Jakub Majmurek: To może być koniec genialnego stratega. Polska czeka na decyzję
Rekonstrukcja rządu. Od kilku tygodni hasło to zajmuje komentatorów życia politycznego. Spekulują czy będzie, a jeśli tak, to w jakim zasięgu. Czy premier Szydło zamieniona zostanie na Jarosława Kaczyńskiego? Jacy ministrowie stracą stanowiska?
Znając styl działania prezesa Kaczyńskiego, to wszystkie te pogłoski o zmianach mogą mieć źródło w jego środowisku. Nic tak nie działa mobilizująco na ministrów – łącznie z panią premier – jak lęk o własne stanowisko. Niepewność co do tego, kto – i w jakim – rządzie zostanie, a kto nie, potwierdza pozycję prezesa PiS jako centrum rządowego układu, umacnia go w roli najwyższej instancji, w którą wszyscy wpatrują się jak siedemnastowieczni dworacy w króla-Słońce w Wersalu.
Mając w pamięci to, jak w przeszłości działał Kaczyński, do pogłosek o głębokiej rekonstrukcji rządu podchodzę bardzo sceptycznie. Uwierzę dopiero wtedy, gdy zobaczę. Na razie najbardziej prawdopodobnym scenariuszem wydaje się co innego: wymiana dosłownie kilku słabszych politycznie ministrów, bez ruszania kierownictwa rządu. Co oznacza, że utrzyma się układ, w którym Beata Szydło kieruje pracami gabinetu, ale najważniejsze decyzje podejmuje się na Nowogrodzkiej. Zostaną też najgorsi ministrowie, których zrekonstruować należało już dawno, a najlepiej nigdy do żadnego gabinetu nie powoływać.
Wygodny układ z Szydło
Od dawna mogliśmy czytać, że Kaczyński przymierza się, by zastąpić Szydło. Gdyby w połowie listopada tak się faktycznie stało, wszyscy byliby jednak zaskoczeni. Łącznie z wieloma wyborcami PiS.
Tym trudno bowiem byłoby wytłumaczyć, dlaczego właściwie Nowogrodzka zmienia panią premier. Jak na okrągło powtarzają bliskie i podporządkowane PiS media – z niezmordowanymi "Wiadomościami" TVP na czele – w Polsce jest przecież świetnie. "Państwo polskie odzyskuje godność", budżet pęcznieje od nadwyżek, dzięki 500+ portfele są pełne, z Polską liczą się w świecie. A wszystko to zasługa premier Szydło i jej ministrów. Choć propaganda PiS nie kieruje się specjalnie zasadą niesprzeczności i robiła w przeszłości nie takie wolty, to nawet jej trudno byłoby wyjaśnić, dlaczego teraz zwycięski skład pod wodzą pani premier trzeba nagle zmienić.
Przy czym - co w rządowej układance jest być może najistotniejsze - obecny układ z Szydło jest dla Jarosława Kaczyńskiego po prostu bardzo wygodny. Pozwala mu sprawować faktyczną władzę w kraju, bez ponoszenia żadnej konstytucyjnej odpowiedzialności. Fakt, że Szydło ogarnia codzienne "rzemiosło rządowe", pozwala Kaczyńskiemu skupić się na tym, w czym czuje się najlepiej: zarządzaniu partią i wyznaczaniu strategicznych kierunków.
Zobacz także: Sprawdziliśmy, czy mieszkańcy Brzeszcz czekają na powrót Beaty Szydło
Wejście prezesa PiS do rządu błyskawicznie zmęczyłoby go i zużyło politycznie. Zakopałby się w codziennej pracy, w tym tej, której on sam szczerze nie znosi i nie wypada w niej dobrze – spotkaniach z zagranicznymi przywódcami, działalności na forum Europy, ciągłej komunikacji ze społeczeństwem. Prędzej czy później Kaczyński zacząłby popełniać w tych obszarach gafy, łatwe do ogrania przez opozycję.
Kluczowe jest jednak co innego: jako premier Kaczyński nie byłby w stanie odgrywać specjalnej roli najwyższej pozakonstytucyjnej instancji, zdolnej interweniować w ostatnim momencie i rozstrzygać kluczowe spory. Wszystkie błędy rządu kierowanego przez Kaczyńkiego szłyby także na jego konto, rozbijając mit genialnego stratega. Dziś prezes PiS ma wielki strategiczny komfort: jeśli rząd Szydło w czymś wyraźnie zawiedzie, to może zawsze spektakularnie zrugać i ukarać panią premier, wymienić ją na innego polityka, odciążając w ten sposób wizerunkowo partię.
Przekleństwo resortowości
Skąd więc plotki o możliwym odejściu Szydło? Czy mają one służyć wyłącznie dyscyplinowaniu pani premier przez Nowogrodzką? Też nie do końca. Żądanie, by to sam Kaczyński stanął na czele rządu wysuwane mają być przez wielu ważnych graczy w PiS.
Te żądania nie są pozbawione racji. System, gdzie Nowogrodzka działa jako stojąca nad rządem instancja generuje ciągłe kryzysy w gabinecie. Trudno jest budować autorytet pani premier, gdy każda jej ważniejsza decyzja wymaga kontrasygnaty prezesa. Ministrowie, którzy wiedzą, że ich los nie zależy od szefowej rządu, ale prezesa rządzącej partii, orientują swoje działania na niego. W takiej sytuacji każdy resort działa osobno, gra na siebie (i polityczną karierę swojego szefa), a nie realizuje szerszej, rządowej strategii.
PiS szedł do wyborów obiecując koniec takiej "resortowej" Polski. Tymczasem po dwóch latach rząd Szydło ma najbardziej resortowy charakter od czasów gabinetu późnego Buzka. Mamy w nim kilku ministrów silniejszych politycznie w obozie rządzącym niż pani premier (Macierewicz, Ziobro) i nie podlegających żadnej w zasadzie kontroli z jej strony. Przy tym, nawet najsilniejsi ministrowie nie mają w ramach resortowej logiki dość narzędzi, by samemu skoordynować bardziej rozbudowane projekty, wymagające zaangażowania całego państwa.
Dobrym przykładem jest minister Morawiecki. To jego resort miał być gospodarczym mózgiem rządu Szydło. Morawiecki tymczasem przegrał walkę o kontrolę nad spółkami skarbu państwa, kluczowymi dla jego Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju, z duumwiratem Szydło-Ziobro. Od dawna skarżyć się też ma Jarosławowi Kaczyńskiemu na współpracę z ministrem infrastruktury, Andrzejem Adamczykiem, na odcinku innego kluczowego dla PiS programu – Mieszkanie+.
Najgorsi zostaną
Czy można wyobrazić sobie taką rekonstrukcję rządu, która nie zmuszając Kaczyńskiego do objęcia teki premiera, pozwoliłaby ograniczyć problem resortowości? Byłoby to bardzo trudne i nic na taki scenariusz nie wskazuje. Wręcz przeciwnie: najpotężniejsi ministrowie, myślący o sobie jako osobistych koalicjantach prezesa PiS – z Macierewiczem na czele – nie są wymieniani, jako kandydaci do dymisji w żadnym ze scenariuszy rekonstrukcji.
Wiele wskazuje też na to, że w rządzie posady zachowają także najbardziej kontrowersyjni (czy mówiąc wprost: szkodliwi) politycy. Znów na pierwszym miejscu należy tu wymienić Macierewicza. Mimo gorszących wypowiedzi w kwestii uchodźców czy tragicznie zmarłego Piotra S., oraz przynajmniej wizerunkowej porażki po sierpniowych nawałnicach, nic nie zagraża także pozycji Mariusza Błaszczaka. Podobnie jest z Piotrem Glińskim – jego brutalna polityka konfrontacji ze środowiskami artystycznymi znajduje poklask w PiS, a jeśli już jest za coś krytykowana, to nie za zaoranie Narodowego Starego Teatru, a zbytnią ugodowość wobec "salonu".
Można się także obawiać, że ministrowie, o których odejściu mówiło się od dawna, znów mogą ocalić skórę. Jan Szyszko podpadł z pewnością prezesowi Kaczyńskiemu szeregiem decyzji: od autoryzacji dzikich wycinek po odstrzał łosi. Jak szkodliwa nie byłaby jednak polityka Szyszki w Puszczy Białowieskiej, jak bardzo Jarosław Kaczyński daleki byłby od entuzjazmu dla myśliwskiego hobby swojego ministra, to Szyszkę przed dymisją chronią dwa potężne czynniki. Po pierwsze, jego silne poparcie przez ojca Rydzyka, po drugie spór z Brukselą. PiS wierzy bowiem, że nie można dać Brukseli "prawa weta" w sprawie tego, kto zasiada w polskim rządzie i nie odwoła żadnego ministra w sytuacji, gdy Komisja Europejska mogłaby to odebrać jako "dowód słabości".
Podobna logika może ocalić Konstantego Radziwiłła. Jarosław Kaczyński już wcześniej nie szczędził mu słów krytyki. Przed strajkiem rezydentów można się było spodziewać, że Nowogrodzka miękko zdejmie ministra, wysyłając komunikat typu: "wykonał swoje zadanie, wprowadził sieć szpitali, czas na nowe otwarcie w ministerstwie". Strajk rezydentów zmienił kalkulacje. Dymisja Radziwiłła dziś mogłaby zostać odebrana jako sygnał, że PiS ugina się przed opozycją i protestami. A na to nie pozwalają strategiczne założenia rządzącej partii.
Choć plotki o tym, że "już na pewno, za chwilę, minister Waszczykowski zostanie zmieniony" krążą od jakiegoś półtora roku, to i on może przetrwać rekonstrukcję. W niedawnym wywiadzie dla "Gazety Polskiej" Jarosław Kaczyński wysunął ofertę do prezydenta Dudy: w zamian za porozumienie w sprawie sądów, prezydencki ośrodek otrzyma kontrolę nad polityką zagraniczną. Waszczykowskiego zastąpi w rządzie prezydencki minister Krzysztof Szczerski. Jednak porozumienia w sprawie reform sądownictwa nie widać. "Fakt" doniósł we wtorek, że na tajnym spotkaniu głowy państwa z prezesem PiS znów nie osiągnięto kompromisu. Może to uratować skórę Waszczykowskiego. Zwłaszcza, że – jak donoszą media znające sytuację w PiS – jego potencjalni następcy wzajemnie się blokują.
Dalszy dryf
Nic więc nie wskazuje na to, by rekonstrukcja rządu oznaczała łagodniejszy wyrok kary dla Polski w jakimkolwiek z najbardziej zapalnych obszarów: od służby zdrowia, przez kulturę, po środowisko i wojsko.
Czeka nas pewnie wymiana kilku mało politycznie znaczących ministrów. Prawie na pewno pracę straci minister Adamczyk – domaga się tego Morawiecki, a sam Kaczyński wielokrotnie nie był zadowolony z tego, jak wygląda sytuacja w nadzorowanych przez ministra spółkach skarbu państwa. Mówi się także o scenariuszu, w którym zlikwidowane zostanie w miarę dobrze oceniane ministerstwo cyfryzacji, a jego kompetencję przejmą inne resorty. Wszelkie dalsze zmiany będą zaskoczeniem.
Nie zmieni się też filozofia władzy, w której premier raczej administruje niż rządzi, a decyzje zapadają w ośrodku partyjnym. Rząd będzie dryfował, podzielony na kilka na wpół suwerennych resortów. Dotychczasowe dwa lata takiego dryfu były dla PiS bardzo wygodne. Nałożone na świetną koniunkturę gospodarczą i słabość opozycji pozwoliły nie tylko utrzymać poparcie sprzed dwóch lat, ale i zwiększyć je do prawie 50 punktów procentowych w niektórych sondażach.
Dopóki nawarstwiający się kryzys resortowości nie zacznie być zauważalny dla szerokiej opinii publicznej i przekładać się na spadki poparcia, dopóki nie zacznie generować konfliktów grożących bezpośrednio spoistości obozu władzy, Jarosław Kaczyński nic z nim nie zrobi. Jak bardzo by nie fantazjował o powrocie do gabinetu premiera, obecny układ jest zbyt wygodny dla niego, by zmieniać go bez zewnętrznego przymusu.
Jakub Majmurek dla WP Opinie