyło z Białorusi.
Obecnie, jak mówiłem, we wszystkich ośrodkach mamy 2100 osób. Spodziewamy się, że do końca października łącznie będziemy mieli około 3500 osób. Można więc powiedzieć, że to obłożenie nieco ponad 10 razy większe od tego, jakie obserwowaliśmy w ciągu ostatnich lat.
Ile jest tu mężczyzn, kobiet i dzieci?
Nie znam aktualnych liczb, ale od kiedy zaczął działać szlak wiodący przez Białoruś, w większości trafiają do nas mężczyźni. Są też jednak całe rodziny, a 20 proc. mieszkańców to osoby nieletnie.
Ile ludzi może tu być do końca roku?
W ciągu ostatnich dwóch tygodni liczba ludzi, którzy do nas trafiają, utrzymuje się na stałym poziomie. Przypuszczamy, mamy taką nadzieję, że to utrzyma się do końca roku, choć to trochę wróżenie ze szklanej kuli. Jednak wygląda to na maksimum możliwości po stronie przemytników. Zapewne będziemy obserwowali ten poziom do czasu znalezienia jakiegoś politycznego rozwiązania.
Ale nawet jeśli za jakiś czas rozwiązanie zostanie znalezione – i prawdopodobnie nie stanie się to na Białorusi, ale w Moskwie - to dopiero od tego czasu będą musiały minąć trzy miesiące, żeby liczba osób, które do nas trafiają, spadła.
Dlaczego?
Dlatego, że wiele ludzi jest już w Polsce i te osoby w końcu znajdą sposób, by znaleźć się tutaj.
Wie pan dokładnie ile?
Nie mamy oficjalnych danych, jedynie niepotwierdzone sygnały. Szacunki są takie, że w Polsce jest między 10.000 a 15.000 osób. To zajmie jakiś czas, zanim trafią do Niemiec, dlatego powiedziałem o trzech miesiącach.
Mówi pan o migrantach, którzy oczekują na przemyt z Polski?
Miałem na myśli również przypadki z Litwy, ale większość oczywiście jest w Polsce.
Jak wyglądają procedury po tym, jak migranci trafią na funkcjonariuszy policji?
Podstawowa różnica między naszym działaniem a postępowaniem Polski jest taka, że my naprawdę wszystkich rejestrujemy. Prawie nikt, kto tutaj przyjeżdża, nie został wcześniej zarejestrowany w Polsce. To jest dość wątpliwe postępowanie. Zadajemy sobie pytanie, dlaczego tak się dzieje. Próbujemy zarejestrować wszystkich, bo nawet jeśli te osoby uciekną i wyruszą na przykład do Holandii, to Holendrzy odeślą ich do nas. Przynajmniej na czas zakończenia procedury azylowej.
A jak wyglądają wasze zadania w obozie?
Ludzie, którzy do nas przyjeżdżają, trafiają na kwarantannę, testujemy ich przeciw COVID-19, rejestrujemy ich. Ci, którzy mają pozytywny wynik na koronawirusa, są izolowani w specjalnie przygotowanym do tego budynku. Przeprowadzamy też szczegółowe badania medyczne, m.in. przesiewowe badania przeciwko gruźlicy, w tym prześwietlenie płuc. Cały proces ma pozwolić na wychwycenie szczególnie narażonych osób, które mogą mieć specjalne potrzeby. Cudzoziemcy otrzymują także prawa do świadczeń socjalnych. Po dopełnieniu tych formalności osoby składają wniosek o azyl. W trakcie weryfikacji, na późniejszym etapie, czeka ich także rozmowa z urzędnikami.
Polska po zatrzymaniu migrantów zazwyczaj wywozi ich na granicę, stosuje push-backi. Co pan myśli o takim podejściu polskich władz?
Często powraca pytanie, czym właściwie jest push-back. Sam brak zgody na przekroczenie granicy oczywiście nim nie jest. Z push-backiem mamy do czynienia, jeśli ktoś już przekroczy granicę i jasno powie, że chce azylu.
To dzieje się w Polsce.
Takie sytuacje mają miejsce również w innych krajach. Takie zachowanie z pewnością byłoby złamaniem Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Jednak to nie jest moje zadanie, by wyrażać jakiekolwiek oceny na temat polskiego rządu.
Ma pan jakąś propozycję wyjścia z tej sytuacji?
Tak, to już inne pytanie. Po pierwsze to, co tutaj obserwujemy, to handel ludźmi. To jest potężny nielegalny biznes. Ktoś musi go zatrzymać. Jeśli Europejczycy w końcu razem pochyliliby się nad tym pytaniem, mogliby skutecznie zatrzymać przepływ pieniędzy. Pytanie brzmi, kto znajdzie rozwiązanie tego politycznego problemu… Białoruś nie ma wystarczającej siły, by organizować to sama. Może lepiej załatwiać sprawę z tym, kto kontroluje Białoruś?
Są takie próby?
Myślę, że rozmowy toczą się cały czas, ale polityka wymaga czasu. Według mnie innym sposobem, by poradzić sobie z tą sytuacją, jest wsparcie polskiej strony na granicy przy sumiennym rejestrowaniu wszystkich, którzy ją przekraczają. Po to, by nikt nie przedostawał się bez identyfikacji. A to nie jest coś, co działa, jak powinno. Niestety, zbyt wielu ludzi przechodzi przez granicę bez weryfikacji i rejestracji.
Później postawiłbym na schemat relokacji. Załóżmy na każde sto osób przechwyconych i zarejestrowanych na polskiej granicy, na przykład 90 byłoby relokowanych do innych europejskich krajów i tam przechodziłyby cały proces. Całość odbywałaby się pod kontrolą. Teraz tak się nie dzieje, mnóstwo ludzi pojawia się na naszej granicy. To my odbieramy większość tutaj, a tak nie powinno to wyglądać.
Czy współpracujecie z polską policją w tej sprawie?
To nie jest kwestia policji. To są kwestie pomiędzy politykami, sprawy do załatwienia pomiędzy rządami. Nie wiem, czy to się teraz dzieje, ale to byłoby pomocne. Polska jest obecnie w tej samej sytuacji jak Grecja, Włochy, Hiszpania w ostatnich latach. To może przytrafić się każdemu. Musimy więc działać razem i znaleźć najlepsze rozwiązania.
Co pan zazwyczaj słyszy od ludzi, którzy tu trafiają?
Słyszymy, że niektórzy na granicy przeżyli coś, co określają zabawą w kotka i myszkę między polskimi a białoruskimi służbami. Zazwyczaj mieli kilka prób przekroczenia granicy, następnie w końcu udaje im się dostać do tak zwanej taksówki, którą są przewożeni z Polski do Niemiec. To forma handlu ludźmi. Wcześniej płacą za lot, za białoruską wizę - to potężny biznes.
Są oszukiwani?
Myślę, że wszystko to, co się dzieje, to oszustwo. Ci ludzie płacą mniej więcej 10 000 dolarów za cały proceder. Część dostaje Łukaszenka, płacą, żeby dostać się z Mińska na granicę z Polską, potem za przewóz do Niemiec.
Czy cudzoziemcy są bici?
Pojawiają się takie relacje, ale nawet jeśli, to nie dzieje się to bardzo często. Większość ludzi tutaj jest w całkiem przyzwoitej formie. Nie wyglądają zazwyczaj na pobitych, nawet na straumatyzowanych. Część z nich jest oczywiście zła, niektórzy nie mają pieniędzy, butów, ubrań, ale ogólnie rzecz biorąc, ich stan fizyczny jest w porządku.
Po przejściu wszystkich procedur i izolacji mogą opuszczać ośrodek?
Tak, jeśli tylko mają negatywny wynik testu na koronawirusa, mogą wyjść, gdziekolwiek tylko chcą. To jest wolny kraj.
Jak wygląda ich pobyt tutaj?
Mamy tu budynki mieszkalne, zaplecze medyczne i sportowe. Dajemy ludziom możliwość pracy. To nie są duże pieniądze, ale jest taka możliwość. Chodzi o drobne prace, np. pomoc w dostarczaniu jedzenia. Mamy też szkołę i przedszkole. Prowadzone są różne zajęcia, które pomagają zorganizować codzienność i podtrzymują morale.
Na miejscu jest też policja?
Na naszą prośbę są obecni funkcjonariusze, bo to oni prowadzą rejestrację cudzoziemców, ale ośrodek nie jest strzeżony. Mamy inną filozofię. Stawiamy na pracowników socjalnych i staramy się deeskalować konflikty, jeśli się pojawiają. Działa to całkiem dobrze.
Jaka będzie przyszłość tych ludzi? Jak pan ocenia ich szanse na to, by mogli zacząć nowe życie w Niemczech?
To trochę zależy od tego, z jakiego kraju pochodzą. Powiedziałbym, że ze względu na procedury azylowe osoby z Syrii czy Afganistanu mają całkiem spore szanse, by zostać tutaj, stać się rezydentami i dostać pozwolenie na pracę. Dla ludzi z innych krajów, takich jak Irak, to będzie trudniejsze, ale prawdopodobnie również otrzymają tymczasową ochronę. Wiele zależy od ich kwalifikacji i własnej pracowitości, czy na końcu tego procesu otrzymają rezydenturę, ale nie jest to niemożliwe. Z pewnością jednak niektórzy zostaną odesłani do Iraku.
Czy mieszkańcy miasteczka i okolic w jakiś sposób wam pomagają?
Pojawiają się u nas przedstawiciele organizacji pomocowych, ale też mieszkańcy, którzy np. przekazują ubrania czy zabawki dla dzieci. Mamy też wolontariuszy, którzy organizują kursy językowe. Pewna część naszej społeczności jest zaangażowana, a inna jest całkowicie temu przeciwna. Zdecydowana większość po prostu obserwuje tę sytuację.
Większa liczba cudzoziemców wpłynęła na życie miasta?
Nie, życie ludzi się nie zmieniło. Mamy 1600 osób, które są w ośrodku, i około 25.000 mieszkańców miasta, więc to nie jest tak duża grupa. Poza tym ci ludzie są tutaj przez krótki czas, przeprowadzamy ich do innych miejsc. Nie słyszymy żadnych negatywnych komentarzy. Czasami pojawiają się krytyczne pytania na przykład o to, czy przed zimą zdążymy przeprowadzić ludzi z namiotów. Eisenhüttenstadt jako ośrodek dla osób starających się o azyl działa od 1992 roku. Mieszkańcy w pewnym stopniu przyzwyczaili się do tej sytuacji.
Czyli społeczność ufa, że odpowiednio zarządzacie tym miejscem i zapewniacie im bezpieczeństwo?
Tak, ludzie ufają organizacji i policji, że wszystko się uda. Do tej pory się udawało, więc nie ma powodu, żeby nam nie ufać.