Jakub Majmurek: smoleńskie katakumby
Chciałbym filmu o Smoleńsku, który skonfrontuje nas z tą prawdą. Czy wyprowadzi nas ona z katakumb, gdzie różne polskie plemiona okopują się w swoim poczuciu krzywdy? Nie wiem, ale mam wrażenie, że film Krauzego jeszcze głębiej nas w nich zakopuje - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.
09.09.2016 | aktual.: 09.09.2016 19:28
O filmie "Smoleńsk" od początku wiadomo było, że niezależnie od tego, jak będzie udany, stanie się jedną z najszerzej dyskutowanych premier tego roku. Zwiastuny zapowiadały zupełną filmową katastrofę i dzieło mimowolnie śmieszne. Film Antoniego Krauzego na podstawowym, warsztatowym poziomie broni się jednak, filmowo spina się i domyka. Z pewnością nie można mówić o całkowitej porażce i kompromitacji. Jest kilka rzeczy, które wyszły całkiem przyzwoicie. Ciągle poruszające zdjęcia archiwalne z okresu bezpośrednio po katastrofie, kilka drugoplanowych ról, a zwłaszcza Lech Łotocki w roli prezydenta Kaczyńskiego, sceny jego wizyty w Gruzji. Trudno jednak też powiedzieć, że "Smoleńsk" to film dobry, dzieło udane. Także biorąc pod uwagę, iż w wypadku filmu Antoniego Krauzego słowo "udane" ma zarówno artystyczny, jak i polityczny wymiar.
Teoria spisku
W sporze o wydarzenia z 10.04.2010 roku film ustawia się po jednej, wyraźnej stronie. Przedstawia jako fakt, że w Smoleńsku doszło do zamachu na prezydenckiego tupolewa. Zamach miał być karą za zaangażowanie prezydenta Kaczyńskiego w konflikt w Gruzji, Rosjanie dokonali go, rozpylając na lotnisku sztuczną mgłę i montując dwa ładunki wybuchowe w samolocie. W spisek zaangażowana wydaje się być w filmie również rządząca wówczas w Polsce partia (choć nazwa PO nie pada, wiadomo o kogo chodzi) i sympatyzujące z nią media - kłamiące w sprawie katastrofy, próbujące zatrzeć prawdę o zamachu, a winą za rozbicie samolotu obarczyć obecnego na pokładzie generała lotnictwa albo nawet naciskającego na lądowanie samego prezydenta.
Na ile jest to wszystko przekonujące? Krauze i ekipa jego scenarzystów - Maciej Pawlicki, Marcin Wolski i Tomasz Łysiak - zbierają teorie, które od dawna krążyły w polskiej przestrzeni publicznej. Na poparcie żadnej z nich nie przedstawiono w końcu rozstrzygających dowodów. Nie dostarczają ich także sami twórcy. Co więcej, wiązki przypuszczeń, oskarżeń i insynuacji nie bardzo udaje się im ułożyć w całość przekonującą dla kogoś, kto nie przyszedł do kina z wiarą w zamach. Widz nieinicjowany do smoleńskiej sekty będzie czuł się na seansie trochę tak, jak przekonany ateusz na nabożeństwie, podczas którego niezbyt biegły w swym fachu kaznodzieja zachęca, by "otworzyć serce dla Chrystusa” albo uznać, że "nie ma Boga poza Allahem, a Mahomet jest jego prorokiem" - efektem będzie raczej znużenie i znudzenie niż nawrócenie.
Film propagujący oparte na wątłych przesłankach teorie spiskowe może wiele, ale z pewnością nie powinien nudzić. A "Smoleńsk" niestety w wielu miejscach nudny bywa. Film porównywano z "JFK" Olivera Stone’a - dziełem przedstawiającym teorię, wedle której zabójca Kennedy’ego nie działał sam, a pozostawał częścią wymierzonego w prezydenta spisku, obejmującego amerykańskie służby, z ukrycia sterujące demokracją w Stanach. Stone bywa w tym, co twierdzi równie nieprzekonujący, co "Smoleńsk". Ale "JFK" jest przy tym popisem filmowej wirtuozerii. W 1991 roku, gdy film powstawał, jego reżyser był u szczytu swojej artystycznej formy, stworzył obraz zrobiony z nerwem, mistrzowsko wykorzystujący archiwa. Jego frenetyczny, nerwowy rytm zapowiadał lata 90. w kinie. W porównaniu z tym film Antoniego Krauzego wygląda jak nakręcona tanim kosztem, niemiłosiernie dłużąca się telenowela.
Śledztwo bez konkluzji
Zawodzi też gatunkowa formuła, jaką obrał Krauze - filmu o śledztwie dziennikarskim. Historię zamachu poznajemy bowiem z punktu widzenia dziennikarki Niny, pracującej dla jednej ze stacji przeprowadzającej nagonkę na "sektę smoleńską". Nina początkowo z przekonaniem realizuje podsuwane jej bardziej propagandowe, niż dziennikarskie zadania, z czasem jednak oficjalna narracja coraz mniej zaczyna się jej zgadzać. W końcu przechodzi przemianę i w ostatniej scenie udaje się pod Pałac Prezydencki, gdzie ma miejsce kolejny marsz smoleński.
Jak mówił wielokrotnie reżyser, Nina ma być współczesnym odpowiednikiem Agnieszki z "Człowieka z marmuru" - podobnie jak ona próbuje odkryć prawdę w zakłamanej rzeczywistości. Niestety, odtwarzająca rolę Niny Beata Fido z pewnością nie jest Krystyną Jandą. Obsadzenie jej w roli Niny jest największym błędem reżysera. Fido kładzie postać, ciągnąc w dół cały film. W ogóle nie potrafimy uwierzyć nie tylko w jej ekranową przemianę, a na tym zasadza się emocjonalna prawda filmu.
Być może nie jest to do końca wina Fido - jej postać nie jest najlepiej napisana. Widać to szczególnie w wątku "odkrywania prawdy o Smoleńsku". Największy problem polega na tym, że Nina niczego tak naprawdę w filmie nie "odkrywa". "Smoleńsk" od początku stawia jasno sprawę "jak było", karty wyjaśniające smoleńską zagadkę nie są odkrywane w wyniku dziennikarskiego śledztwa Niny. Głównemu wątkowi przemiany bohaterki towarzyszy drugi, pokazujący „jak w Smoleńsku było naprawdę”, zwieńczony sceną wybuchu tupolewa. Problem w tym, że te wątki się nie zazębiają, drugi nijak nie wynika z pierwszego, nie jest czymś, co Nina - a z nią widzowie - odkrywałaby w ramach swojego śledztwa. Jest to nie tylko rozwiązanie słabe warsztatowo, ale i nieprzekonujące z punktu widzenia perswazyjnych funkcji filmu.
Zwłaszcza, że cała przedstawiona w filmie "teoria spisku" nie bardzo się trzyma kupy. Nie wiadomo dlaczego za karę za Gruzję Rosjanie zabić by mieli właśnie Kaczyńskiego, a nie na przykład prezydenta Gruzji, który zresztą trzy lata po Smoleńsku zastąpiony został, w wyniku przegranych wyborów, przez bardziej nastawioną na współpracę z Rosją polityczkę. Nie sposób nie zadać sobie pytania: skoro Rosjanie, do spółki z ich polskimi pomocnikami, potrafili przeprowadzić i zatuszować zamach, to chyba tym bardziej potrafiliby wpłynąć na korzystny dla siebie wynik wyborów prezydenckich, mających za chwilę odbyć się w Polsce? Co odsunęłoby od władzy Lecha Kaczyńskiego bez ryzyka bezprecedensowego skandalu dyplomatycznego, gdyby zamach wyszedł na jaw. W filmie widzimy też, jak rosyjska kontrola lotów mówi do pilotów tupolewa, że na lotnisku jest mgła i "nie ma warunków do przyjęcia". Gdyby polscy piloci uznali, że nie warto próbować podchodzić do lądowania, cały misternie uknuty spisek poszedłby w diabły. Teorie spisku na ogół są dziurawe, ale tu tych dziur nie udało się zbyt dobrze zamarkować.
Złoczyńcy jak z "Plebani"
Dobre kino potrzebuje przekonujących antagonistów głównego bohatera. Złoczyńców, którzy trochę straszą, trochę uwodzą, w których złowieszczą siłę widz może uwierzyć. Tu postaci stojące na drodze prawdy są groteskowe. Z jednej strony mamy granego przez Jerzego Zelnika, demonicznego Dyplomatę - z krzaków obserwującego miejsce tragedii i nakazującego pacyfikację kręcącego je kamerzysty. Scena ta mimowolnie śmieszy. Także w Polsce Dyplomata w sekrecie pociąga za sznurki, pojawiając się w kluczowych scenach jak połączenie Don Pedra z "Krainy Deszczowców" i uboższego krewnego czarnych charakterów z serii o przygodach Jamesa Bonda.
Jeszcze mniej przekonująca jest postać redaktora ze stacji, gdzie pracuje Nina. To on fabrykuje "kłamstwa o Smoleńsku", koordynuje medialną nagonkę na smoleńskie rodziny i ludzi pod krzyżem. Odtwarzający go świetny przecież aktor Redbad Klijnstra kładzie zupełnie tę rolę. I trudno jej nie położyć. Postać Redaktora skonstruowana jest bowiem przez scenarzystów równie topornie, co robiąca od jakiegoś czasu memiczną karierę w sieci postać Janusza Tracza z serialu "Plebania" - złowieszczego lokalnego bogacza, pełnego nienawiści do wiary i Kościoła, perfidnie prześladującego lokalnych kapłanów i ich wiernych.
Wspólnota krzywdy
A przy tym wiem, że ten film znajdzie swoją publiczność. Niekoniecznie nawet tę, która wierzy w smoleński zamach. Prawicowi recenzenci piszący o filmie (np. Piotr Zaremba) też zastrzegali, iż niekoniecznie "posuwają się tak daleko jak reżyser" w spekulacjach na temat tego, co się właściwie stało 10.04. W "Smoleńsku" widać bowiem, że istotą smoleńskiej sekty wcale nie musi być wiara w zamach. Co w takim razie? Poczucie bycia skrzywdzonym, oszukanym, "opluwanym" itd. - i taką też wspólnotę swoich widzów projektuje film Krauzego.
W jednych z pierwszych scen po katastrofie Nina trafia na spotkanie rodzin smoleńskich. Siedzą w piwnicy wyglądającej jak katakumby, szeptem, jakby pełne obaw, mówią o despektach, jakie spotkały ich ze strony rosyjskich i polskich władz. Film przedstawia Polskę roku 2010, jako miejsce, gdzie patrioci, czy po prostu przyzwoici ludzie dążący do prawdy, są prześladowani i krzywdzeni, jak chrześcijanie w Rzymie czasu Nerona. W jednej ze scen widzimy Lecha Kaczyńskiego przygotowującego swoje katyńskie przemówienie. Mówi w nim o tym, że to na kłamstwie katyńskim opierał się PRL. Przez analogię film sugeruje, że III RP opiera się na "kłamstwie smoleńskim", a tak naprawdę nie żyjemy w wolnej Polsce, tylko PRL bis.
I właśnie w tej prześladowczej fantazji rozpoznać się będzie w tym filmie mogła także ta część prawicy, która całkowicie nie jest przekonana do zamachu. W Polsce wiele grup społecznych ma słuszne prawo do poczucia krzywdy. Fakt, że ten słuszny gniew przekuł się w podział tak irracjonalny jak smoleński, fakt, że więcej ludzi wydaje się mieć dziś pretensje do PO o Smoleńsk, niż o to, że w wyniku reprywatyzacji wysiedlono z ich domów około 40 tysięcy warszawiaków, pokazuje, jak irracjonalna jest polska polityka. Za co winę ponosi cała klasa polityczna, niepotrafiąca wyartykułować minimalnie sensowniejszych linii podziału.
Proponowany przez ten film "podział smoleński" jest też głęboko toksyczny dla polskiej demokracji. Demokracja wymaga bowiem uznania prawomocności przeciwnika, jest formą instytucjonalizacji ścierania się różnych, acz równie prawomocnych, interesów, wrażliwości, wizji ładu społecznego. Tu mamy obraz polskiej polityki jako moralnej krucjaty - z jednej strony niesieni i uszlachceni swym cierpieniem patrioci w katakumbach, z drugiej szczujący na nich kłamcy, współpracujący z mordercami prezydenta. W tak podzielonej sferze publicznej demokratyczna debata jest trudna, jeśli w ogóle możliwa.
Zmierzyć się z absurdem
Broniąc „Smoleńska” dyrektor artystyczny Gdyni, Michał Oleszczyk, pisał, że zamiast narzekać na dzieło Krauzego, jego przeciwnicy sami powinni nakręcić film, przedstawiający ich pogląd na sprawę. Zastanawiam się, jaki film o "Smoleńsku" ja bym chciał zobaczyć. Bo na pewno jak dotąd nie znalazłem żadnego w kinie. W galerii sztuki można za to znaleźć dzieło, które choć powstało długo przed katastrofą w Smoleńsku, jest jak dotąd najlepszym tekstem kultury, mierzącym się z tym, co znaczy Smoleńsk. To rzeźba Maurizio Catellana "La Nona Ora. Przedstawia ona woskową figurę papieża Jana Pawła II przygniecioną meteorytem na czerwonym dywanie. Wokół figury papieża leżą kawałki szkła - jak się domyślamy kamień spadł z nieba przez szklany sufit. Może kaplicy, gdzie kapłan odprawiał nabożeństwo?
Pokazywany przez laty w warszawskiej Zachęcie projekt wywołał oburzenie polskiej z prawicy. Jeden z posłów na Sejm uszkodził rzeźbę usuwając z niej kamień. Cattelanowi zarzucano bluźnierstwo i profanację. Nie w profanacji tkwi jednak siła tego dzieła. Zestawia ono z jednej strony absurdalny, śmieszny w swojej makabrze wypadek z postacią przez wielu traktowaną jako żywy wzorzec świętości. Przez to zestawienie włoski artysta pokazuje całkowitą przypadkowość, absurd śmierci, z którą nic nie możemy zrobić, jakiej nie da się tak naprawdę nadać sensu - choć religie i świeckie mitologie od wieków próbują. Katastrofa w Smoleńsku, podobnie jak rzeźba Cattelana, przypomina nam o naszej wrażliwości na absurd przypadkowej śmierci. Możemy minimalizować jej ryzyko pragmatycznymi środkami - np. dbając o stan floty lotniczej, słuchając kontrolerów lotu odradzających lądowanie na lotnisku we mgle - ale nie możemy jej usunąć z horyzontu naszego doświadczenia. Chciałbym filmu o Smoleńsku, który skonfrontuje nas z tą prawdą. Czy wyprowadzi nas ona z katakumb, gdzie różne polskie plemiona okopują się w swoim poczuciu krzywdy? Nie wiem, ale mam wrażenie, że film Krauzego jeszcze głębiej nas w nich zakopuje.
Jakub Majmurek dla WP Opinii
Jakub Majmurek - krytyk filmowy, publicysta, redaktor książek, komentator polityczny i eseista. Związany z Dziennikiem Opinii i kwartalnikiem "Krytyka Polityczna".
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.