PublicystykaJakub Majmurek: PrzePiSywanie historii

Jakub Majmurek: PrzePiSywanie historii

Wokół Lecha Kaczyńskiego tworzy się swoisty kult jednostki. Podległe MSZ placówki zajmujące się promocją naszej kultury za granicą otrzymały misję promocji "dziedzictwa myśli politycznej Lecha Kaczyńskiego". Jak możemy się spodziewać, chcące zapunktować u kierownictwa PiS bliskie partii władze samorządowe wkrótce pomnikami Lecha obstawią place w całej Polsce, a jego imię nadadzą ulicom, zaułkom i skwerom. Sytuacja, gdy faktycznie rządząca państwem osoba obstawia kraj pomnikami swojego identycznie wyglądającego brata bliźniaka jest nieznana w historii polityki - pisze Jakub Majmurek dla WP.

Jakub Majmurek: PrzePiSywanie historii
Źródło zdjęć: © PAP | Tytus Żmijewski
Jakub Majmurek

Przy okazji zakończonego w sobotę warszawskiego szczytu NATO, ze źródeł bliskich Prawu i Sprawiedliwości, rządzącej partii, w polską przestrzeń publiczną popłynął zaskakujący komunikat: to Jarosław Kaczyński tak naprawdę wprowadził Polskę do NATO. Trochę starszym czytelni(cz)kom może wydawać się to dość ekscentrycznym sądem. Mogą pamiętać, że w momencie, gdy Polska dołączała do Sojuszu Północnoatlantyckiego Jarosław Kaczyński był szeregowym posłem marginalnego, opozycyjnego koła Ruchu Odbudowy Polski, a odpowiednie dokumenty podpisywali wtedy w imieniu Polski prezydent Aleksander Kwaśniewski i minister spraw zagranicznych Bronisław Geremek. Fakty te jednak w niczym pisowskiej narracji nie szkodzą. NATO to zasługa Kaczyńskiego, bowiem to w jego środowisku - za jego wiedzą i zgodą - po raz pierwszy, już pod koniec lat 80. sformułowano ten pomysł. Liberalne elity, maszerujące dziś w marszach KOD, ciągle nie potrafiły wtedy myśleć poza horyzontem Polski w Układzie Warszawskim.

Twierdzenia te wywołały wysyp memów w polskich mediach społecznościowych przedstawiających "historię według PiS". Widzimy w nich Jarosława Kaczyńskiego ukazanego w kluczowych momentach historii Polski i świata: jako pierwszego Polaka w kosmosie, bramkarza zatrzymującego Anglię na Wembley, autora przewrotu kopernikańskiego, odkrywcę polonu i radu, a nawet pierwszego płaza przed miliardami lat wychodzącego z prehistorycznych mórz na podbój lądu. Te żarty są zdrową reakcją na oczywisty humbug ze strony rządzącego układu. Problem w tym, że sam ten humbug nie jest wyłącznie śmieszny. Prawo i Sprawiedliwość ma bowiem bardzo jasny i ambitny projekt przepisania ostatnich 40 lat historii Polski tak, by przedstawić własne środowisko jako jedyne, które konsekwentnie walczyło o prawdziwie wolną, zakorzenioną w instytucjach świata zachodniego Polskę. Towarzyszą temu próby całkowitego wymazania z historii reszty opozycyjnych elit, o pozytywnej roli postkomunistów po roku '89 nie wspominając. Ma to dać PiS legitymację do
możliwie jak najdłuższych rządów, jako jedynej konsekwentnie patriotycznej sile. Historyczny PR sam w sobie nie jest niczym złym, jednak w obecnym wypadku skala zaangażowania w niego aparatu państwa i przekłamań, jakich się dopuszcza, nie może nie budzić niepokoju.

KOR: Macierewicz i szkodnicy

Widać to było przy okazji niedawnych obchodów 40. rocznicy radomskiego czerwca '76. Brutalnie stłumione przez władze PRL robotnicze protesty doprowadziły do powstania Komitetu Obrony Robotników - najważniejszej opozycyjnej organizacji ery Gierka. Sojusz robotników i inteligencji, jaki się wtedy zawiązał, zapowiadał późniejszą pierwszą "Solidarność". PiS z KOR ma oczywisty problem. Z jednej strony jedną z osób kluczowych dla powstania komitetu był Antoni Macierewicz. Z drugiej w organizacji tej przewodnią rolę odegrały także osoby, które w III RP skupiły się wokół środowisk "Gazety Wyborczej" i Unii Wolności (Adam Michnik, Jacek Kuroń, Seweryn Blumsztajn), próbowały budować niezależną lewicę (Jan Józef Lipski), czy skłóciły się z Jarosławem Kaczyńskim (Ludwik Dorn). Jak politycznie rozegrać taką historię?

PiS i jego sympatycy od dawna wybierają najmniej subtelną opcję. Pisząc o KOR wychwalają dobrą intencję i odwagę Macierewicza, jego kolegów z organizacji przedstawiając jako osoby które przypadkowo zaplątały się w prace komitetu, bardziej w nim w zasadzie szkodząc, niż pomagając. Szczególnie negatywną rolę odgrywają w tej narracji (jak w propagandzie PRL lat 80.) Kuroń z Michnikiem, rzekomo usiłujący "przejąć KOR" od jego "prawowitego lidera" Macierewicza. Narrację tę w czerwcu powtórzyła prawicowa prasa. Na łamach prorządowej "Gazety Polskiej" Krzysztof Wyszkowki - wybrany niedawno głosami PiS do kolegium IPN - napisał o Michniku, że "doszlusował" do KOR, by odegrać w nim "złowrogą rolę".

Pół biedy, gdy taką narrację powtarza Wyszkowski. Gorzej, że angażuje się w nią państwo polskie w oficjalnych programach obchodów. Z nich także wynikało, że obrona robotników z Radomia to właściwie zasługa jednego człowieka - obecnego ministra obrony narodowej. Prezydent Duda w swoim radomskim przemówieniu wspomniał co prawda, jako zasłużonych dla KOR, odległych od swojego obozu Jacka Kuronia i J. J. Lipskiego. Niestety, nikogo więcej - żadnej ciągle żyjącej postaci, wywołującej wciąż polityczne kontrowersje: np. Michnika czy Dorna. Żadnego z założycieli i działaczy KOR odległych od obozu władzy na uroczystościach nie było. KOR bez Michnika wydaje się absurdem, ale taką wersję historii fabrykuje dziś rządząca partia.

Operacja "Bolek"

Drugim polem walki o pisowską wizję historii Polski jest "Solidarność". Choć wielu działaczy PiS odgrywało ważną rolę w związku w latach 80. (zwłaszcza Lech Kaczyński), to niewielu tak wybitną, jak chciałyby tego ambicje partii. Symbolem "Solidarności" i polskiej drogi do wyjścia z PRL ciągle pozostaje skonfliktowany z Kaczyńskimi od początku lat 90. Lech Wałęsa.

Tego ostatniego najpierw PC, następnie PiS wściekle atakowało, odkąd wyrzucił braci Kaczyńskich ze swojej kancelarii prezydenckiej. Głównym narzędziem ataku była "teczka" - fakt, że Wałęsa, po krwawej pacyfikacji wystąpień robotników na Wybrzeżu w grudniu '70 dał się najprawomocniej złamać SB i podjął z nią krótką współpracę, przerwaną najpóźniej w połowie dekady Gierka. W narracji PiS fakt współpracy rzuca cień na całą późniejszą politykę Wałęsy - od lat 80., do jego współczesnych diagnoz i sojuszy. Polityczna biografia Wałęsy ma być skażona przez jego współpracę ze służbami PRL, a być może - jak twierdzi bardziej radykalna wersja narracji - od początku do końca manipulowana przez służby, dążące do sterowanej transformacji, przeprowadzanej w interesie "układu", przez podległych mu TW. Ktoś mógłby jednak słusznie zapytać czy bracia Kaczyńscy, gdy wiązali się z Wałęsą na początku lat 90. i wypchnęli go do walki o prezydenturę nie wiedzieli o informacjach o jego złamaniu i współpracy? Na pewno przynajmniej
Lech, jak większość opozycji na Wybrzeżu, musiał mieć takie informacje. Nie przeszkadzało im to jednak, gdy z Wałęsą wiązała się ich polityczna fortuna. Gdy przestała - zaczęło.

Dziś PiS wobec "Solidarności" przyjmuje dwutorową taktykę. Z jednej strony dalej usiłuje zniszczyć mit Wałęsy. Z drugiej stara się wykreować alternatywny symbol "Solidarności", jaki mógłby w zbiorowej wyobraźni Polek i Polaków zastąpić gdańskiego elektryka. Najlepszy przykład obu tych taktyk widzieliśmy, gdy w lutym tego roku wdowa po generale Czesławie Kiszczaku otworzyła jego "szafę", w której znajdować się miały donosy Wałęsy na kolegów z opozycji. Relację na żywo z szafy od razu zaczęły nadawać przejęte już przez ludzi Jacka Kurskiego "Wiadomości TVP". Krzysztof Ziemiec ogłosił na antenie, że autentyczność "kwitów" potwierdziła ekspertyza grafologiczna - choć żadnej ekspertyzy wtedy nie było. Za wpadkę przeprosił - choć nie na wizji, a w mediach społecznościowych.

Festiwalowi ataków wobec Wałęsy towarzyszyła też próba wykreowania nowego symbolu "Solidarności". Środowiska bliskie PiS próbowały robić to już od ponad dziesięciu lat w roli tej obsadzając początkowo Annę Walentynowicz i małżeństwo Gwiazdów. Od śmierci Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku ta rola w myśl strategów PiS ma przypaść byłemu prezydentowi. Już w 2010 roku w rozmowie z "Gazetą Polską" Jarosław Kaczyński mówił, że gdy ujawniona zostanie prawda o "Bolku", to Lech Kaczyński stanie się prawdziwym symbolem "Solidarności". Gdy wszyscy dyskutowaliśmy o zawartości "szafy Kiszczak", narrację tę powtarzał m.in. wiceminister kultury, Jarosław Sellin.

Wymazywanie

Tam gdzie PiS nie ma "swoich" symboli, by zastąpić nimi stare, stosuje taktykę przemilczania. Widać ją było najlepiej w z pozoru drobnym incydencie z marca tego roku. Minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak zabronił wtedy pracownikom swojego resortu złożenia kwiatów pod pomnikiem swojego poprzednika Krzysztofa Kozłowskiego. Kim był Krzysztof Kozłowski? Działaczem opozycji demokratycznej z Krakowa, długotrwałym szefem działu politycznego "Tygodnika Powszechnego", a także pierwszym po generale Kiszczaku szefem MSW w wolnej Polsce. To Kozłowski rozwiązał stare, pochodzące z PRL służby i stworzył nowe, poddane cywilnej kontroli. III RP dużo mu zawdzięcza.

PiS woli jednak małostkowe gesty niewdzięczności. Ponieważ Kozłowski nie należał do tego obozu, co Kaczyńscy w latach 90., ponieważ to on, a nie któryś z braci czy Antoni Macierewicz budował kluczowe dla funkcjonowania państwa instytucje, nie doczeka się dziś żadnej urzędowej wzmianki. Kozłowski w narracji rządzącej partii może się bowiem znaleźć wyłącznie jako przykład na działanie rzekomego "układu", który ze starego systemu przeniósł się do pozornie nowego.

Zastępczy kult jednostki

Ostatnim frontem, na którym PiS buduje swoją wizję historii III RP jest Smoleńsk. Pod osłoną państwa tworzy się oficjalny, martyrologiczny mit Smoleńska. Nie mówimy już o ludziach, którzy zginęli w katastrofie, ale o "poległych w Smoleńsku", na czele z Lechem Kaczyńskim - jakby były prezydent zginął w jakiejś bitwie. Włączenie nazwisk zmarłych w Smoleńsku do apeli poległych odczytywanych w trakcie oficjalnych uroczystości staje się pomału nowym, urzędowym wymogiem. Nazwiska Lecha Kaczyńskiego i ostatniego prezydenta RP na uchodźctwie odczytano w trakcie apelu poległych w Radomiu. Dołączenie ich do apelu poległych czytanego w trakcie uroczystości upamiętniających poznański Czerwiec '56 miało być postawionym przez ministra Macierewicza warunkiem uczestnictwa armii w obchodach. Nie zgodził się na to prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak, za co podczas uroczystości został wygwizdany przez zwolenników PiS.

Wokół Lecha Kaczyńskiego tworzy się swoisty kult jednostki. Przedstawia się go jako prawdziwego przywódcę "Solidarności", pierwszego prezydenta zrywającego z postkomuną, obrońcę Gruzji, tragicznie poległego bohatera. Instytuty Polskie - podległe MSZ placówki zajmujące się promocją naszej kultury za granicą - otrzymały misję promocji "dziedzictwa myśli politycznej Lecha Kaczyńskiego". Jak możemy się spodziewać, chcące zapunktować u kierownictwa PiS bliskie partii władze samorządowe wkrótce pomnikami Lecha obstawią place w całej Polsce, a jego imię nadadzą ulicom, zaułkom i skwerom.

Sytuacja, gdy faktycznie rządząca państwem osoba obstawia kraj pomnikami swojego identycznie wyglądającego brata bliźniaka jest nieznana w historii polityki. Można się zastanawiać czy tak, jak w czasie zimnej wojny mieliśmy do czynienia z "zastępczymi wojnami", prowadzonymi w imieniu wielkich mocarstw atomowych przez ich sojuszników, tak dziś nie mamy w Polsce do czynienia z "zastępczym kultem jednostki".

Człowiek, który wymyślił Facebooka

Jak reagować na to wszystko? Gdy słyszę, że to Jarosław Kaczyński wprowadził nas do NATO, przypomina mi się scena z filmu Social Network, biografii Marka Zuckerberga. Zuckerberg oskarżany w filmie przez pewnych (ciekawy zbieg okoliczności!) braci bliźniaków, iż ukradł im pomysł na słynny portal społecznościowy, odpowiada: "człowiek, który stworzył Facebooka, to człowiek, który stworzył Facebooka!".

I tak samo chciałoby się odpowiedzieć na pretensje PiS. Ludzie, którzy wprowadzili nas NATO, to ci, którzy faktycznie wprowadzili nas do NATO - Aleksander Kwaśniewski i Bronisław Geremek, nie Jarosław Kaczyński. Liderem i ikoną "Solidarności" jest ten, kto faktycznie był liderem i ciągle na całym świecie jest ikoną "Solidarności" - Lech Wałęsa, nie Lech Kaczyński.

Jak jednak raz jeszcze potwierdziły choćby wyniki referendum w sprawie Brexitu, prawda sama w sobie nie wygrywa wyborów. Za historyczną narracją PiS stoją potężne emocje, napędzane przez często słuszne pretensje do elit III RP. Samą ironią i przypominaniem "jak było naprawdę" nie-prawicowa strona nie zbije pisowskiej narracji. Potrzebuje do tego nowych, własnych historycznych symboli i mocnej narracji, gromadzącej emocje szerszej niż grono uczestników marszów KOD. Gdzie ich szukać? To jedno z najważniejszych pytań dla dzisiejszej opozycji i temat na inny tekst.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (842)