PublicystykaJacek Żakowski o sprawie Charamsy: księża mają też inne potrzeby

Jacek Żakowski o sprawie Charamsy: księża mają też inne potrzeby

Jacek Żakowski o sprawie Charamsy: księża mają też inne potrzeby
Źródło zdjęć: © PAP/EPA | Luciano Del Castillo
Jacek Żakowski
05.10.2015 15:08, aktualizacja: 25.07.2016 17:46

Księża, którzy jeżdżą na nartach, spieszą się na obiad i umierają, jak wszyscy, mają też inne potrzeby - jak wszyscy. Po Janie Pawle II powinniśmy to z grubsza rozumieć. Ludzie na wsiach dobrze od dawna rozumieją, bo znają gospodynie proboszczów i nie zadają niepotrzebnych pytań. Oczywiście różni księża mają odmienne fizyczne i emocjonalne potrzeby, podobnie jak różni ludzie, więc rozmaicie sobie z nimi radzą albo nie radzą - pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Księża jeżdżą na nartach, spieszą się na obiad i umierają, mają też inne potrzeby - jak wszyscy. Po Janie Pawle II powinniśmy to z grubsza rozumieć. Ludzie na wsi rozumieją to od dawna, bo znają gospodynie proboszczów i nie zadają niepotrzebnych pytań. Oczywiście różni księża mają odmienne fizyczne i emocjonalne potrzeby, więc rozmaicie sobie z nimi radzą (albo i nie) - Jacek Żakowski komentuje skandal, jaki wybuchł w Watykanie po coming oucie dokonanym przez księdza Krzysztofa Charamsę. Publicysta w felietonie dla Wirtualnej Polski zastanawia się nad tym, czy prałat ma szansę dożyć spełnienia swoich żądań.

To musiało się stać. Właściwie, dlaczego nie? Nieuchronne jest nieuchronne, choć oburza i przeraża tradycjonalistów, a prawicę polityczną szokuje i skłania do zemsty. A prałat Krzysztof Charamsa i jego coming out musiał się zdarzyć, czy ktoś tego chciał, czy nie.

Oczywiście, tradycjonaliści muszą się oburzać i malować straszliwe konsekwencje, a prawica musi być w szoku i domagać się jak najsurowszych kar. Ale tradycjonaliści wciąż na coś się oburzają, bo taka jest ich rola w nieustannie zmieniającym się świecie. A prawica zawsze jest w szoku i domaga się kar, bo wydaje się jej, że to uniwersalne reakcje na ułomność świata i ludzi. Ułomność - czyli odstawanie od arbitralnie wybranych ideałów, do których rzeczywistość nigdy nie pasuje.

Jeśli decyzja prałata Charamsy kogś wprawia w zdumienie, to mnie to bardzo dziwi. Jak można nie rozumieć, że księża to również ludzie? Jan Paweł II nie raz o tym mówił. Demonstrował to, szusując na nartach i zaczynając papieskie nauczanie od przypomnienia, że trzeba iść na obiad, a na samym końcu to człowieczeństwo - czyli ograniczenie, skończoność i słabość - spektakularnie pokazał, aranżując wielki globalny spektakl żegnania się z życiem.

Księża, którzy jeżdżą na nartach, spieszą się na obiad i umierają, mają też inne potrzeby - jak wszyscy. Po Janie Pawle II powinniśmy to z grubsza rozumieć. Ludzie na wsi rozumieją to od dawna, bo znają gospodynie proboszczów i nie zadają niepotrzebnych pytań. Oczywiście różni księża mają odmienne fizyczne i emocjonalne potrzeby, więc rozmaicie sobie z nimi radzą (albo i nie).

Nie ma żadnego dobrego powodu, żebyśmy przypuszczali, że wśród księży jest dużo mniej homoseksualnych mężczyzn niż wśród osób świeckich. I nie ma żadnego powodu przypuszczać, że prawdopodobieństwo, iż ksiądz się zakocha w kobiecie lub mężczyźnie, jest niższe od prawdopodobieństwa, że zakocha się motorniczy albo profesor uniwersytetu. To wyłącznie kwestia statystyki. Ryzyko, że w nieodpowiednim wieku i momencie życia motorniczy, profesor albo ksiądz zakocha się na zabój, też jest tylko kwestią statystyki.

Problem polega na tym, że od niepamiętnych czasów zachodnie chrześcijaństwo żyje w coraz większej hipokryzji, która te prawa statystyki odrzuca. Skala hipokryzji narasta, bo jako "ludzie z ludzi" księża podlegają tym samym kulturowym procesom, co reszta społeczeństwa, do którego należą. A przynajmniej od wybuchu modernizmu, czyli od przełomu XIX i XX w., dominującym wątkiem zachodniej kultury jest powinność samorealizacji jako drogi do szczęścia. Jedną z jej form jest seksualne spełnienie - nie tylko zaspokojenie, jak w tradycyjnych kulturach. Kościół nazywa to seksualizacją życia lub kultury i zwalcza jak może (np. przemocą państwową), ale bezskutecznie.

A skoro kultura, czyli społeczna świadomość i powszechne obyczaje się seksualizują, to świadomość i obyczaje księży - też. Tak ten świat już działa, a Kościół jest z tego świata. Kleryk, młody ksiądz, zakonnik, prałat, biskup i kardynał - podobnie jak każdy mężczyzna - co innego czuje, gdy, idąc po ulicy, widzi świętą figurę (jak dawniej), a co innego, gdy widzi bilbord np. z reklamą Triumpha albo Victoria Secret. Nie mówiąc o tym, co w męskich głowach dzieje się na widok mini spódniczek, dekoltów i rozmaitych objawów męskiej seksualności itp. To jest proste, jak budowa cepa. Jeden czuje tęsknotę, a drugi czuje złość. Dlatego z jednej strony Kościół sam ma coraz większy problem z celibatem, a z drugiej od początku modernizmu coraz bardziej represyjnie i rygorystycznie wypowiadał się w sprawie seksu i ludzkiej seksualności. Ale to nie koniec problemu.

Drugim - obok samorealizacji - filarem modernistycznej kultury, która ukształtowała zachodnią tożsamość, jest autoekspresja, prawo i konieczność wyrażania siebie. Nie każdy jeszcze czuje się w obowiązku wyrazić co myśli, co czuje, kim jest, jaki jest, ale osób, które taką potrzebę mają, przybywa. To widać w sferze publicznej - na blogach, na Facebooku, na Twitterze, w postach pod tekstami - i także w sferze bardziej prywatnej. Na przykład w całkiem nowym zjawisku masowego wychodzenia różnych mniejszości z szaf.

Przez wieki ludzie nie mieli, a przynajmniej nie wyrażali, potrzeby ujawniania swojej odmienności. Przeciwnie, każdy chciał zmieścić się w tłumie. A dziś ją mają i masowo wyrażają. Nie tylko ludzie świeccy. Duchowni, którzy z tej kultury wyrośli - też.

Z tych dwóch powodów było oczywiste, że któregoś dnia duchowni, którzy wyrośli w kulturze samorealizacji i autoekspresji, zerwą z odwieczną hipokryzją celibatu i zaczną wychodzić z szaf. Nie wystarczy im, że dzięki hipokryzji, mogą po pracy zdejmować koloratki i mieć "drugie życie". Będą potrzebowali i domagali się uznania naturalnych, a formalnie zakazanych, potrzeb. Nie tylko dla siebie, ale dla ogółu.

W tym właśnie sensie prałat Charamsa od dawna był zjawiskiem nieuchronnym. I w jakimś sensie musiał to być właśnie ktoś taki, jak on. Wykształcony, światowy, na ścieżce pewnej kariery prowadzącej ku biskupim - lub może kardynalskim - zaszczytom. Ktoś znający swą wartość - cenę swojego życia i świadectwa. Z jednej strony solidnie zakorzeniony w ewangelii miłości, a z drugiej rozumiejący Kościół wystarczająco dobrze, by mieć krytyczny, po ludzku, stosunek do administracyjnych norm narzucanych prywatności i intymności przez kurię.

Kościół nie jest dziś gotów, by zaakceptować dekalog prałata Charamsy. Ale gdy kolejni księża i biskupi pójdą jego śladem (a nie wątpię, że pójdą), Watykan wiele z tych postulatów uzna. Może nawet za tego lub następnego papieża. Watykańskie młyny mielą wolno, ale zawsze po jakimś czasie doganiają świat. Teraz zresztą pod wieloma względami to opóźnienie jest mniejsze, niż w poprzednich stuleciach, więc nie jest wykluczone, że ku przerażeniu jego dzisiejszych gwałtownych krytyków, Krzysztof Charamsa dożyje spełnienia swoich żądań.

Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (1357)
Zobacz także