PublicystykaJakub Majmurek: dlaczego PiS zawiedzie młodych?

Jakub Majmurek: dlaczego PiS zawiedzie młodych?

PiS samodzielnie sprawuje władzę i posiada wiele instrumentów do tego, by prowadzić politykę zdolną wiązać młodych wyborców różnych klas społecznych materialnymi interesami z rządzącą partią. Czy jednak jego polityka w średnim i długim okresie poprawi sytuację dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków? Wątpię - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.

Jakub Majmurek: dlaczego PiS zawiedzie młodych?
Źródło zdjęć: © Eastnews | Jan Bielecki
Jakub Majmurek

Publicyści, socjolożki, politolodzy zastanawiają się nad tym, dlaczego poparcie dla PiS nie spada mimo awantur wokół Trybunału Konstytucyjnego, wywołujących coraz większe zażenowanie na świecie polityki zagranicznej, wreszcie złamanych obietnic z kampanii wyborczej. Jedną z odpowiedzi na to pytanie są młodzi. To młode pokolenie ma stać za poparciem dla partii Jarosława Kaczyńskiego. Zwłaszcza grupa wiekowa 18-24, bardziej rzekomo prawicowa niż poprzednie generacje, nieznająca innej rzeczywistości niż demokratyczna Polska w ramach Unii Europejskiej i zdolna wobec niej do większego krytycyzmu niż roczniki pamiętające PRL.

Takiej odpowiedzi na łamach Wirtualnej Polski udziela Marcin Bartnicki, przytaczając na swoje poparcie badania CBOS [zobacz: Pokolenie III RP uwierzyło w obietnice rządu], wskazujące, że to właśnie w grupie 18-24 najczęstsze są odpowiedzi mówiące, że "polityka rządu stwarza szansę na poprawę sytuacji gospodarczej";.

Nie tacy antysystemowi?

Czy to jednak faktycznie młodzi stanowią główną bazę PiS? Analiza wyników wyborów z jesieni pod kątem zmiennej "wiek" temu przeczy. Partia Jarosława Kaczyńskiego wygrała je we wszystkich grupach wiekowych [sprawdź]. Widać jednak wyraźnie, że im starsza grupa wiekowa, tym większe poparcie dla PiS. W grupie 18-29 na rządzącą dziś partię głosowało 26,6 proc. wyborców. W grupie 60+ niemal dwa razy więcej - aż 48,7 proc.

Czy więc młodzież wcale nie jest taka "antysystemowa", jak się to wszystkim zdaje? Inaczej sprawa wygląda, gdy do wyniku PiS w grupie 18-29, doliczymy głosy innych kontestujących III RP z prawa stronnictw - Kukiz ’15 i Korwina. Wtedy wychodzi 64 proc. "antysystemowego" głosu. W nieco starszej grupie 30-38 ten blok to tylko (czy też aż) 48 proc.

Czy jednak z tych wyników można wyciągać daleko idące wnioski o trwałym i znaczącym odwróceniu się młodych od projektu III RP i budujących je partii? Różne partyjne twory Janusza Korwin-Mikkego od początku transformacji notowały świetne wyniki wśród licealistów i studentów. Poparcie dla partii Korwin-Mikkego wyparowywało jednak do granic błędu statystycznego, gdy tylko jego wyborcy przestawali być utrzymywani przez rodziców i musieli odnaleźć się na rynku pracy. Wtedy bardzo szybko przekonywali się, że cudowne recepty niegdyś utalentowanego brydżysty nijak mają się do rzeczywistości. Czy Kukiza i PiS nie czeka podobny proces? Wydaje mi się, że w wypadku Kukiza, jego młodzi wyborcy bardzo szybko zauważą, że wykrzywiona gniewem twarz nigdy niespecjalnie utalentowanego wykonawcy nie pomoże im w ich problemach. Kukiza czeka pewnie w tym parlamencie podobny los jak Ruch Palikota w poprzednim.

Czy podobnie będzie z PiS? Tu sprawa jest bardziej skomplikowana. PiS samodzielnie sprawuje władzę i posiada wiele instrumentów do tego, by prowadzić politykę zdolną wiązać młodych wyborców różnych klas społecznych materialnymi interesami z rządzącą partią. Czy jednak jego polityka w średnim i długim okresie poprawi sytuację dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków? Wątpię. Jak dotąd język i diagnozy tej partii pokazują bowiem wyraźnie, iż nie jest ona w stanie zauważyć systemowych problemów, stanowiących główne źródło utrapień dla tej grupy wyborców.

Uciec z gorszej Europy

W jednym Bartnicki ma bez wątpienia rację: odrzucenie PO przez dwudziestolatków (w tej grupie wiekowej partia ta zdobyła mniej niż 15 proc. głosów) wynikało ze zmiany układu odniesienia. Młodzi ludzi porównują się ze swoimi rówieśnikami z krajów Europy północno-zachodniej i widzą jakie ciągle wielkie są różnice pensji i szans życiowych między Polską a na przykład Holandią, a jak szybko upodabniają się koszty życia. W tym kontekście narracja PO (a jeszcze bardziej prezydenta Komorowskiego) o tym, jak wielkim sukcesem jest to, że bez paszportu możemy podróżować po Europie, że w sklepach nie ma znanej z PRL szarzyzny, ludzie kupują auta, laptopy i smartfony, mogła młodych wyborców wyłącznie drażnić. A partię władzy kosztować wybory.

Tak, trudno w ramach jednej wspólnoty, jaką jest Unia Europejska, zaakceptować taki poziom nierówności. Ale te nierówności mają swoje głębokie przyczyny, sięgające daleko w przeszłość, których polskie elity nie potrafią opowiedzieć społeczeństwu. Bartnicki pisze o przegranej drugiej wojnie światowej i okresie PRL jako źródłach zacofania. Ma rację, że wojna zniszczyła wiele kapitałów (z bardzo rzadkim w przedwojennej Polsce kapitałem ludzi z jakimkolwiek ponadpodstawowym wykształceniem na czele), a PRL nie był efektywnym projektem modernizacyjnym. Ale korzenie polskiego dystansu wobec północno-zachodniej Europy sięgają jednak głębiej. Także przed wojną Polska była ubogim, zacofanym, głównie rolniczym krajem, pod względem każdych wskaźników pozostającym daleko w tyle za zachodem. Około 25 proc. chat na kresach II RP nie miało tak podstawowego udogodnienia jak komin. W pewnym sensie wyniki wojny oznaczały awans cywilizacyjny dla milionów Polaków. Przeniesienie się z kurnej chaty pod Brześciem nad Bugiem do
murowanego domu pod Legnicą, z oglądanym wcześniej tylko w obwoźnym kinie takim cudem cywilizacji jak wanna, było dla wielu chłopskich rodzin materialnym skokiem w górę. Korzeni dzielącego Polskę od krajów rozwiniętych dystansu trzeba szukać w ramach tego. co francuski historyk Fernand Braudel nazywał długim trwaniem. Jego zdaniem pewne zjawiska społeczne dają się wytłumaczyć dopiero w perspektywie przynajmniej kilkuset lat.

Tak jest też z cywilizacyjnym, gospodarczym i społecznym zacofaniem w tej części Europy. Jego korzeni można szukać już w czasach starożytnych, w braku rzymskiej obecności i rzymskiego dziedzictwa. A z pewnością ma ono swoje korzenie u początków epoki nowożytnej, gdy w Europie tworzy się podział między miejską cywilizacją północno-zachodniej części kontynentu a jej rolniczymi peryferiami na wschodzie i południu. Gdy na zachodzie rozrastają się miasta, następują odkrycia geograficzne, handel dalekomorski tworzy fortuny, pojawia się reformacja, a stulecie później rewolucja naukowa, w Polsce tworzy się gospodarka rolna oparta o monokulturę zbożową. Wielkie i mniejsze folwarki, opierające się o niewolną pracę coraz bardziej obciążonych pańszczyzną chłopów, eksportują zboże do północno-zachodniej Europy. Wyrosłe na tym fortuny trawione są na ostentacyjną konsumpcję importowanych dóbr. Rodzime rzemiosło i handel upada, wraz z nimi miasta i mieszczaństwo, w przeciwieństwie do europejskiego, pozbawione przez szlachtę
jakichkolwiek politycznych praw.

Gospodarka folwarczna nie tworzy innowacji i powszechnego bogactwa. Tworzy bogactwo nielicznych i nędzę oraz zniewolenie większości, buduje skrajnie niedemokratyczne, oparte na arbitralnej przemocy stosunki społeczne, z nieprzekraczalną granicą między „panem” i „chamem”. Polska kultura do dziś nie wyszła z folwarku. Tak jak kiedyś szlacheccy panowie bracia, tak dziś olbrzymia część przedsiębiorców woli konkurować na globalnych rynkach wyzyskiwaniem taniej siły roboczej, niż innowacjami. Jak pokazują badania profesora Janusza Hryniewicza, polskie przedsiębiorstwo roku 2016 ciągle przypomina folwark: podział zarząd-pracownicy jest nieprzekraczalną linią, szefowie są autokratyczni i niezainteresowani zdaniem załogi, pracownicy bierni i niechętni do innowacji. Tak można produkować z sukcesem meble ogrodowe albo pianki do materacy, ale nie da się budować gospodarki opartej na wiedzy. Dopóki nie wyjdziemy z folwarku, będziemy "gorszą Europą". Czy PiS ma pomysł jak z niego wyjść? Nie sądzę. Po pierwsze dlatego, że
wszelką diagnozę rozpoznającą ten stan rzeczy zbywa jako „pedagogikę wstydu”. Zamiast tego, bliskie partii środowiska karmią społeczeństwo mitami wielkości „jagiellońskiego projektu”, szumu skrzydeł husarii, wiktorii wiedeńskiej, republikańskich cnót szlacheckiej Rzeczpospolitej. Tyleż nie wytrzymującymi konfrontacji z historyczną wiedzą, co szkodliwie fiksujących społeczeństwo na wielkościowo-godnościowych rojeniach.

Owszem, rząd przygotował Plan Morawieckiego, który wydaje się wychodzić naprzeciw tym problemom, w innym języku dzieląc część podanych przeze mnie diagnoz. Problem z tym, że takich planów wydobycia się z zacofania polskie elity podejmowały już wiele – od czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego do Planu Balcerowicza. I na ogół kończyły się one większą, lub mniejszą klęską. Taki los wróżę też planom ministra rządu pani premier Szydło. Wszędzie, gdzie faktycznie udawało się wydobyć z zacofania, poprawić miejsce danej gospodarki narodowej w globalnym podziale pracy (w krajach skandynawskich, Korei Południowej) odbywało się to przy mobilizacji szerokich zasobów społecznych i szerokim konsensusie co do rozwojowych polityk. Nigdzie nie udawało się to w klimacie ciągłej zimnej wojny domowej, jaką od prawie pół roku funduje Polakom PiS.

Poza tym, można mieć wątpliwości, czy Polska poradzi sobie ze swoim zacofaniem sama. Nie tylko ze względu na własne słabości, ale także z tego powodu, że gospodarka jest dziś o wiele silniej globalnie powiązana niż w czasach, gdy koreańskie czebole rozkazał budować generał Park Chung-hee. Być może, do wydobycia się z roli folwarcznego podwykonawcy potrzebujemy pomocy całej europejskiej wspólnoty. Innej niż ta obecna – bardziej solidarnej, głębiej zintegrowanej ekonomicznie, politycznie i społecznie, silniej nastawionej na faktyczne wyrównywanie różnic między poszczególnymi krajami, mniej na konkurencję między nimi. Tymczasem PiS robi wszystko, by integrację Europy w tym kierunku zdusić w zarodku. Nie chodzi tylko o kompromitujące gafy Macierewicza czy Waszczykowskiego (przy całym swoim wymiarze komicznym realnie szkodzące Polsce), ale także deklaracje poparcia Polski dla Traktatu o Partnerstwie Transatlantyckim. Tworząc obszar wolnego handlu między Unią, a Stanami, traktat ten najprawdopodobniej do końca
zniszczy resztki solidarystycznego, europejskiego modelu społecznego.

Pociąg do likwidowanej stacji?

Ale problemy młodych w Polsce mają dziś nie tylko historyczny, ale także globalny wymiar. Nie tylko młodzi Polacy mają dziś prawo być wkurzeni na system, który nie wywiązuje się ze swoich obietnic – ale także większość ich rówieśników w świecie euroatlantyckim. Na europejskim południu jest nawet gorzej niż w Polsce - w Grecji i Hiszpanii bez pracy pozostaje prawie co drugi młody człowiek, niewiele mniej we Włoszech - blisko 40 proc. W Polsce ten wskaźnik wynosi trochę ponad 20 proc. i jest zbliżony do unijnej średniej. Ale problemy młodzi mają nie tylko na południu. We wszystkich krajach rozwiniętych (za wyjątkiem Australii) liczone w realnej sile nabywczej dochody gospodarstw domowych osób przed 30 rokiem życia są niższe niż były w 1979 roku. W Wielkiej Brytanii niższe o prawie 10 tysięcy dolarów rocznie. Zarazem, dochody gospodarstw domowych prowadzonych przez osoby powyżej 50 roku życia rosły w tym samym okresie w większości zachodnich państw. Do tego dochodzą problemy z rosnącymi kosztami życia. Młodzi
Amerykanie wkraczają na nieprzychylny dla nich rynek pracy obciążeni potężnymi długami studenckimi, jakich nie miały wcześniejsze pokolenia. Młodzi Brytyjczycy mają problem ze wzrostem cen nieruchomości, wypychających ich z rynku nie tylko w Londynie. Coraz wyraźniej widać, że tzw. pokolenie millenialsów, ludzi urodzonych między początkiem lat 80. a połową 90. będzie pierwszym od długiego czasu, które ekonomicznie będzie miało gorzej niż jego rodzice.

Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że społeczeństwa zachodnie stały się w ostatnich dekadach znacznie mniej równe. Deregulacja rynków, globalizacja, outsorcing miejsc pracy w tańsze miejsca, wreszcie automatyzacja pozwalająca zastępować coraz szersze obszary ludzkiej pracy pracą maszynową, podkopały fundamenty społeczeństwa szerokiej klasy średniej, jakie kojarzyliśmy automatycznie z zachodem. Starsi ludzie ciągle mają stabilne miejsca pracy stworzone przez dawną gospodarkę lub wypracowane wcześniej hojne emerytury. Cenę za te zmiany płacą 20 i 30 latkowie. Być może młodzi ludzie z Polski, marzący o dogonieniu zachodu nie wiedzą, że znajdują się w pociągu, który zmierza do stacji, którą zamkną, zanim zdążą do niej dojechać.

Głos przyszłości

Oczywiście, te wszystkie zmiany na różne sposoby może równoważyć mądra polityka. Czy jednak PiS w ogóle rozpoznaje te problemy? W Polsce mają one oczywiście swoją specyfikę. Problemem nie jest bezrobocie tej skali co na południu Europy, ale underemployment – praca poniżej kompetencji i aspiracji finansowych, na którą skazane jest wiele osób w gospodarce opartej na podwykonawstwie. Problemem są niskie pensje i śmieciowe formy zatrudnienia. Brak tanich mieszkań na wynajem, w efekcie czego 43 proc. Polaków przed 35 rokiem życia mieszka wciąż z rodzicami. PiS jak dotąd nie rozpoznaje tych problemów. Zamiast budować mieszkania, bez sensu wrzuca miliardy w program 500+ i obiecuje obniżyć wiek emerytalny – co oznacza transfer potężnych publicznych środków do starszych obywateli kosztem młodszych.

Bez wątpienia na całym świecie głos millenialsów będzie miał w najbliższej dekadzie fundamentalne znaczenie polityczne. To ten głos stoi za brawurowymi sukcesami w prawyborach w Partii Demokratycznej Berniego Sandersa. Choć Sanders najprawdopodobniej we wtorek przegrał walkę z Clinton, to już dziś widać, że jego kampania zmieni zdecydowanie partię, otwierając ją na problemy roczników 80. i 90. To głos millenialsów stanowi bazę nowych partii europejskiej lewicy - Syrizy i Podemos.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (600)