PublicystykaJacek Żakowski: pytania padły. Odpowiedź brzmi "Zandberg"!

Jacek Żakowski: pytania padły. Odpowiedź brzmi "Zandberg"!

Najlepsza odpowiedź na bardzo liczne pytania, na które inne partie nie chcą odpowiadać, a zwłaszcza odpowiedź na choroby tych partii brzmi: "Zandberg". Gdyby partia Razem znalazła się w Sejmie, polska polityka stała by się inna, bez względu na to, kto w listopadzie zostanie premierem. Oczywiście, nie jest obojętne, kto i jak będzie Polską rządził w następnej kadencji. Zapewne jest to bardzo ważne. Różnice między możliwymi scenariuszami są przecież ogromne i wciąż się o nich mówi. Ale świat się na tych wyborach nie skończy, choć może się pod ich wpływem zmienić - pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Jacek Żakowski: pytania padły. Odpowiedź brzmi "Zandberg"!
Źródło zdjęć: © PAP | Marcin Obara
Jacek Żakowski

Najlepsza odpowiedź na bardzo liczne pytania, na które inne partie nie chcą odpowiadać, a zwłaszcza odpowiedź na choroby tych partii brzmi: "Zandberg". Gdyby partia Razem znalazła się w Sejmie polska polityka stałaby się inna, bez względu na to, kto w listopadzie zostanie premierem. Oczywiście, nie jest obojętne, kto i jak będzie Polską rządził w następnej kadencji. Zapewne jest to bardzo ważne. Różnice między możliwymi scenariuszami są przecież ogromne i wciąż się o nich mówi. Ale świat się na tych wyborach nie skończy, choć może się pod ich wpływem zmienić - pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Nareszcie mamy wybór. Po latach staczania się polityki w coraz bardziej absurdalny populizm, możemy w końcu wybierać między politykami, dla których wyborcy są przeszkodą i którzy muszą ich jakoś omamić, żeby robić swoje, a politykami, którzy chcą rządzić w imieniu wyborców i w ich interesie.

Nie jest przypadkiem, że ci (te), którzy - sądząc z sondaży - mają największą szansę rządzić, czyli PO i PiS, w żadnej z debat nie chcieli lub nie umieli sensownie odpowiedzieć na żadne z pytań, które dziennikarze zadali w naszym, czyli wyborców, imieniu. Przez lata przywykliśmy do tego, oglądając setki tzw. programów publicystycznych. Ale tym razem obie panie doszły do takiego poziomu żenującej kpiny z wyborów i wyborców, który je same ośmiesza.

Po poniedziałkowej debacie dwóch liderek czułem się, jako obywatel i zdyscyplinowany wyborca, poniżony i upokorzony, bo główne bohaterki potraktowały nas jak głupkowate bachory w wieku tysiąca pytań, od których starsi opędzają się, jak mogą - grzecznie, ale skutecznie.

Nieznośna maniera pani Szydło, której pozbawiona treści twarz każdą wypowiedź zaczynała od szlagwortu "szanowni państwo", pod koniec programu doprowadzała mnie już na skraj rozpaczy. A z grubsza od połowy bałem się coraz bardziej, że lada chwila powtórzy się anegdota o dobranocce "Miś z okienka", na koniec której mizdrzący się do dzieci narrator nie wytrzymał i - sądząc, że nikt go już nie słyszy - powiedział to, co zamiast życzyć "słodkich snów", naprawdę miał ochotę zasłodzonym bachorom powiedzieć: "Teraz kochane dzieci pocałujcie misia w dupę".

Po obejrzeniu dwóch debat, mam graniczące z pewnością przypuszczenie, że późną nocą, w łazience lub sypialni, gdzie nikt przewodniczącej Szydło nie usłyszy, z jej piersi, dzień po dniu, wyrywa się odtruwający organizm krzyk: "Szanowni Państwo, pocałujcie PiS w d...". A potem pojawiają się okrzyki bardziej szczegółowe: "szanowni redaktorzy", "szanowna pani premier..", "szanowna Platformo, ..", "Wszystkie szanowne media,...", "Wszyscy szanowni wyborcy, pocałujcie PiS w d...! I mnie też!". "Na żadne pytanie nigdy wam nie odpowiem. Nie muszę wiedzieć, rozumieć, ani się tłumaczyć. Powiem wam tylko, że PO jest wstrętna, a PiS jest wspaniałe. I damy radę."

Metoda Ewy Kopacz jest w gruncie rzeczy podobna - choć bez "szanownego państwa". Różnica polega na tym, że Ewa Kopacz - w odróżnieniu od Beaty Szydło - robi wrażenie, że wstydzi się wciąż grać osobę, która nie rozumie pytania, a jeśli coś z niego zrozumie, i tak nie odpowie. Albo nie chce i będzie grała na czas, plotąc cokolwiek i nerwowo zerkając na zegar, albo nie potrafi udzielić odpowiedzi, co ma taki sam skutek. Wrażenie jest równie załamujące.

Po pierwszej debacie tylko jedno pytanie chodziło mi po głowie: jakie grzechy ma na sumieniu ten naród, że musi coś takiego znosić? Do oglądania drugiej debaty siadałem więc z poczuciem udziału w narodowej wspólnocie masochistów podobnej do tej, którą latami budował PZPN. Mam zafascynowanych futbolem kolegów, których przez lata bałem się zapytać, dlaczego wciąż inwestują tyle pieniędzy i czasu, by brać udział w zbiorowym upokorzeniu, jakiego doznają, gdy inni ogrywają naszych patałachów. Albo gdy jedni nasi z drugimi naszymi potwierdzają, że nasz narodowy sport musi być naszym narodowym wstydem. Nazajutrz po drugiej debacie okazało się, że narodowa wspólnota politycznych masochistów jest nie mniej liczna niż wspólnota futbolowa. Kiedy w środę dowiedziałem się, że jest nas prawie siedem milionów, od razu poczułem się dobrze. Jak kibic na pełnym stadionie.

Poprawa nastroju zaczęła się jednak wcześniej. Kiedy najdalej w połowie wtorkowej debaty wspólnota politycznych masochistów zobaczyła, że obok przedstawicielek dwóch największych partii, które bardzo mało chcą wyborcom powiedzieć poza tym, że ich najważniejsza konkurentka to zło, oraz poza starymi odlotowcami, którzy chcą nam przekazać głównie swoje fiksacje, swoją pogardę dla innych i księżycowe pomysły, których główną ideą jest dokuczenie innym, są też politycy, którzy chodzą po ziemi, zajmują się realem, rozumieją pytania i chcą na nie odpowiadać.

Różnica była porażająca. Z jednej strony polityka IV RP, do jakiej przywykliśmy i która od lat bezkonkurencyjnie rządzi - mieszanka szaleństwa, szczucia, pomówień, retorycznych chwytów, niekompetencji, krótkowzroczności, pogardy dla innych i niezliczonych uprzedzeń - z pustym marketingiem dbającym tylko o to, by skutecznie wyłudzić nasze głosy. A z drugiej normalna demokratyczna polityka, o jakiej marzyliśmy, obalając peerelowski system. Traktująca widzów i wyborców z szacunkiem, którego nie trzeba symulować szlagwortem "szanowni państwo", ani oczywiście kłamliwym zapewnieniem, że "zdecydują Polacy" lub "tego chcą Polacy".

Z jednej strony wychowani w PRL starzy wyjadacze, politykę mający za cyniczną grę, w której wymarzoną nagrodą partyjnej hordy jest władza dająca kasę i stołki. A z drugiej, wychowani już w rynkowej demokracji ludzie, którzy politykę i wybory traktują poważnie, bo zdają sobie sprawę, w jak dużym stopniu decyzje starszego pokolenia ukształtowały ich świat i ich życie. Z jednej strony mniej czy bardziej sprawna demagogia, gadżety, wyćwiczone chwyty, recytowane - raczej bez przekonania - suto opłacone formułki, pisane przez fachowców od wyłudzania głosów. A z drugiej merytoryczna rozmowa o wspólnych problemach, prowadzona przez ludzi, którzy ich doświadczają i z nimi wyrośli.

Z jednej strony ludzie motywowani tym, że o ich życiu zdecyduje sukces lub porażka w wyborach. A z drugiej motywowani tym, że ich życie zależy od tego, jaka po wyborach będzie polityka. Jedni walczą o to, kto będzie Polską rządził, a drudzy o to, jak Polska będzie rządzona.

To kontinuum prowadzi z grubsza od Beaty Szydło i Janusza Korwia-Mikkego (którzy wyrażają tę samą niechęć do demokratycznych procedur i swobód), przez Ewę Kopacz i Pawła Kukiza (reprezentujących podobną wizję formalnej demokracji) oraz Ryszarda Petru i Janusza Piechocińskiego (złączonych przekonaniem, że wiedza ekspercka może zastąpić demokrację), po Barbarę Nowacką i Adriana Zandberga, którzy politykę rozumieją jako wyraz kompromisów, demokratycznie zawieranych przez służące wszystkim wspólnoty wartości.

To, że wtorkową debatę tak zdecydowanie wygrał Adrian Zandberg, reprezentujący maleńką i bardzo młodą partię Razem, mającą zaledwie jeden procent w sondażach, nie jest tylko wynikiem efektu nowości. To przede wszystkim skutek autentyczności. Zandberg niczego nie udawał. Nie wykonywał żadnej wyćwiczonej jazdy obowiązkowej. Nie recytował formułek wypracowanych w sztabie. Mówił po ludzku do ludzi. I był przekonujący, bo wiedział, co mówi, a nie tylko to, co ma za zadanie powiedzieć.

Polityka rozumiana w sposób, jaki proponuje i demonstruje Razem, jest dziś jedynym zbawieniem dla demokracji. W praktyce pozostałych partii demokracja jest bowiem głównie grą realizujących swoje interesy elit, które co cztery lata, na różne sposoby, kupują sobie głosy coraz bardziej zniechęconych wyborców. Demokracja polegająca na tym, że raz na jakiś czas panie i panowie schodzą na chwilę z ekranu i rozdają kawę w tłumie pędzącym do metra, jedzą podwieczorek z górniczą rodziną, snują się po bazarach albo idą do telewizji z jabłuszkiem, wyciągają kartki, teczki, roll-upy i inne gadżety, żeby przykryć nimi brak treści swoich wypowiedzi, jest zabawna w telewizyjnym przekazie, ale ma tyle wspólnego z życiem społeczeństwa, co mistrzostwa w skokach.

Demokracja uprawiana przez większość partii w Polsce coraz mniej obywateli obchodzi i coraz słabiej im służy, bo musi być targana między populizmem nierealizowalnych obietnic, a merytokratycznym autorytaryzmem ekspertów, którzy wiedzą, jaką katastrofą grozi realizacja księżycowych, partyjnych programów. Taka demokracja, wcześniej czy później, musi więc doprowadzić do samozagłady. Nie będzie miała dość wielu obrońców, by przetrwać. Gdy ludzie się uodpornią na kolejne gadżety oraz nieustanne szczucie, straszenie i zawstydzanie (a już jesteśmy blisko), nie będą jej bronili ani wyczerpani mizdrzeniem się i wiecznym kręceniem politycy, ani obywatele udręczeni przez mizdrzących się politycznych krętaczy i magików.

W tym roku nawet najtrafniejsza odpowiedź na kryzys demokratycznego ładu nie da partii Razem władzy. I może nie da jej nigdy. Ale samo istnienie takiej partii na politycznej scenie wymusi powrót polityki z Księżyca na Ziemię. To jest ważne, jeśli chcemy, by demokratyczna polityka zaczęła rozwiązywać problemy, a nie tylko je tworzyć. Ale ważne jest to także dlatego, żeby demokracja przetrwała. Bo demokracja niezdolna do rozwiązywania problemów, nie przetrwa. Dlatego myślę, że najlepsza odpowiedź na bardzo liczne pytania, na które inne partie nie chcą odpowiadać, a zwłaszcza odpowiedź na choroby tych partii brzmi: "Zandberg". Gdyby partia Razem znalazła się w Sejmie, polska polityka stała by się inna, bez względu na to, kto w listopadzie zostanie premierem. Oczywiście, nie jest obojętne, kto i jak będzie Polską rządził w następnej kadencji. Zapewne jest to bardzo ważne. Różnice między możliwymi scenariuszami są przecież ogromne i wciąż się o nich mówi. Ale świat się na tych wyborach nie skończy, choć może się
pod ich wpływem zmienić. Wiele wskazuje, że będą jeszcze następne wybory. Dla naszej przyszłości ważniejsze może być to, jaką wtedy będziemy mieli alternatywę, niż jaką mamy teraz.

Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (2241)