PublicystykaJakub Dymek: Odważni uchodźców się nie boją

Jakub Dymek: Odważni uchodźców się nie boją

- Za większością argumentów przeciw pomocy uchodźcom stoi zwykłe tchórzostwo. Także intelektualne. Za dziesięć czy piętnaście lat nasze dzieci, gdy będą chciały się dowiedzieć, czy byliśmy przyzwoitymi ludźmi, nie zapytają, jak głosowaliśmy w tym czy innym referendum. Zapytają, co zrobiliśmy, gdy u wybrzeży Europy utonęło pierwsze dziesięć, sto i tysiąc osób. Zapytają, czy byliśmy za pomocą, przyjęciem i integracją czy za budową murów, deportacjami i pałowaniem na granicach. Czy wybraliśmy odwagę czy strach – pisze Jakub Dymek dla Wirtualnej Polski.

Jakub Dymek: Odważni uchodźców się nie boją
Źródło zdjęć: © AFP | Angelos Tzortzinis
Jakub Dymek

W fali uchodźców i migrantów - ludzi uciekających przed wojną, głodem i prześladowaniami z krajów, w których nic dobrego ich już nie czeka – Europa może zobaczyć nie tylko jedną z największych katastrof humanitarnych ostatnich lat, ale też przyjrzeć się sobie samej. Reakcje obywatelek i obywateli kontynentu, od tych najlepszych (pełnych solidarności i szczerej woli pomocy akcji zbierania darów i pieniędzy czy pomoc na miejscu, na dworcach i w obozach) po najgorsze (chęć zbicia na uciekinierach politycznego poklasku, szczucie na bezbronnych dla większych nakładów gazet, upychanie ich dziesiątkami na pakach ciężarówek, by, zanim umrą uduszeni, zabrać im ostatnie oszczędności), pokazują do czego jesteśmy zdolni, jak myślimy i jak w praktyce realizują się „europejskie wartości”.

Za dziesięć czy piętnaście lat nasze dzieci, stuprocentowi obywatele i obywatelki Europy, dumni posiadacze paszportów Schengen, z pokończonymi europejskimi szkołami, gdy będą chciały się dowiedzieć, czy byliśmy przyzwoitymi ludźmi, nie zapytają, jak głosowaliśmy w tym czy innym referendum, ani czy byliśmy za planem Junkcera czy przeciw. Zapytają, co zrobiliśmy, gdy u wybrzeży Europy utonęło pierwsze dziesięć, sto i tysiąc osób. Zapytają, czy byliśmy za pomocą, przyjęciem i integracją czy za budową murów, deportacjami i pałowaniem na granicach. Czy wybraliśmy odwagę czy strach.

Ci, których dziś cieszy – lub, w najlepszym wypadku, nie wzrusza – widok tonących łodzi i trupów wyrzuconych na brzeg, odwołują się do znanego zestawu argumentów. Do półprawd, obiegowych komunałów i zwyczajnych przesądów. Wszystko jest dobre, gdy trzeba usprawiedliwić własną obojętność.

„To muzułmanie, więc na pewno terroryści” – mówią, gdy nie chcą przyjąć do wiadomości najbardziej oczywistej prawdy, że to właśnie przed terrorem i wojną uciekają dziś masowo Syryjczycy. Przed tak zwanym „Państwem Islamskim”, które stało się – i słusznie – synonimem fundamentalistycznego terroru, pseudoreligijnej rewolucji, która nie oszczędza nikogo na swojej drodze po władzę. Cywile – mężczyźni, kobiety i dzieci – którzy, nie z własnego przecież wyboru, znaleźli się między młotem Asada i kowadłem kalifatu.

„To nie uchodźcy, ale migranci ekonomiczni, którzy chcą lepszego życia” – upierają się zwolennicy zamykania granic i budowy zasieków wokół Europy, jak gdyby rozróżnienie na uchodźców i migrantów miało dla nich znaczenie. Przecież nie chcą ani jednych, ani drugich. Zresztą, jak odróżnić uchodźcę od migranta ekonomicznego z, powiedzmy, Afganistanu? Teoretycznie w Afganistanie nie ma wojny, teoretycznie jest bezpiecznie, teoretycznie można ich tam wszystkich deportować. A jednak, nikt poważny nie będzie się upierał, że Hazarki, szyickie muzułmanki z odciętej od świata afgańskiej prowincji Bamjan, które talibowie porywają dla okupu i gwałcą – za to, że popełniły „bluźnierstwo”, bo chodzą do szkoły i podejmują pracę zawodową – przyjeżdżają do Europy, bo tak im się po prostu podoba. Uciekają z kraju, gdzie nie mają szans na godne życie, na naukę, na pracę, gdzie nie mogą być pewne jutra.

„Nie stać nas na to” – podpowiadają inni. Cóż, gdy trzeba było ratować nieodpowiedzialne irlandzkie, hiszpańskie i francuskie banki setkami miliardów, za co zapłaciliśmy my, podatnicy i podatniczki, było nas stać, a politycy pieniądze wyczarowali. To, na co nas naprawdę stać lub nie, to także kwestia polityczna. Za każdy statek, który ma patrolować granice Europy, płacimy w setkach milionów. Za zasieki, kamery i drony, które wyglądają uchodźców na wybrzeżach, również. Może gdybyśmy część tej sumy z europejskiej kasy przeznaczyli na faktyczne ratowanie życia tonących i zapewnienie godnego życia przybyszom, szybko okazałoby się, że i Europa jest bezpieczniejsza i nasze budżety nienaruszone? Co gdybyśmy odważyli się pomagać i na miejscu, i w drodze, i u celu, zamiast dostarczać „żywego towaru” przemytnikom? Nie robiąc tego, a nawet tego nie rozważając, naprawdę przyznajemy rację bojówkarzom, którzy rekrutować będą kolejnych młodych muzułmanów, gdy ci mówią, że Zachód tylko wtedy interesuje się Bliskim Wschodem,
gdy widzi ropę i zyski, a odwraca oczy, gdy dzieje się źle?

Za większością argumentów przeciw pomocy stoi zwykłe tchórzostwo. Także intelektualne. Lepiej uciekać od wyzwań, lepiej ignorować trudne tematy, lepiej odpychać odpowiedzialność. Ci, którzy podsycają nasz lęk – wyciągając informacje sprzed kilku lat, z reguły niesprawdzone i nieaktualne, lub za wszelką cenę nagłaśniając każde przestępstwo czy wykroczenie popełnione przez muzułmanina – sami się boją. To widać w ich pośpiechu, w panicznych reakcjach, w języku histerii. Partia murów i zasieków nie przedstawia wyliczeń, nie pokazuje kompleksowych raportów, nie trudzi się sprawdzeniem, jakie kroki faktycznie można podjąć, a jakich należałoby zaniechać. Strzela do nas z anegdoty. Zamiast powiedzieć, dlaczego woli, aby Europę ogrodzić i co nam to przyniesie, straszy gwałcącym muzułmaninem i roszczeniową muzułmanką w burce.

Ci, którzy straszą, odwracają wzrok i wzywają do radykalnego założenia rąk w imię iluzorycznego bezpieczeństwa i wymarzonych oszczędności budżetowych, obudzili się dziś po złej stronie historii. Stają przeciwko temu, co znaczą „europejskie wartości”, te same, których rzekomo bronią. Za pomocą uchodźcom i migrantom są wszystkie instytucje, które uważamy za nasze, za europejską cywilizację i zachodnią kulturę. Wszystkie tradycyjne filary wspólnej Europy: chrześcijaństwo – zarówno we wspólnotach ewangelickich i pod osobą papieża Franciszka – prawo i porządek ustrojowy – z międzynarodowymi instytucjami, konwencjami i trybunałami jako szczytowymi osiągnięciami zbudowanego na prawie europejskiego ładu – oraz instytucje narodowe i ponadnarodowe, którymi tak lubimy się przed światem pochwalić.

Do pomocy wzywa papież, do solidarności mobilizuje Merkel, do wspólnego planu zachęcają szefowie Unii Juncker i Tusk, niestrudzenie o prawach człowieka i wspólnych obowiązkach przypominają organizacje pozarządowe i społeczeństwo obywatelskie. Lewica, centrum i prawica. Socjaldemokraci i neoliberałowie. Nie wszyscy zgodnie i nie zawsze w ten sam sposób, ale jednak odnajdując wspólny wymiar w ogólnym pojęciu „europejskich wartości”. To ten rzadki moment, kiedy za zwyczajowo nudnym i mało spektakularnym pojęciem Europy może stać też odwaga.

To, czy będziemy zdolni tę odwagę w sobie odnaleźć, czy ulegniemy strachowi, jest testem dla nas samych. Uchodźcy i migranci mają dla nas lustro. Odważni nie boją się w nie spojrzeć. Tchórzliwi chcą je już tylko je rozbić.

Jakub Dymek dla Wirtualnej Polski

Jakub Dymek - dziennikarz i publicysta "Dziennika Opinii" Krytyki Politycznej, kulturoznawca i absolwent wydziału nauk politycznych Uniwersytetu Północnej Karoliny w Greensboro, USA. Autor reportaży z Grecji, w tym głośnego tekstu o afgańskich uchodźcach w Atenach ("Czy zabierzesz nas do Europy?")
.

*

**Czytaj także inne teksty w dyskusji Wirtualnej Polski na temat uchodźców:

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (3030)