Jakub Majmurek: PiSowska wojna delfinów
Poprzedni sezon "Gry o tron" kończył się "wojną bękartów" - Jon Snowa i Ramseya Boltona - o panowanie nad północą fantastycznego kontynentu Westeros. Ich konflikt znalazł swój finał w jednej z najbardziej spektakularnych scen batalistycznych w historii telewizji. Przypominam ją sobie, gdy obserwuję, jak w polskiej polityce kończy się sezon 2016/2017. Jego przedłużająca się w upalną kanikułę końcówka przebiega bowiem pod znakiem może nie tak brutalnej, ale równie ekscytującej co "wojna bękartów", "wojny delfinów" polskiej prawicy - Zbigniewa Ziobry i Andrzeja Dudy.
31.07.2017 | aktual.: 31.07.2017 14:51
Obaj politycy reprezentują to pokolenie liderów prawicy, które prędzej czy później przejąć będzie musiało pałeczkę po pokoleniu Jarosława Kaczyńskiego. Ziobro w roli delfina, następcy tronów Kaczyńskich, widział się już co najmniej od czasów, gdy w rządach Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego sprawował funkcję ministra sprawiedliwości. Fatalny błąd z secesją z PiS i utworzeniem Solidarnej Polski boleśnie zweryfikował jednak ambicje Ziobry i pokazał mu jego miejsce w prawicowym szeregu.
Do wiosny 2015 Duda pozostawał szerzej nieznanym politykiem trzeciego garnituru PiS. Zwycięska kampania prezydencka katapultowała go jednak do pierwszej ligi, a ostatnie wydarzenia pokazują, że prezydent nie ma zamiaru odgrywać w niej jedynie roli figuranta sejmowej większości.
Choć do dzieleniu skóry po Kaczyńskim droga jeszcze daleka, wszystko wskazuje na to, że Ziobro i Duda już teraz rozpoczęli walkę o pozycję w obozie "dobrej zmiany" - dziś i w przyszłości, w której "Naczelnik" z Nowogrodzkiej nie będzie już rozdawał wszystkich kart.
Wetami w Ziobrę
Wszystko zaczęło się od dwóch wet prezydenta, które Ziobro musiał odebrać jako osobisty, polityczny policzek. To przecież z jego resortu wyszły wszystkie trzy reformy systemu sprawiedliwości - procedowane jako "projekty poselskie" wyłącznie w celu uniknięcia konieczności przeprowadzania konsultacji społecznych.
To on był główną twarzą reform, bronił ich w mediach, postawił na nie dużą część politycznego kapitału, jaki zgromadził w obozie Zjednoczonej Prawicy po powrocie z politycznej pustyni, gdzie pozostawiła go klęska Solidarnej Polski w wyborach europejskich w 2014 roku.
Po ogłoszeniu decyzji prezydenta, na zamkniętym, kryzysowym spotkaniu na Nowogrodzkiej, wielu polityków PiS - jak donosiły media - miało mieć pretensje do Ziobry o to, że doszło do całej sytuacji, a nawet żądać jego dymisji. A to wszystko w momencie, gdy akcje Ziobry wydawały się szczytować. Niedawno przecież media donosiły, że ambitnemu ministrowi udało się wygrać walkę z Mateuszem Morawieckim o kontrolę nad obsadzeniem stanowisk w ubezpieczeniowym gigancie PZU. Na kongresie PiS w Przysusze Ziobro przemawiał jako jeden z trzech ministrów - obok Morawieckiego i Jarosława Gowina - co odczytywano jako znak, że Kaczyński myśli o nim, jako o przyszłym kandydacie do najwyższych stanowisk.
Cios ze strony prezydenta przerywa dobrą passę ministra. Musi być on tym bardziej bolesny, że przychodzi ze strony byłego protegowanego dzisiejszego ministra sprawiedliwości. Bo to właśnie Ziobro wciągnął młodego, krakowskiego prawnika, Andrzeja Dudę w świat wielkiej polityki. W 2006 roku ściągnął go do ministerstwa sprawiedliwości, w 2007 roku zaangażował się w jego - nieudaną - kampanią w wyborach parlamentarnych. Ziobro zawsze oczekiwał od Dudy lojalności - i miał wielkie pretensje, że przyszły prezydent nie porzucił z nim PiS dla Solidarnej Polski. W 2014 roku Ziobro na antenie Polsatu atakował Dudę, że "poszedł za srebrniki do prezesa Kaczyńskiego", choć swoją karierę polityczną zawdzięcza jemu: "Na Dudę głosowano, bo sądzono, że jest moim zastępcą w ministerstwie sprawiedliwości".
Ukradziona sukcesja?
Po ogłoszeniu decyzji o wetach między Pałacem Prezydenckim, a ministerstwem sprawiedliwości zapanował stan retorycznej wojny. Złośliwościami przerzucali się najwierniejszy paladyn Ziobry Patryk Jaki oraz prezydencki rzecznik, minister Krzysztof Łapiński. Znający PiS komentatorzy, przekonywali jednak, że do końca zeszłego tygodnia konflikt ucichnie.
Nic na to jednak nie wskazuje. Nowy polityczny tydzień zaczyna się bowiem od mocnego wywiadu Zbigniewa Ziobry dla "Sieci", pełnego oskarżeń, pretensji i żalów pod adresem prezydenta. Niektóre mają charakter zabawnie małostkowy - Ziobro skarży się np. na to, że "w ciągu dwóch lat urzędowania" Duda zaprosił go do pałacu "tylko raz" - inne sięgają po działa największego kalibru.
Ziobro zarzuca Dudzie błąd, niesłuszne ugięcie się przed żądaniami ulicy, brak charakteru. Oskarża, iż swoją decyzją dał satysfakcję "sędziowskiej kaście". A co najważniejsze, zagroził całemu projektowi "dobrej zmiany", dla którego reforma sądownictwa jest kluczem do wszystkiego.
"Prezydent stoi przed wyborem między wielkością a groteską" - grzmi na łamach tygodnika Ziobro. Albo stanie na wysokości zadania i zrealizuje obietnice wyborcze obozu prawicy albo zmieni się w postać w rodzaju Kazimierza Marcinkiewicza czy Romana Giertycha - w pupila liberalnych mediów, wobec którego jego własny obóz żywić może wyłącznie pogardę. Minister przypomina też prezydentowi, że swoje zwycięstwo wiosną 2015 roku zawdzięcza PiS i Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Czytając jak Ziobro poucza i dyscyplinuje demokratyczną legitymacją prezydenta, można odnieść wrażenie, iż lider SP przekonany jest, że Andrzej Duda przypadkowo otrzymał stanowisko, które z racji swoich zasług dla dobrej zmiany otrzymać powinien on. A już na pewno, że Ziobro jest święcie przekonany, iż to on, a nie Andrzej Duda powinien być przyszłym liderem prawicy.
Jednocześnie to, co mówi w wywiadzie Ziobro, raz jeszcze przypomina, dlaczego liderem najprawdopodobniej - na szczęście dla Polski i prawicy - nie zostanie. Z wielu powodów.
Twarz pisowskiej ekstremy
Pierwszym jest to, że już w okresie 2005-2007 Ziobro stał się twarzą tego wszystkiego, co w rządach PiS wyborcy masowo odrzucili przy urnach w roku 2007. Do klęski PiS z pewnością przyczyniła się bowiem samobójcza śmierć Barbary Blidy w trakcie aresztowania, za które odpowiadał resort Ziobry. Podobnie jak aresztowanie kardiochirurga doktora G., pod wątpliwymi w większości zarzutami. Słynne słowa Ziobry o doktorze - "ten pan już nikogo nigdy nie zabije" - nie znalazły potwierdzenia w sądzie i długo ciągnęły w dół całą pisowską prawicę.
Minister sprawiedliwości stał się tą twarzą PiS, której zwykli Polacy po prostu się bali. Ziobro kojarzył się z aresztowaniami przeciwników politycznych o świcie, wszechwładzą służb i prokuratury, paranoiczną polityką wszędzie szukającą zagrożeń i wrogów.
Wywiad dla "Sieci" wzmocni tylko ten wizerunek. Ziobro odmawia w nim jakichkolwiek negocjacji z osobami sceptycznymi, wobec jego reform. Bagatelizuje rozmiar i znaczenie społecznych protestów. Ustawia sobie całe środowisko sędziowskie, z prezes SN na czele, w roli wroga, z którego wpływów oczyścić trzeba wymiar sprawiedliwości.
W wywiadzie padają też słowa, które muszą budzić przerażenie. Minister mówi bowiem, że reforma sądów ma celu obronę "narodu i bliskich Polakom wartości" przed "lewicową ideologią". Jeśli słowa Ziobry nie są wyłącznie populistyczną zagrywką pod czytający tygodnik Karnowskich beton, to naprawdę powinniśmy się ich bać. Oznaczają bowiem, że PiS faktycznie idzie w kierunku dyktatury. W demokracji przecież ideologowie i lewicy i prawicy mogą swobodnie przekonywać ludzi do bliskich im idei, a sądy nie są od tego, by "bronić wspólnoty" przed niepasującymi władzy wartościami.
Taki język i wizerunek gromadzi wokół Ziobry najtwardszy elektorat PiS, ale jednocześnie odstrasza od niego i jego partii umiarkowanych wyborców. Dopóki Ziobro nie dokona radykalnego rebrandingu, dla obozu szerokiej prawicy może być zasobem tylko pod warunkiem, iż pozostaje liderem jednej flanki - nie całego obozu. W roli lidera odstraszy nie tylko koniecznych PiS do zwycięstwa centrowych wyborców, ale także część własnych sympatyków.
Czy tę wojnę da się wygrać?
Ziobro w przeszłości już raz bardzo boleśnie dla siebie błędnie skalkulował swój własny rzeczywisty polityczny kapitał i przywódcze zdolności. Skończyło się to całkowitą klęską Solidarnej Polski w wyborach europejskich w 2014 roku. Jacek Kurski, współpracujący wtedy z Ziobrą w ramach SP, nazwał wtedy obecnego ministra sprawiedliwości "leszczykiem, któremu trzeba było zmieniać pieluchy".
Kaczyński wyciągnął w 2015 roku Ziobrę z politycznego niebytu, ale - jak twierdzą znający stosunki panujące w Zjednoczonej Prawicy komentatorzy - warunkiem powrotu miało być to, że Ziobro nie gwiazdorzy, tylko ciężko pracuje. Lider SP miał robić reformy, nie błyszczeć na konferencjach prasowych i zwracać na siebie uwagę mediów.
Ktoś życzliwy ministrowi Ziobrze powinien przypomnieć mu jego układ z prezesem PiS, jak i historię tego, jak skończył się jego ostatni bunt wobec Nowogrodzkiej. Ziobro znów bowiem skupia na sobie uwagę całej opinii publicznej, dzieli obóz prawicy i szkodzi mu - wyborcy bardzo nie lubią, gdy politycy jednego obozu zajmują się publicznie wewnętrznymi wojnami.
Ziobro nie ma zasobów, by wygrać wojnę z Dudą. Wetem prezydent może sparaliżować wszystkie projekty "dobrej zmiany" i Kaczyński wie dobrze, że dogadać się musi raczej z nim niż z Ziobrą. Ziobro ma co prawda 9 posłów, bez których PiS nie ma samodzielnej większości, ale ilu z nich - poza Patrykiem Jakim i Arkadiuszem Mularczykiem - w chwili próby pozostanie wiernych Ziobrze i nie pójdzie do Kaczyńskiego? Ziobro powinien naprawdę uważać, by znów nie przelicytować.
Z drugiej strony, także Duda nie jest dziś w stanie wygrać wojny z Ziobrą. Zerwanie koalicji z SP będzie czymś, czego Kaczyński będzie chciał uniknąć, poza tym on też ma poczucie złości na prezydenta i nie będzie chciał mu za bardzo ustępować. Jeśli ktoś nie wymusi rozejmu między Krakowskim Przedmieściem a ministerstwem sprawiedliwości, konflikt między nimi będzie ciągnął się bez rozstrzygnięcia, ciągnąc w dół całą Zjednoczoną Prawicę. Nie bardzo widać, kto mógłby wystąpić w roli rozjemcy. Polityczną wagę konieczną do tego posiada chyba tylko prezes Kaczyński. Jest to bez wątpienia człowiek licznych i wybitnych talentów, ale akurat umiejętność łagodzenia konfliktów do nich nie należy.
Jakub Majmurek dla WP Opinii