PublicystykaJacek Żakowski: największy wróg NATO jest w NATO

Jacek Żakowski: największy wróg NATO jest w NATO

Z dużej chmury cichy deszcz. Ale tym ważniejszy. Bo w wielkiej polityce nie jest ważne to, o czym wszyscy trąbią, lecz to, co mówi się szeptem lub niby mimochodem - pisze Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski.

Jacek Żakowski: największy wróg NATO jest w NATO
Źródło zdjęć: © Eastnews | Andrzej Hulimka/REPORTER
Jacek Żakowski

10.07.2016 | aktual.: 25.07.2016 19:31

Szczyt NATO w Warszawie nie powiedział nam niczego nowego w sprawie zewnętrznego bezpieczeństwa Polski. Potwierdził wypracowaną dwa lata temu w Newport decyzję o wzmocnieniu tzw. Wschodniej Flanki i przyklepał z trudem wynegocjowane szczegóły - dla nas dobre, chociaż militarnie mocno poniżej polskich postulatów. Bo chcieliśmy czterech brygad, a mamy dostać cztery bataliony. Praktycznie sens jest jednak ten sam.

NATO, a zwłaszcza USA, angażuje się we Wschodniej Europie militarnie w sensie taktycznym, a nie tylko strategicznym. Teraz ma nas chronić nie tylko amerykańska przewaga strategiczna (czyli niezbyt realna groźba użycia przeciw Rosji rakiet balistycznych w przypadku rosyjskiego ataku na Polskę), ale też fizyczny opór amerykańskiego batalionu stacjonującego w Polsce. To jakoś zwiększa nasze bezpieczeństwo. Bo radykalnie obniża koszt amerykańskiego zaangażowania. Ceną bezpieczeństwa Polski będzie utrzymanie i ewentualnie życie niewielkiej grupy żołnierzy, a nie rozwalenie świata w wielkiej wojnie nuklearnej. Taką cenę Ameryka zapłaci dużo chętniej, co znaczy, że amerykańskie gwarancje dla Polski i państw bałtyckich zostały urealnione.

To wszystko było jednak wiadomo od dawna. Nie trzeba było fatygować aż tylu ważnych osób do Warszawy, żeby taka zmiana natowskiej strategii została wcielona w życie. Na poziomie publicznych wystąpień i deklaracji towarzyszących szczytowi kluczowe i przełomowe jest coś zupełnie innego. Świadomość, że poza uznawanymi od lat zagrożeniami (Rosja, terroryzm, państwa upadłe) kluczowym problemem stała się dla NATO wewnętrzna sytuacja państw członkowskich. Zapalnikiem był oczywiście Brexit, co przyznawało wielu polityków, ale także Polska, która jako gospodarz znalazła się w polu szczególnego zainteresowania i zaniepokojenia, publicznie zadeklarowanego przez prezydenta Obamę, ale mniej oficjalnie wyrażanego przez wielu uczestników. Wszyscy jednak mieli oczywiście świadomość, że Anglia i Polska to tylko szczególnie wyraźne objawy szerszego problemu. Na konferencjach otwarcie przecież pytano, co dla ustaleń szczytu będzie oznaczało np. zwycięstwo Donalda Trumpa w amerykańskich listopadowych wyborach, lub zwycięstwo
Marie Le Pen w przyszłorocznych wyborach we Francji.

Sprawa jest niezwykle delikatna. NATO nie jest, nie może być i nigdy nie będzie Układem Warszawskim, w którym udzielano sobie "bratniej pomocy" przeciw "wrogom zewnętrznym". Obama nie jest Breżniewem. Jego czołgi nie wjadą do Budapesztu Orbana i nie ruszą na pisowską Warszawę. Z punktu widzenia bezpieczeństwa, jakie państwa NATO sobie nawzajem gwarantują, zagrożenia wewnętrzne mogą jednak być w nieodległej przyszłości bez porównania ważniejsze niż zagrożenia w ścisłym sensie zewnętrzne.

Rosja jest oczywiście groźna. Iran może być groźny. Tzw. Państwo Islamskie jest groźne. Terroryzm wszelkiej maści jest groźny. Ale z nimi najpotężniejszy w historii militarny sojusz zachodnich demokracji potrafi sobie poradzić. W najgorszym razie jest to kwestia nieco większych kosztów, nieco liczniejszych ofiar i pewnych niewygód (np. kontroli na lotniskach). NATO miewa przejściowe problemy taktyczne (w Syrii, czy Afganistanie), miewa ograniczoną skuteczność w swoim bliskim sąsiedztwie (na Ukrainie i Bliskim Wschodzie). Ale to wynika nie z braku odpowiednich sił, lecz z niechęci do angażowania się. Strategicznie żaden zewnętrzny wróg nie może nam zagrozić. To się za mojego życia nie zmieni.

NATO ma dziś tylko jednego naprawdę śmiertelnie groźnego wroga. Jest to wróg wewnętrzny. Potocznie nazywamy go "populizmem", a propagowaną przez niego wizję "nieliberalną demokracją" lub "elektoralnym autorytaryzmem". Jest on powiązany zazwyczaj z jakiegoś rodzaju ksenofobią, szowinizmem lub nacjonalizmem. Ta wizja zdobywa ostatnio popularność w wielu krajach Zachodu i rozsadza zachodni sojusz. Dlatego problem wewnętrznej sytuacji Zachodu nieoczekiwanie dla wielu stał się tematem poruszanym nie tylko w rozmowach w cztery oczy i za zamkniętymi drzwiami warszawskiego szczytu, ale też w wystąpieniach publicznych.

Zanim po spotkaniu z polskim prezydentem Barak Obama udzielił Andrzejowi Dudzie publicznej lekcji pt.: "Dobra zmiana a ideowe fundamenty NATO i wspólnoty zachodniej", problem wewnętrznych napięć zachodnich demokracji podniósł Donald Tusk. Najpierw stwierdził, że „ktokolwiek podważa podstawy demokracji liberalnej szkodzi USA i Europie”, a potem przypomniał słowa Thomasa Jeffersona, trzeciego prezydenta USA: "jeśli chodzi o władzę, nie możemy już polegać na pewności człowieka, lecz tę pewność powinniśmy kontrolować poprzez siłę konstytucji”. Odpowiedź Obamy na słowa Tuska była równie mocna: „Bezpieczeństwo USA i Europy jest niepodzielne. Dlatego USA opowiadają się za integracją Europy".

Te wypowiedzi trzeba czytać łącznie, bo z pewnością ich sens był wcześniej uzgodniony. Nie ma wątpliwości, co obaj politycy chcieli wszystkim powiedzieć, zanim zebrali się oficjele z państw NATO, by ogłosić wcześniej wypracowane decyzje. Przekaz jest prosty. Sojusz wojskowy gwarantujący trwałe bezpieczeństwo nie wisi w powietrzu. Wyrasta ze wspólnoty. Ta wspólnota ma swój ideowy wyraz. Jest nim liberalna demokracja, uznająca zasadę państwa prawa. Wspólnota ma też swój wyraz instytucjonalny i jest nim Unia Europejska, połączona szczególnymi więzami z USA oraz Kanadą.

Na wspólnej konferencji z prezydentem Dudą prezydent Obama ujął to jeszcze bardziej precyzyjnie: "Nie tylko słowa zapisane w konstytucji czy głosowanie w wyborach sprawiają, że jesteśmy demokracjami, ale także instytucje, od których zależymy każdego dnia. Praworządność, niezależna władza sądownicza i wolna prasa - to wartości na których Stanom Zjednoczonym bardzo zależy. Te wartości są sednem naszego sojuszu, sednem Traktatu Północnoatlantyckiego".

Nie dajcie sobie Państwo wmówić, że prezydent USA powiedział tak dlatego, że się zakochał w Andrzeju Rzeplińskim, Mateuszu Kijowskim, Bronisławie Komorowskim lub Adamie Michniku. Barak Obama ma w nosie to, kto rządzi w Polsce, komu z nas się to nie podoba, kto ma jakie stołki, kto jest przy korycie itd. Nawet zmiana prowadzących główne wydanie Wiadomości w TVP nie powoduje trzęsienia ziemi w Białym Domu. Tak samo (i jest na to wiele historycznych dowodów) Amerykanie mają niestety w nosie, kto kogo wyrzuca z pracy w Zambii, Portugalii, Australii i na Tajwanie. Jeśli tylko przestrzegane są zasady demokracji oraz państwa prawa. Nie chodzi tu o żadne sentymenty ani ideologiczne hople. Chodzi o bezpieczeństwo. Nie tylko nasze, ale wszystkich dokoła, czyli całego regionu. A więc właśnie o to, za co odpowiada NATO.

Nie dlatego NATO i Unia Europejska wpisały do swoich dokumentów demokratyczne rządy prawa jako warunek członkostwa, że ktoś miał takie dziwne widzimisię. Obie organizacje powstały po to, żeby zapewnić swoim społeczeństwom pokój. A demokracja i rządy prawa skonstruowane tak, jak je opisał Obama (z niezawisłymi sądami i niezależnymi mediami), najlepiej służą pokojowi. To nie jest wiara. To jest empiryczna wiedza. Demokratyczne państwa prawa nie prowadzą wojen innych niż obronne i nigdy w historii nie walczyły ze sobą. Instytucjonalna konstrukcja demokratycznego państwa prawa jest taka, że ze swej natury szuka ono kompromisu i kooperacji. Dyktatury przeciwnie. By się wewnętrznie umacniać, potrzebują zewnętrznych konfliktów, które prowadzą do wojen.

W tym sensie każde zagrożenie liberalnej demokracji czyli demokratycznego państwa prawa w którymś państwie NATO stanowi zagrożenie dla wewnętrznej spójności i efektywności sojuszu. NATO już taki problem przeżywało. Jedyną wojną między krajami sojuszu był konflikt między dyktaturą i półdyktaturą. W 1974 r. rządzona przez czarnych pułkowników Grecja chciała opanować Cypr. W odpowiedzi armia turecka, która faktycznie sprawowała władzę, przeprowadziła inwazję dzieląc wyspę na pół. Sojusz i USA do dziś mają w kościach swoją ówczesną bezradność. Ich czarny sen to dziś powtórka tego scenariusza w Europie Wschodniej, gdzie historia i problemy etniczne są podobne. Zwłaszcza między Węgrami a Rumunią i Słowacją, oraz między Polską a Litwą, Ukrainą i Białorusią.

Nikt o tym oczywiście publicznie nie rozmawia, ale obserwując narastające problemy demokracji i państwa prawa w Polsce i na Węgrzech stratedzy polityczni muszą sobie zadawać pytanie, jak bliskie spełnienia może być ryzyko, że „nieliberalne demokracje” w tych krajach sięgną po konflikt zewnętrzny, by umocnić swoją wewnętrzną pozycję i czy nie ruszą na pomoc rodakom w sąsiednich krajach. Orban od dawna gra węgierską mniejszością w Rumunii, a PiS podgrzewa antyukraiński sentyment przy okazji rocznicy rzezi wołyńskiej i jest w tę stronę popychany przez posłów Kukiz’15. Takich zagrożeń w Polsce ani na Węgrzech nie było, póki te kraje były liberalnymi demokracjami.

Ryzyko nieliberalnej demokracji się jednak na Europie Wschodniej nie kończy. Co będzie, jeśli we Francji wygra Front Narodowy i Francuzi - podobnie jak Anglicy - w referendum postanowią opuścić Unię? Czy niemal nieuchronny wówczas rozwodowy konflikt francusko-niemiecki nie podzieli NATO? Czy nie zbliży Francji do Rosji (z którą FN ma bardzo dobre stosunki) i nie oddali Paryża od Waszyngtonu? A co będzie, jeśli nacjonaliści wygrają w Holandii i postanowią opuścić zachodnie struktury. Zadeklarowane w Warszawie zbliżenie Unii z NATO ma służyć zmniejszeniu takiego ryzyka. Nikt jednak nie wie, czy nie jest na to zbyt późno. Strach snuć te scenariusze, ale to właśnie do nich odnosiły się słowa Tuska zapowiadającego, że nic takiego, jak Brexit już nie zobaczymy. Módlmy się, by Tusk się nie mylił.

Jeśli więc, jak twierdzi wiele osób, warszawski szczyt NATO miał historyczne znaczenie, to nie w tym sensie, że udzielił odpowiedzi na zagrożenia zewnętrzne, ale w tym, że wyraźnie, choć cicho, zidentyfikował zagrożenie wewnętrzne. Nazwał je po imieniu i pokazał przykłady. Niestety, jest wśród nich Polska. Nie chodzi jednak o to, by upokarzać kraje, które sobie ze standardami liberalnej demokracji nie radzą, ale o to, by ostrzec przed wystawianiem wspólnoty na ryzyka, które dla wszystkich mogą okazać się bardzo kosztowne.

Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1160)