PublicystykaJakub Majmurek: Polska będzie jak Turcja?

Jakub Majmurek: Polska będzie jak Turcja?

PiS przesuwa się na prawo, inkorporuje w swój program demony polskiego nacjonalizmu i irracjonalną religię smoleńską, niszczy instytucje demokracji liberalnej (także skupiając się na atakowaniu władzy sądowniczej). Podobnie jak w Turcji, w warunkach faktycznie podzielonego społeczeństwa, ten projekt nie może się powieść na dłuższą metę - będzie eskalować polaryzację polityczną poza granice stabilności. Nie wiadomo, czy Erdoğan może zawrócić ze swojej drogi, dla PiS za późno nie jest. Pytanie, czy Jarosław Kaczyński zrozumie turecką lekcję - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.

Jakub Majmurek: Polska będzie jak Turcja?
Źródło zdjęć: © Eastnews | Mariusz Gaczynski
Jakub Majmurek

W piątek wieczorem mogłoby się wydawać, że kogokolwiek Prawo i Sprawiedliwość wskaże, jako naszego sprzymierzeńca, ten ma pecha. Po tym, gdy rządy "dobrej zmiany" postawiły na Wielką Brytanię, jako naszego sojusznika w Unii Europejskiej, zwolennicy Brexitu wygrali referendum, Zjednoczone Królestwo opuściło UE, a David Cameron zakończył polityczną karierę. Gdy tylko polski rząd zaczął zwracać się w stronę Turcji, na ulice Ankary i Stambułu wyjechały zbuntowane przeciw tureckiej władzy czołgi. Nielubiący PiS internauci z radością umieszczali na portalach społecznościowych mem ze słowami Jarosława Kaczyńskiego "Polska będzie jak Turcja". Cytat trochę niedokładny, właściwie Kaczyński powiedział: "Trzeba czynić wszystko, by Polska była tym, czym jest dziś Turcja. O niej mówi się, że to poważne państwo", ale sens został oddany.

W ciągu nocy z piątku na sobotę sytuacja odwróciła się jednak o 180 stopni. Do rana prezydent Turcji Erdoğan odzyskał kontrolę nad krajem. Na jego wezwanie na ulice Stambułu wyszły tłumy zwolenników rządzącej partii. Wierne rządowi siły policji, żandarmerii i oddziały wojska poradziły sobie z puczystami.

Demokracja wygrała więc z szykującą się do przejęcia władzy wojskową dyktaturą? Na pewnym poziomie tak, choć sprawa wcale nie jest taka oczywista. Już od dawna administracja Erdoğana dryfowała w autorytarnym kierunku, odchodząc od zasad rządów prawa i łamiąc prawa człowieka. Państwo zamykało niepokorne media i dziennikarzy, naciskało na sojuszników, by zamykało usta wyśmiewającym się z Erdoğana satyryków. Wreszcie na południowo-wschodnich peryferiach Turcji prowadziło coś, co nazwać trzeba faktyczna wojną domową ze społecznością kurdyjską. Nieudany zamach stanu wzmocni te tendencje i może posłużyć jako pretekst do demontażu resztek państwa prawa i demokracji liberalnej. Erdoğan od dawna wyraźnie zachowywał się tak, jakby zamiast tej ostatniej chciał nad Bosforem budować demokraturę - jak określa się ustrój, gdzie mimo demokratycznej formy i instytucji (pluralizm partyjny, częściowo przynajmniej wolne wybory), treść władzy staje się coraz bardziej autorytarna.

Dryf - na razie tylko dryf - w stronę demokratury, a przynajmniej jakieś formy nieliberalnej demokracji daje się także zaobserwować w dzisiejszej Polsce. I w tym sensie słowa prezesa Kaczyńskiego o "Polsce jak Turcji" przestają być zabawne. A na pewno powinny skłaniać nas do tego, by uważnie obserwować, co w Turcji się dzieje.

Co się właściwie stało?

Na razie jednak nie wiemy za dobrze, co się właściwie stało w piątek. Kto się zbuntował, jaka frakcja w armii, czego właściwie chciała? Rola armii w tureckiej polityce tradycyjnie zawsze przekraczała tę, jaka jest standardem w Europie. To ruch młodych, modernizacyjnie i prozachodnio nastawionych oficerów pod wodzą Mustafy Kemala (który później przyjął przydomek Atatürka - ojca Turków) stworzył w 1922 roku nowoczesną, republikańską, świecką Turcję. Armia tradycyjnie postrzegała siebie jako strażnika tureckiej republiki i świeckości państwa i interweniowała, gdy - jak uważała - islamistyczne rządy chciały naruszyć tą zasadę: w 1960, 1971, 1980, ostatni raz w 1997 roku.

Ten zamach był jednak dziwny. Choć wojskowi posługiwali się kemalistyczną retoryką znaną z poprzednich zamachów wojskowych (armia jako siła, która ma przywrócić poszanowanie prawa i ochronić Turcję przed dyktaturą), to sama turecka władza nie wskazała na kemalistów, jako na sprawców. Jak twierdzą oficjalne źródła, za zamachem stać mieli oficerowie sympatyzujący z ruchem Hizmet - bractwem religijnym kierowanym przez przebywającego na emigracji w Pensylwanii duchownego Fethullaha Gülena. Hizmet głosi doktrynę umiarkowanego islamizmu. Jego członkowie działają przez szkoły, prasę, fundacje, think tanki. Wielu z nich zajmuje eksponowane stanowiska w państwie.

Gülen i Erdoğan do niedawna byli sojusznikami. To guleniści pomagali Erdoğanowi złamać początkowy opór w armii. To należący do Hizmet prokuratorzy prowadzili pokazowe procesy jego politycznych przeciwników. Kilka lat temu doszło jednak do sporu między nimi i zamienili się w śmiertelnych wrogów. Czy jednak nigdy nie sięgające dotąd po przemoc Hizmet zdecydowałoby się na zbrojne wystąpienie przeciw Erdoğanowi?

W Turcji popularna jest teoria, że zamach przygotowany został... przez samego Erdoğana. Miał mu posłużyć jako pretekst do zmiażdżenia opozycji. Nie ma żadnych dowodów na poparcie tej tezy. Scenariusz, w którym Erdoğan wiedział o tlącym się w armii buncie i pozwolił wybuchnąć mu w kontrolowany sposób wydaje się bardziej prawdopodobny, choć i on budzi wątpliwości. W zamachu stanu na tureckich ulicach zginęło ponad dwieście osób. Gdyby istniały najmniejsze ślady, że ekipa tureckiego prezydenta, choćby nie dusząc spodziewanego buntu w zarodku, odpowiada za ich śmierć, mógłby być to dla niej śmiertelny polityczny cios. Faktem jednak jest, że z zamachem lojalne wobec rządu siły poradziły sobie bardzo łatwo. Okazał się on wielkim triumfem urzędującego prezydenta i daje mu - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i międzynarodowym - carte blanche na najbardziej represyjne działania wobec swoich przeciwników.

Erdoğan - roztrwonione dziedzictwo

Paradoksalnie, największy triumf Erdoğana - przetrwanie zamachu stanu - może okazać się początkiem jego największej klęski, ostatecznego roztrwonienia jego dziedzictwa jako nowoczesnego przywódcy, godzącego konserwatyzm swoich wyborców z modernizacyjną polityką. W pierwszym latach swoich rządów - trwających od 2003 roku - Erdoğan przeprowadził szereg ważnych i potrzebnych reform. Udało się mu zaprowadzić cywilną kontrolę nad armią, co przypieczętowała nowelizacja konstytucji z 2010 roku. Zniósł przepisy faktycznie dyskryminujące osoby wierzące w życiu publicznym. Co najważniejsze, udało się mu zamrozić konflikt z Kurdami i umożliwić proces włączania ich w życie polityczne kraju.

Z tego wszystkiego Erdoğan zaczął się jednak wycofywać około trzech lat temu. Punktem zwrotnym okazały wybory parlamentarne wiosną zeszłego roku, których AKP - partia (Erdoğana) - nie wygrała na tyle dużą przewagą głosów, by zdobyć większość konieczną do zmiany konstytucji i jej reformy w stronę systemu prezydenckiego. Erdoğan uznał, że to „kara” wyborców za proces pokojowy z Kurdami. Dokonał zwrotu o 180 stopni, odmroził konflikt, wykorzystując do tego pretekst walk z Państwem Islamskim. Zaostrzył także kurs wobec środowisk wolnościowych, wolnej prasy, społeczeństwa obywatelskiego.

Okres po przewrocie pogłębi tylko ten trend. W ciągu dwóch dni po nieudanym puczu Erdoğan usunął ze stanowisk prawie 2800 sędziów i prokuratorów. Nie wiadomo, w jaki dokładnie sposób cywilna prokuratura i władza sądownicza miały być uwikłane w wojskowy zamach stanu. Wiadomo, że Erdoğan wykorzystuje pretekst, by obsadzić swoimi ludźmi ostatnie niezależne instytucje w państwie. Znaczące jest, że Erdoğan atakuje władzę sądowniczą. Niezawisłe sądy, zdolne równoważyć ewentualne dyktatorskie zapędy władzy wykonawczej i ustawodawczej są podstawą zdrowej demokracji liberalnej, gdzie wola większości nie zmienia się w tyranię. Likwidacja niezawisłości sądów, to pierwszy krok na drodze do dyktatury. Dryfujące w tę stronę rządy, legitymizujące się "wolą większości" będą nową normą w Turcji pokazują wypowiedzi Erdoğana z dwóch ostatnich dni. Prezydent zapowiedział np. przywrócenie kary śmierci - zniesionej w ramach przedakcesyjnych przygotowań Turcji do wejście do UE - dla puczystów, czego rzekomo domagać się ma
"większość" - co dziś znaczy tłumy zwolenników AKP na ulicach.

Czy Erdoğanowi uda się faktycznie zbudować demokraturę? Eksperci wątpią, twierdzą, że jeśli już, to kosztem potwornych społecznych napięć, które mogą ją łatwo obalić. Już dotychczasowa polityka prezydenta doprowadziła do potwornej polaryzacji Turcji. Pokój społeczny, sojusz między bardziej konserwatywną i religijną, a liberalną i zokcydentalizowaną częścią kraju, charakteryzujący pierwszą dekadę jego rządów to dziś pieśń przeszłości. Konflikt z Kurdami, z którymi armia na południowym wschodzie prowadzi regularną wojnę, łatwo może przenieść się do Ankary i Stambułu, polityka Erdoğana doprowadzić może do fali terroru. W ciągu ostatnich lat społeczeństwo tureckie zbudowało silne instytucje obywatelskie, know-how samoorganizacji, ma dużą grupę młodych, przywiązanych do liberalnych standardów, ekonomicznie niezależną klasę średnią. Jeśli autorytarna polityka Erdoğana zjednoczy przeciw sobie te siły, jego demokratura nigdy nie osiągnie gwarantującej jej długotrwałość stabilności.

Nasz skusyn?*

Jak na to wszystko reaguje społeczność międzynarodowa? Na razie wcale. Wszyscy odetchnęli, że pucz szybko się skończył, że nie przekształcił się w długotrwałą wojnę domową, która stanowiłaby kolejne ognisko chaosu w regionie i tak już destabilizowanego przez Państwo Islamskie i kryzys uchodźczy. Ponieważ Europa liczy, że to Erdoğan pozwoli jej rozwiązać kryzys uchodźców i powstrzymać ich szlak do Europy przez Morze Egejskie, a Turcja stanowi najsilniejszy filar południowej flanki NATO, Erdoğan może liczyć w kwestii praw człowieka na traktowanie, jakiego nie może spodziewać się żaden inny polityk w NATO.

Amerykańska dyplomatka ery Reagana, Jeane Kirkpatrick, w odniesieniu do popieranych przez Stany okropnych dyktatorów z Ameryki Łacińskiej, lubiła mówić „może to skun, ale nasz skun” – zimna wojna wkraczała w ostateczną fazę, Stany średnio sobie mogły pozwolić na wybór sojuszników. Dziś Zachód powtarza tę politykę wobec Erdoğana. Podobnie jak w wypadku Ameryki Łacińskiej, może okazać się ona bardzo krótkowzroczna. Autorytarna polityka prezydenta będzie dalej polaryzować Turcję i może zaognić konflikt z Kurdami poza granicę stabilności.

Także rola Turcji jako filara regionalnej równowagi nie jest taka oczywista. Polityka Erdoğana wobec Państwa Islamskiego okazuje się być co najmniej dwuznaczna. Turecki prezydent nie tylko użył pretekstu walki z PI do pacyfikacji tureckiego Kurdystanu, ale także - jak pokazują spływające informacje - prowadził dość dwuznaczną politykę wobec Deash. Jego służby patrzyły przez palce na dżihadystów traktujących Turcję jako teren tranzytowy. Granica turecko-syryjska pozostawała dziurawa. Bojownicy PI spokojnie ją przekraczali, robili na terenie Turcji interesy, kryli się w niedostępnych obszarach. Trzeba bardzo uważnie przyjrzeć się sojuszowi z Turcją w tym zakresie, zacząć stawiać Erdoğanowi warunki.

Ankara w Warszawie?

Wróćmy jednak do polskich analogii i marzeniu o Ankarze w Warszawie, jakie wyartykułował prezes Kaczyński. Oczywiście, aż tak autorytarny zwrot, jaki dziś się w Turcji dokonuje, nie jest w Polsce możliwy. Pewnie nie chciałyby go same elity PiS. Mamy też zupełnie inną sytuację: w Polsce nie ma Kurdów, PI pod drzwiami. Podziały społeczne artykułują się znacznie mniej gwałtowanie, sfera publiczna pozostaje ciągle nieporównanie bardziej wolna od przemocy, niż ma to miejsce w Turcji. Choć pokusa demokratury, a przynajmniej nieliberalnej demokracji, jest podobna.

Przykład Erdoğana powinien służyć jednak jako ostrzeżenie, nie przykład dla Kaczyńskiego. Dlaczego ostrzeżenie? Bo prezydent Erdoğan jest właśnie na najlepszej drodze, by przegrać swoje miejsce w historii. Miał się w niej szansę zapisać, jako oświecony konserwatywny reformator, twórca nowoczesnej islamskiej demokracji, przywódca wprowadzający demokratyczną, islamską Turcję w XXI wiek. Zapisze się jako lider z fatalnym dorobkiem w kwestii praw człowieka, którego polityka prędzej, czy później doprowadzić może do implozji systemu.

Czy podobnie nie jest w przypadku Jarosława Kaczyńskiego? Miał szansę zapisać się w historii Polski jako twórca nowoczesnej prawicy. Nie-reakcyjnej, proeuropejskiej, atlantyckiej, socjalnej, ludowej, nie-nacjonalistycznej, rozumiejącej różnicę między Kościołem a państwem, wolnej od antysemityzmu, szanującej demokrację liberalną. Polskiej scenie politycznej taka prawica jest bardzo potrzebna, konserwatywna część społeczeństwa musi mieć swoją reprezentację. Jeszcze w trakcie pierwszych rządów PiS można było mieć nadzieję, że będzie on taką prawicą. Dziś już coraz bardziej widać, że nie. PiS przesuwa się na prawo, inkorporuje w swój program demony polskiego nacjonalizmu i irracjonalną religię smoleńską, niszczy instytucje demokracji liberalnej (także skupiając się na atakowaniu władzy sądowniczej). Podobnie jak w Turcji, w warunkach faktycznie podzielonego społeczeństwa, ten projekt nie może się powieść na dłuższą metę - będzie eskalować polaryzację polityczną poza granice stabilności. Nie wiadomo, czy Erdoğan
może zawrócić ze swojej drogi, dla PiS za późno nie jest. Pytanie, czy Jarosław Kaczyński zrozumie turecką lekcję?

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Jakub Majmurek - z wykształcenia filmoznawca i politolog. Działa jako krytyk filmowy, publicysta, redaktor książek, komentator polityczny i eseista. Związany z Dziennikiem Opinii i kwartalnikiem "Krytyka Polityczna".

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (692)