Jan Maria Rokita: Zasługa i przekleństwo Kaczyńskiego
W drugą rocznicę panowania Kaczyńskiego nad Polską można już jak w soczewce dostrzec wyraziście tak zasługę, jak i przekleństwo stylu uprawianej przezeń polityki. Z tego samego stylu politycznego myślenia wzięły się korzyści trudne do przecenienia, ale też lekceważenie dla regulaminów i procedur parlamentarnych czy uderzająca nieporadność ekipy premier Szydło, gdy idzie o nowoczesne metody zarządzania biurokratycznym Lewiatanem.
Jeśli tylko udało się komu jeszcze nie popaść w chorobę "partyjnej ślepoty", to musi dostrzec, że od dwóch lat na wszystkich możliwych polach trwa w Polsce przyspieszony awans ludzi z pokolenia, które wychowało się w wolnym kraju.
Jak na dłoni widać to w dużych państwowych spółkach: nowi prezesi takich potentatów jak Tauron, PSE, LOT czy Pekao to menadżerowie urodzeni na przełomie lat 70/80 tamtego wieku, czyli pokoleniowo – dzieci pierwszej "Solidarności". Nawet o parę lat od nich młodsza jest pokaźna kohorta szefów rządowych agencji i wiceministrów, z 32-latkiem Patrykiem Jakim, wschodzącą gwiazdą PiS-u, na czele.
Świetnym źródłem do poznania tego zjawiska są sporządzane przez opozycję listy "pisiewiczów”, w założeniu mające dowodzić nagannej polityki kadrowej nowej władzy, a w istocie pokazujące prawdziwą skalę zachodzącej właśnie pokoleniowej rewolucji. W samym rządzie przodownikami w napędzaniu tego procesu są ministrowie Morawiecki i Ziobro (sami jeszcze względnie "młodzi"), ale, co ciekawe, także Macierewicz (zdecydowanie "stary"). Ten ostatni jest ostro piętnowany za to, że "nieodpowiedzialnie" zaludnił MON i władze licznych spółek zbrojeniowych nawet dwudziestoparolatkami (np. głośna "sprawa Wiśniewskiej" w PZL-Kalisz).
Zobacz także: "Moja strona. Bitwa redaktorów". Żakowski o Kaczyńskim: presja, żeby został premierem jest ogromna
Co prawda sceptycy powiadają, że ta doniosła i prawdziwa (a nie tylko propagandowa) zmiana zachodzi niejako "przy okazji" zaciekłego tępienia elity jako takiej, co ma być ideologicznym znakiem szczególnym polityki, jak ją rozumie Jarosław Kaczyński. Tak uważa kto wie, czy nie najbardziej przenikliwy krytyk pisowskiej władzy, Rafał Matyja, który jako dowód podaje spektakularny upadek ministra skarbu Dawida Jackiewicza i następującą po nim metodyczną czystkę niezłej grupy powołanych przezeń menadżerów. W takim ujęciu PiS jest partią niezdolną do budowy czegoś na kształt "nowego establishmentu", który stanowić by musiał żywe zaprzeczenie idei permanentnej antyelitarnej rewolucji.
Taki opis partii rządzącej wydaje mi się jednak przesadą, a kształtowanie się nowej, mocno odmłodzonej elity kraju jest po prostu niezaprzeczalnym faktem. I jest to bez wątpienia coś, co w całej polskiej sferze publicznej po PiS-ie trwale zostanie. Starzec Kaczyński, szczerze nienawidzący całej "pookrągłostołowej" elity, która nieustannie próbowała pozbawić go wpływu na politykę, z konieczności musiał uruchomić mechanizm konfliktu pokoleń, gdyż tylko z jego pomocą był w stanie osiągnąć swój najważniejszy cel: pozbawienie władzy i wpływów całego owego wielkiego świata, który jego ideologia nazwała ponurym epitetem "postkomunizmu". Niezależnie od motywacji szefa PiS-u, skutek tego przedsięwzięcia, jakim jest ożywienie cyrkulacji elit, jest nie tylko nieusuwalny, ale także na dłuższą metę dobroczynny dla kraju.
Nie zmienia to faktu, że w tym, co w kategoriach długiego trwania pozostanie jako "zasługa" Kaczyńskiego, tkwi także swoiste "przekleństwo" obecnych rządów. Władza, która sądzi, że jej misją jest wielka i ozdrowieńcza przebudowa kadrowa, musi pozostać ślepa na kluczową dla państwa sferę reform instytucji. Jest swoistym paradoksem fakt, że PiS, nieustannie oskarżany przez swoich wrogów o obsesję reformowania wszystkiego naraz, i to nawet po nocach, jest w gruncie rzeczy reformatorem bardzo ostrożnym i zachowawczym.
Po dwóch latach niemal nieograniczonych rządów Kaczyńskiego tylko jeden segment państwa został poddany cichej, acz naprawdę fundamentalnej przebudowie: jest to aparat skarbowy. Mocno musieli się rozczarować prorządowi filozofowie prawa, którzy sławetną wojnę o to, czyj będzie Trybunał Konstytucyjny, chcieli ubrać w szaty fundamentalnego sporu ustrojowego o samą naturę i sens sądownictwa konstytucyjnego. Ich zdaniem intencją PiS-u w owej wojnie było ograniczenie ustrojowej mocy Trybunału, tak aby nie mógł on rościć sobie praw "negatywnego ustawodawcy".
Czas pokazał jasno, że wszystko to były intelektualne złudzenia. Ani PiS nie miał żadnego konceptu reformy Trybunału, ani za tamtą wojną nie stały żadne filozoficzne poglądy Kaczyńskiego. Szło o to, aby Trybunał był "nasz", a nie "ich", a jak się teraz okazuje, w tym przejęciu przydały się nawet nieźle lojalności i powiązania wytworzone w służbach specjalnych.
Każdy, kto jakoś bliżej zetknął się w polityce z Jarosławem Kaczyńskim, wie dobrze, że nigdy nie wierzył on w doniosłość reform ustrojowych, a polityków-reformatorów skłonny był traktować jako naiwnych marzycieli, często nawet mocno szkodliwych. Zamiast bowiem dokonywać tego, co on sam nazywał "przebudową społeczną" (czyli systemowo wywalać starych ludzi i powoływać ciągle nowych), zajmowali się tworzeniem samorządu terytorialnego, służby cywilnej albo mechanizmami nowego zarządzania publicznego.
Kaczyński nauczył swoją partię, aby wszystkie te wymysły traktowała jako niepoważne fantazje i wybryki, które nie tylko utrudniają rządzenie, ale przede wszystkim pozwalają zachować wpływy starym elitom. Tutaj właśnie tkwi głęboka praprzyczyna tego wszystkiego, co jest tak widocznym i uderzającym złem dzisiejszego stylu sprawowania władzy: chorobliwy centralizm, z którego bierze się nieufność wobec wszelkich form terytorialnej samorządności. A w konsekwencji ustawicznie snute na szczytach władzy "spiski", mające prowadzić do przejęcia centralnej kontroli nad Funduszami Ochrony Środowiska, Izbami Obrachunkowymi, urzędami pracy, ośrodkami doradztwa rolniczego, szkołami samorządowymi, czy nawet nad… nauką jazdy. Tutaj po PiS-ie nie można się zaiste spodziewać wiele dobrego.
Faktycznie, tu i ówdzie ratunkiem mogą być jedynie zdolni ludzie powoływani czasem na menadżerskie stanowiska w owych scentralizowanych agendach, tacy choćby jak w większości ci, którzy tworzą dziś "stajnię Morawieckiego". Ale to oczywiście nie jest żadna droga do trwałej naprawy licznych wad polskiego państwa.
Tak więc styl politycznego myślenia, który Kaczyński narzucił PiS-owi, a dzisiaj także całemu państwu, jest jednocześnie przyczyną długofalowych pożytków i strat dla państwa. Dzięki nagle ożywionej cyrkulacji elit mamy nie tylko rozliczenie dzikiej reprywatyzacji czy przełamanie "zorganizowanej niemożności" państwa w walce z oszustami VAT-owskimi. Mamy coś znacznie więcej: upadek licznych świętych krów, strach okopanych na swoich synekurach i nazbyt pewnych siebie funkcjonariuszy, szansę na personalną odnowę państwa.
Biorą się z tego korzyści trudne do przecenienia, zwłaszcza tam, gdzie tak jak w sądownictwie czy w odwiecznie PSL-owskich agencjach rolnych, od lat ugruntował się system kooptacyjnego doboru kadr i związanych z tym licznych grupowych przywilejów. PiS stał się tutaj swoistym młotem na zasiedziałą sitwę. Choć i na tym polu dostrzec można czasem rys pisowskiego koniunkturalizmu, jak np. w Lasach Państwowych, które mogłyby być podręcznikowym symbolem rozbudowanego "układu" znajdującego się pod ochroną nowej władzy.
Jednak z tego samego stylu politycznego myślenia wzięła się likwidacja służby cywilnej, lekceważenie dla regulaminów i procedur parlamentarnych czy uderzająca nieporadność ekipy premier Szydło, gdy idzie o nowoczesne metody zarządzania całym biurokratycznym Lewiatanem. W drugą rocznicę początków panowania Kaczyńskiego nad Polską można już jak w soczewce dostrzec wyraziście tak zasługę, jak i przekleństwo stylu uprawianej przezeń polityki.
Jan Maria Rokita dla WP Opinie