PublicystykaJacek Żakowski: populiści w krawatach

Jacek Żakowski: populiści w krawatach

- Kiedyś populiści chodzili w kufajkach. Dziś chodzą w krawatach. Kiedyś przyjeżdżali pod sejm traktorami. Dzisiaj - limuzynami. Czy to oznacza, że stali się mniej groźni? Przeciwnie – pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Jacek Żakowski. Publicysta wyjaśnia, jakiego typu populistami są tacy politycy jak Paweł Kukiz, Stan Tymiński, Zbigniew Ziobro czy Jarosław Gowin. Więcej miejsca poświęca jednak analizie populistycznych zachowań Jana Marii Rokity, Ryszarda Petru i Łukasza Gibały.

Jacek Żakowski: populiści w krawatach
Źródło zdjęć: © PAP | Paweł Supernak
Jacek Żakowski

- Kiedyś populiści chodzili w kufajkach. Dziś chodzą w krawatach. Kiedyś przyjeżdżali pod sejm traktorami. Dzisiaj - limuzynami. Czy to oznacza, że stali się mniej groźni? Przeciwnie – pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Jacek Żakowski. Publicysta wyjaśnia, jakiego typu populistami są tacy politycy jak Paweł Kukiz, Stan Tymiński, Zbigniew Ziobro czy Jarosław Gowin. Najwięcej miejsca poświęca jednak analizie populistycznych zachowań Jana Marii Rokity oraz Ryszarda Petru i Łukasza Gibały.

Słysząc i widząc Andrzeja Leppera, przeciętny wyborca odbierał sygnał alarmowy: "Uwaga! Facet mówi o rzeczach, o których nie ma pojęcia". Konwencja ludowego populizmu sprawiała, że nawet, kiedy Lepper miał rację (np. w sprawie talibów w Klewkach), nikt rozsądny nie brał go poważnie.

Podobnie dziś nikt rozsądny nie traktuje poważnie tego, co proponuje Paweł Kukiz. Można podzielać jego wkurzenie, ale trudno wierzyć w recepty, które głosi, a jeszcze trudniej poważnie wyobrazić sobie Kukiza jako prezydenta, premiera, nawet ministra. Wystarczy odrobina rozsądku, by zorientować się, że nie włożył wiele wysiłku w poznanie i zrozumienie spraw, o których się wypowiada. Od razu słychać, że mówi, co mu się pomyślało.

Podobnie jest też z głosicielami populizmu paranoicznego, takimi jak Stan Tymiński, Antoni Macierewicz czy Zbigniew Ziobro. Błędny wzrok, widoczne napięcie mięśniowe, ruchy mimowolne, nienaturalne uśmiechy. Mniej więcej zdrowy rozum bardzo szybko może się zorientować, co jest grane.

Trochę trudniej było i jest zaszczepić się na tradycjonalistyczny, antymodernizacyjny niby-praworządnościowy populizm Lecha Wałęsy, Mariana Krzaklewskiego, braci Kaczyńskich czy Jarosława Gowina. Ale człowiek rozsądnie myślący nawet podczas największego wzmożenia publicznych emocji nie mógł łatwo uwierzyć, że wszystko byłoby „cacy”, gdyby nie aferzyści, agenci itp.

Jeśli ktoś ma przynajmniej 90 IQ, to rozumie, że prawo karne, policja, prokuratury, sądy i więzienia mogą ograniczać niektóre problemy, ale raczej świata nie zbawią, a kiedy nabierają nadmiernego politycznego znaczenia, łatwo mogą rozwalić państwo prawa, zabrać obywatelom dużą część elementarnych swobód i zniszczyć demokrację.

Te trzy rodzaje populizmu - ludowy, paranoiczny i praworządnościowy - łatwo się demaskują. Na ogół wystarczy zobaczyć zapalczywość liderów, żeby się zorientować, że (może nawet dość słuszne) emocje zdecydowanie górują nad rozumem, a często bardzo trafne krytyczne obserwacje nie znajdują sensownych odpowiedzi w proponowanych działaniach. Zwykle widok błysku w oku populistycznych liderów wystarczy, by zorientować się, że nie są to faceci, którym warto dać władzę.

W tym sensie współczesne, nieźle już wykształcone społeczeństwa, są dość odporne na klasyczną populistyczną ofertę polityczną. Tacy populiści zasiadają w większości europejskich parlamentów, ale stanowią zdecydowaną mniejszość, bo większość wyborców ma z grubsza po kolei w głowach i szuka bezpiecznej, racjonalnej i odpowiedzialnej oferty. Na krzykaczy, fantastów, awanturników zapowiadających postawienie całego świata na głowie, głosuje zdecydowana mniejszość. Przynajmniej dopóki świat realny z grubsza funkcjonuje. Podpowiada nam to instynkt samozachowawczy.

Nie ma jednak takiego instynktu, którego nie dałoby się jakoś sprytnie oszukać. Instynktu chroniącego nas przed populistami również. Żaden instynkt, niestety, nie uchroni nas przed mnożącymi się populistami niby-inteligenckimi. Bo wyglądają, zachowują się i mówią z grubsza normalnie. A nawet elegancko. To budzi zaufanie. Mają porządnie skrojone garnitury, przyzwoite krawaty, starannie wypielęgnowane fryzury, sylwetki wypracowane w siłowniach. Co więcej, używają niby racjonalnego języka, powołują się na racjonalność, populistyczne hasła obudowują racjonalizującą narracją.

Do polskiej polityki ten rodzaj populizmu wprowadził Jan Maria Rokita. JMR był bardziej populistyczny niż Lepper, choć czarnym charakterem jego populizmu nie był bogacz (jak w populizmie ludowym), spiskujący agent (jak w paranoicznym), przestępca (jak w praworządnościowym), lecz funkcjonariusz publiczny - polityk, poseł, senator, sędzia, urzędnik, którego w tym nurcie populizmu nazywa się "urzędasem". Rokita potrafił na przykład obiecywać zrównoważenie budżetu przy pomocy "taniego państwa", czyli zmniejszenia liczby sekretarek w urzędach i ograniczenia zakupów spinaczy. To on wprowadził do politycznego centrum wciąż najpopularniejsze hasła niby-inteligenckiego populizmu, w rodzaju okręgów jednomandatowych, prywatnego finansowania partii politycznych, zniesienia immunitetu.

Elementarna wiedza politologiczna pozwala zrozumieć, że żadne z promowanych przez Rokitę rozwiązań nie przybliży nas do obiecywanego celu (lepsza władza, sprawniejsze państwo, więcej wolności, szybszy wzrost gospodarczy). Za pomysłami Rokity nie stały żadne poważne analizy. Ale wyglądał poważnie, pozował na człowieka wykształconego, przedstawiał się jako krakowski inteligent, mówił inteligenckim językiem, zacinał się, jakby myślał nad tym, co chce powiedzieć i robił wrażenie osoby, która wie, co mówi. Na tworzone przez Rokitę pozory nabrały się nie tylko tysiące wyborców, ale też setki partyjnych kolegów. Niektórzy do dziś wierzą, że to, co mówił, trzymało się kupy.

Podobnie jest, kiedy słuchamy współczesnych niby-inteligenckich populistów. Eleganckich, kulturalnych, wykształconych, dobrze ubranych, przystojnych. Takich, jak Ryszard Petru czy Łukasz Gibała. Mamy wrażenie, że są to ludzie poważni, składający nam poważną, sensowną, kompetentną intelektualnie i dobrze przemyślaną polityczną ofertę. W istocie ich programy to jednak klasyczne populistyczne banialuki, oparte na wiedzy typu „jedna pani drugiej pani”.

Sztandarowy systemowy pomysł Ryszarda Petru to maksymalnie dwie kadencje dla posłów i senatorów. Pozornie jest to logiczne rozszerzenie zasady maksymalnie dwóch kadencji prezydenckich. Ale jakoś tak dziwnie się składa, że w demokratycznym świecie dwie prezydenckie kadencje to standard, a zasady dwóch kadencji parlamentarzystów nie ma nigdzie.

Kiedy w telewizyjnej dyskusji oponent zwraca na to uwagę, Petru jest zaskoczony, uśmiecha się rozbrajająco i z dziecięcą naiwnością pyta: "a czy Polska nigdy nie może być innowacyjna?". Oczywiście może, a nawet powinna. Ale nie każda innowacja jest dobra, więc kiedy się chce jakąś innowację wprowadzić - na przykład zabrać pieniądze, które "leżą" w NBP (jak Lepper), poddać "niedemokratycznie powoływane" sądy pod kontrolę mającego wyborczy mandat rządu (jak PiS) lub ustanowić zasadę maksimum dwóch kadencji parlamentarnych - warto się zastanowić, dlaczego w starych demokracjach tego nie zrobili.

Populizm na tym jednak polega, że swoich postulatów nie weryfikuje. Opiera się na wierze. Ryszard Petru nie zastanawiał się, dlaczego w amerykańskim Kongresie do kluczowych komisji można się dostać dopiero w drugiej lub trzeciej kadencji. Prawdopodobnie nie badał też, ile kadencji politycy stabilnych demokracji spędzają w parlamentach, zanim zostaną ministrami, premierami albo prezydentami. Nie czytał pewnie rozległych politologicznych analiz relacji między jakością polityki i prawodawstwa, a stopniem uzawodowienia parlamentarzystów. O znaczeniu profesjonalizacji polityki Petru wie tyle, co Lepper wiedział o znaczeniu rezerw banku centralnego. Lub mniej. I zapewne nie interesował się tym, jak brak profesjonalizacji zwiększa znaczenie lobby i lobbystów w stanowieniu prawa.

Z całą pewnością Petru nie zdaje sobie też sprawy, że jego pomysł idealnie pasuje do idei leninowskich rad, w których manipulowani przez partyjny aparat "ludzie pracy" firmują decyzje najwyższych przywódców. Wątpię też, by Petru znał obszerną literaturę na temat różnych modeli parlamentaryzmu i reprezentacji politycznej. Ale to go nie krępuje. Korzysta z tego, że taka politologiczna wiedza jest obca także 99 procentom wyborców i wciska im dobrze brzmiący kit. Jak każdy populista, korzysta z tego, że z ogółem łączy go niewiedza i niekompetencja, ale jednocześnie tworzy pozór człowieka wykształconego, któremu można zaufać.

Poseł Łukasz Gibała, który właśnie zaczął kampanię "Nie dokarmiaj polityków!", nie umie robić tak dobrego wrażenia, jak Petru, i chyba nie dysponuje aż takimi pieniędzmi od sponsorów, ale chętnie podstawia nogę, kiedy jego dawni koledzy z PO odgrzewają swój stary populistyczny pomysł, by pozbawić partie publicznych pieniędzy. Tu też idea jest pozornie racjonalna. Jak ktoś chce władzy, niech sam za to zapłaci. Albo niech zbierze pieniądze od tych, którzy chcą oddać mu władzę. Można powiedzieć: kwintesencja rynkowej demokracji. Może jednak warto by było się zastanowić, dlaczego 36 europejskich państw subwencjonuje partie publicznymi pieniędzmi? Nie robią tego głównie takie europejskie kraje, jak Białoruś, Mołdawia, Ukraina.

To prawda, że sytuacja wygląda inaczej w Afryce i Azji, ale ani PO ani poseł Gibała nigdy nie twierdzili publicznie, że chcą dla Polski takiego modelu demokracji, jaki istnieje w Egipcie, Sudanie, Pakistanie czy Syrii. Częściej zerkają na Stany Zjednoczone, gdzie partie mają zupełnie inny charakter, ale kampanie wyborcze są istotnie współfinansowane z publicznych pieniędzy, jeżeli kandydaci poddają się ograniczeniom w zbieraniu prywatnych datków.

Czy poseł Gibała i politycy PO nie wiedzą, że publiczne finansowanie partii to jedna z podstaw działania współczesnej realnej demokracji? Czy nie znają stanowisk, jakie w tej sprawie przyjęły OBWE, powołana przez Radę Europy Komisja Wenecka, GRECO, czyli Grupa Państw Przeciwko Korupcji? Czy nie czytali opracowań pokazujących do jak dramatycznej eskalacji politycznej korupcji prowadzi przewaga prywatnych środków w finansowaniu polityki sprawiająca, że politycy i partie wprost sprzedają ustawy w zamian za pieniądze na kampanie wyborcze?

Coś tam pewnie czytali i coś pewnie wiedzą. Ale dla populisty wiedza nie ma znaczenia. Chodzi przecież tylko o wyłudzenie głosów przy pomocy możliwie prostych haseł, które uwiodą wyborców. A dużo łatwiej jest krzyknąć: "nie dokarmiaj", niż tłumaczyć, że kilkadziesiąt milionów dla partii to pestka przy kosztach, jakie społeczeństwo ponosi, gdy politycy masowo spłacają partyjne długi ustawami, jakich chcą ich sponsorzy. Zresztą ogółowi wyborców zawsze się podoba, kiedy ktoś obiecuje odebrać pieniądze jakiejś niewielkiej i nielubianej grupie.

Nowocześni populiści w krawatach od Hermesa albo Armaniego, z dużymi zegarkami i błyszczącymi butami, czują to wszystko nie gorzej niż starej daty populiści w kufajkach. I często lepiej umieją to wykorzystać, bo zwykle stoją za nimi prawdziwe pieniądze szukające politycznej reprezentacji swoich interesów. A to sprawia, że są szczególnie groźni. Kiedy uwodzą was jakimś swoim miło brzmiącym hasłem, pytajcie zawsze: "jak pan do tego doszedł?", "skąd pan to wie?", "gdzie to się sprawdziło?", "co pan o tym czytał?". I uważnie słuchajcie, jak będą się wili.

Nie dajcie się znieczulić krawatami i miłymi słówkami. Uważajcie na nich, bo są groźniejsi od facetów w kufajkach.

Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski

Jacek Żakowski (ur. 1957) - publicysta "Polityki", kierownik Katedry Dziennikarstwa Collegium Civitas, autor piątkowych "Poranków TOK FM", kilkunastu książek i programów TV. "Dziennikarz Roku 1997", laureat m.in. Superwiktora, dwóch Wiktorów i nagrody PEN Clubu, nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Członek Towarzystwa Dziennikarskiego i Rady Funduszu Mediów.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (912)