"Jak wyjdziesz z sądu, to ci zapier...ę". Tak rozwodzą się Polacy
Średni czas trwania rozwodu z orzekaniem o winie to 5-6 lat. Wytaczają wtedy przeciwko sobie najcięższe działa. Emocje sięgają tak wysoko, że sędzia musi zarządzać przerwę i wyprasza rozwodzącą się parę z sali. Czasem interweniuje straż. O kulisach spraw rozwodowych opowiada nam mecenas Maria Umińska-Żak.
05.02.2018 | aktual.: 05.02.2018 18:57
"Zniszczyłeś, zniszczyłaś mi życie". To najczęściej wypowiadane zdanie na sali rozpraw, w czasie spraw rozwodowych. Znacznie rzadziej można usłyszeć: "Jak wyjdziesz z sądu, to ci zapier...ę". To ostatnie pojawia się w czasie rozwodów z orzekaniem o winie. Takie pozwy trafiają do sądu stosunkowo rzadko, bo stanowią zaledwie około 20 proc. wszystkich wniosków. Do tego, 70 proc. spraw rozwodowych z orzekaniem o winie w trakcie procesu zmienia się na sprawy zakończone bez orzeczenia o winie jednej ze stron. Jednym z powodów jest zwykłe zmęczenie stron, bo tego typu sprawy rozwodowe potrafią się ciągnąć nawet 8 lat.
- Najdłuższa sprawa jaką prowadziłam, choć nie uczestniczyłam w niej od samego początku, trwała 10 lat - mówi adwokat Maria Umińska-Żak, zajmująca się prawem rodzinnym. - Średnia to 5-6 lat przy orzekaniu o winie, gdy ludzie wytaczają przeciwko sobie najcięższe działa. Ale w ten sposób są w stanie rozstawać się wyłącznie osoby, które z rozwodu czynią sens swojego życia i w ten sposób chcą się zemścić na małżonku i pragną go zniszczyć - dodaje.
Emocje w czasie rozpraw sięgają czasem tak wysoko, że sędzia zarządza przerwę i wyprasza z sali obie strony, żeby miały czas na uspokojenie się i ochłonięcie. - Zdarzało się nawet, że była wzywana straż, bo powódka i pozwany chcieli się bić - mówi mecenas. - Poza rękoczynami, ludzie płaczą i histeryzują. Zdarzają się także omdlenia - zarówno te prawdziwe, jak i udawane.
Nieprawdziwi mogą być nawet świadkowie. - Zdarzało się, że w sądzie na rozprawie stawiali się ludzie, którzy nie znali strony przeciwko, której świadczyli - uchyla rąbka tajemnicy Umińska-Żak. - Średnio 50 proc. zeznań jest mocno podkoloryzowanych i odbiegających od prawdy, mimo że zeznaje się pod przysięgą. Strony również zarzucają sobie nieprawdziwe czyny, jak znęcanie, gwałty, próby otrucia, molestowanie nieletnich, kradzieże, homoseksualizm, choroby psychiczne i przemoc.
Jak opowiada mecenas Umińska-Żak w czasie rozpraw z orzekaniem o winie hamulce całkowicie puszczają. - Kobiety zarzucają mężom impotencję albo, że onanizowali się oglądając treści zoofilskie - stwierdza. - Zatrudniani są oczywiście detektywi, którzy dostarczają informacje. Wiadomość, że mąż spotkał się w hotelu z innym mężczyzną, wystarczy czasem do tego, żeby we wniosku napisać, że powodem rozpadu małżeństwa był homoseksualizm męża. Prowadziłam też sprawę, w której kobieta twierdziła, że mąż podniecał się kąpiąc dziecko. W takich sytuacjach wzywani są biegli, którzy zazwyczaj obalają tego typu teorie, ale to trwa i kosztuje dużo nerwów. Dostrzegam też pewne "trendy". Mniej więcej 10 lat temu "modne" było zarzucanie mężom molestowania dzieci. Teraz, od roku, "króluje" oskarżanie żon o przemoc psychiczną.
Jako dowód w tego typu sprawach mężowie przynoszą nagrania, na których słychać jak ich żony wykrzykują do nich, że są nikim, zerem, że "rzygają na ich widok" i że każdy inny mężczyzna jest od nich lepszy. - Sądy do nagrań podchodzą ostrożnie, wiedząc, że mogą być fabrykowane - tłumaczy Umińska-Żak. - Kiedy ktoś chce nagrać obciążające drugą stronę wypowiedzi, ucieka się do prowokowania, samemu zachowując spokój i stawiając siebie w dobrym świetle, jako ofiarę, osobę poszkodowaną.
Według mecenas większość rozwodów zdarza się z powodu braku komunikacji między małżonkami. - We wniosku nazywa się to ładnie "niezgodnością charakterów", a w praktyce oznacza, że ludzie oddalili się od siebie - kończy Umińska-Żak. - Najczęściej dzieje się to w kryzysowych albo trudnych momentach życia, jak pojawienie się dzieci, zmiana pracy, przeprowadzka. Ludzie słabo też radzą sobie z kłopotami finansowymi. To również jest częsty powód rozwodów. Wielu z nich można by uniknąć, gdyby ludzie zamiast na sali rozpraw stawili się w gabinecie psychoterapeuty - podsumowuje adwokat.