Jak przeżyć polskie wesele
Pamiętam pierwsze polskie wesele, na które mnie zaproszono. "Jak bardzo może się różnić?" - zapytałem sam siebie. Ta sama tradycja judeo-chrześcijańska, biała suknia, bukiety i księża. "To będzie łatwizna!" - pomyślałem. Nie była. Pogubiłem się jeszcze zanim wszystko się na dobre zaczęło. To było jak oglądanie aktorów z ulubionego filmu, ubranych w znajome kostiumy, ale odgrywających nieco inną historię - zwierza się Jamie Stokes w felietonie z cyklu "Okiem Angola".
Przeczytaj felieton w oryginale!
Zajrzyj do wcześniejszych felietonów .
Na początku mocno zaintrygowała mnie nieobecność Pana Młodego przed ołtarzem. "Zaraz, zaraz" - pomyślałem, "Czyżby zapowiadało się na wstrząsającą akcję pod tytułem: "Porzucona Panna Młoda"? Ku mojemu rozczarowaniu okazało się, że nie. Na ślubach anglosaskich Pan Młody przybywa do kościoła pierwszy i czeka na swoją wybrankę. Otwiera to pole do nieskończonej ilości ślubnych wpadek, takich jak omdlenia przyszłego męża z powodu stresu lub omdlenia świadka z powodu zatrucia alkoholowego. Nie zdarzyło się, aby jakiś film z wątkiem ślubnym oparł się możliwości wykorzystania dramatycznego potencjału sceny, w której Panna lub Pan Młody zostaje porzucony przed ołtarzem. Na polskich ślubach szczęśliwa para przybywa do kościoła razem: rozwiązanie to wydaje się być bardzo sensowne, niweluje jednak możliwość ewentualnej rozrywki, jaka mogłaby być dostarczona gościom.
Ślub katolicki to w zasadzie standardowa msza wzbogacona o zabawę mikrofonem i obrączkami. Jak na każdej typowej mszy, mamy tu do czynienia z układem choreograficznym opartym na siadaniu, wstawaniu i klękaniu. My, bezbożni cudzoziemcy, radzimy sobie z nim, starając się jakoś naśladować resztę. Na ślubach sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Chociaż porządek mszy wszędzie jest standardowy, okazuje się, że w różnych miejscach kraju mamy do czynienia z różnymi wariacjami na temat momentów klękania. Ślub sprowadza w jedno miejsce dwie rodziny, często przynależące do innych parafii. Połowa gości nagle klęka, podczas gdy druga połowa cieszy się jeszcze kilkoma minutami siedzenia. Pojawia się konsternacja. Klęczący zauważają nieklęczących, nieklęczący - klęczących i następuje dłuższy moment pełnych wahań przyklęków i niepewnego kołysania się w górę i dół, dopóki równowaga nie zostanie przywrócona. Sytuacja taka nie sprzyja stawom kolanowym zagubionego obcokrajowca.
Nawet ja wiem, kiedy msza się kończy. Świeżo poślubieni byli już ustawieni do odwrotu od ołtarza, a ja poluzowałem pasek u spodni, ciesząc się na nadchodzące weselne przyjemności. Nagle para niespodziewanie skręciła w lewo i zniknęła w bocznej kaplicy, której wcześniej nie zauważyłem. Ukryli się, by za chwilę wykonać specjalne weselne wyjście? A może za moment zdarzy się coś, co znów będzie miało negatywny wpływ na moje kolana i pośladki? Na szczęście nie. Okazało się, że chodzi o dodatkowe błogosławieństwo przed świętym obrazem, relikwią czy czymś podobnym. Coś w rodzaju ślubnego bonusu: takie podwójne wiązanie sznurowadeł dla pewności.
Po wyjściu z kościoła młodzi w promieniach słońca obsypani zostają monetami; raczkowanie w poszukiwaniu drobnych uznawane jest, nie bez powodu, za odpowiednie wprowadzenie do świata małżeńskich finansów. Czekałem na rzut bukietem w wykonaniu Panny Młodej, ale miało miejsce znacznie później - po tym, jak wszystkim niezamężnym kobietom powyżej trzydziestki dano możliwość, by mogły się ukryć.
Bycie starszym drużbą na polskim ślubie to bułka z masłem. Wystarczy zdolność utrzymywania się w pionie i posiadanie ogromnych kieszeni. W Anglii starszy drużba jest odpowiedzialny za obrączki (zauważ: nie "obrączkę"). To także daje nieograniczone możliwości powstania zabawnych, około-kościelnych katastrof. Jedyne, co polski drużba musi robić, to maszerować za Państwem Młodym w stronę ołtarza i wkładać wypełnione pieniędzmi koperty do swych kieszeni. Jako nagrodę za te stosunkowo łatwe obowiązki otrzymuje gwarancję zaproszenia na wesele i kobietę, która będzie mu towarzyszyć.
Właśnie na weselu pojawia się jeszcze więcej rzeczy, które znacznie odbiegają od moich wyobrażeń. Spotkałem kiedyś znajomego Anglika, ubranego w swój najlepszy garnitur i szwendającego się po mieście około czwartej po południu. "Wyglądasz, jakbyś się zgubił" - powiedziałem, "Myślałem, że miałeś dziś być na weselu". "Byłem" - odpowiedział tonem sugerującym, że od dłuższego czasu jest w szoku. "To musiała być bardzo krótka impreza" - zaśmiałem się. "Nie zaproszono mnie na imprezę" - odpowiedział z ciężkim westchnieniem. "To znaczy, tylko na mszę?". Przez chwilę rozważaliśmy horror tej sytuacji w kompletnej ciszy. Polacy ciągle trwają w przekonaniu, że ślub jest znaczącym wydarzeniem, w którym ludzie bardzo chcą uczestniczyć, a nie nudnawym, ale koniecznym preludium do cholernie dobrej imprezy. Pomysł, że na tę imprezę po ślubie można nie być w ogóle zaproszonym, nigdy nie przyszedłby mi do głowy. Od tamtej pory wszystkie zaproszenia na ślub czytam niezwykle dokładnie.
Jamie Stokes specjalnie dla Wirtualnej Polski